Noc i świt/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 26.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
26.

Wiosna zapanowała na niebie, przemoc zaś niemiecka na ziemiach polskich, litewskich i ruskich. W tej potwornej kolizji pogody fizycznej z m oralną tkwiła tragedja duszy polskiej. W umajonej ramie Kijowa przesuwały się obrazy senne, mieniąc się od fantastycznej szopki aż do śmiertelnej zmory.
Co się tam działo w ewolucji „wilnej Ukrainy“, która nawet do pojęcia i pragnienia wolności nie dorosła, to byłoby tylko pocieszne, gdyby nie ujawniało etapów machinacji niemieckiej. Słomiany ataman Petlura, pchany przez wojsko niemieckie w roli oswobodziciela Kijowa, rzucony zaraz potem do śmieci — gabinety ministerjalne Hołubowicza, Ustimowicza, Lizoguba — i sam „jaśnie wielmożny hetman“ Skoropadskij, obrany przez pokorny ludek „chliborobów“, spędzonych przez Niemców do kijowskiego cyrku — były to tylko pokazy świetlne dla gawiedzi, zasłaniające istotne zamiary Niemców: wyciśnięcie z Ukrainy prowjantu, srodze już potrzebnego tryumfalnej armji, a w razie, gdyby „Gott który jest z nami“ pozwolił, — przygotowanie Ukrainy na przyszłą kolonję, kraj sprzymierzony, leżący na idealnie pożądanym trakcie... do Bagdadu! Takie urządzanie południowej Rosji nie mogło zadawalać nikogo z myślących ludzi miejscowych. Jedyna była pociecha w rosnącem przeświadczeniu, że to się na razie nie uda.
Jeszcze rozpaczliwsze były horoskopy sprawy polskiej, która nigdy nie przedstawiała się tak śmiertelnie, jak w maju 1918, — zwłaszcza oglądana z Kijowa. Niemcy, zająwszy cały obszar dawnej Rzeczypospolitej, ujawniali już wyraźnie plan rozdarcia jej na drobne części, służące w rozmaitej mierze interesom germańskim. Nie było mowy o tem, aby Prusy oddały ziemie polskie dawnego zaboru: Poznań, Pomorze, Gdańsk, na rzecz ironicznego ksiąstewka Warszawskiego, które ogłosili niezawisłą, zagadkową monarchją. Owszem, odzywali się już głośno o potrzebie „sprostowania granicy“ pruskiej aż po Bzurę i Rawkę. Austrja nietylko nie zrzekała się panowania nad Galicją, lecz przez haniebny traktat Brzeski, odstępujący Chełmszczyznę Ukrainie, odsłoniła bezwstydnie swe zamiary zdradzieckiej zalotnicy, której wdzięki otumaniały doniedawna umysły tylu mdłych Polaków.
Zakreśliwszy tak oszczędnie granice Polski zachodnią i południową, nie zapomnieli Niemcy o Wschodzie dawnej Rzeczypospolitej, ośmielając i popierając czynnie wszelkie zachcianki separatystyczne Litwinów, Małorusinów, nawet Białorusinów. Robota niemiecka polegała już otwarcie na okrojeniu Polski do minimum i rzucenia Jej w stos kraików pod różnemi mianami zakonserwowanych, niby ćwierci narodowego mięsa, na przyszłe uczty germańskich ludożerców.
Szydercze lekceważenie wielkiej, zbawczej dla Europy sprawy polskiej przebijało ze wszystkich działań i oświadczeń niemieckich ostatniej doby, począwszy od ogłoszenia niezawisłości Warszawy z okolicą, aż do rozformowania wojska polskiego pod Kaniowem i w Mińszczyznie.
Ten ostatni cios, że był najświeższy, najdotkliwiej dał się uczuć Sworskiemu i Łubie, znękanym już przez szereg klęsk publicznych i osobistych udręczeń. Mieszkali ciągle jeszcze u Łabuńskich, wygodnie i otoczeni życzliwemi względami, jednak coraz bardziej obco czuli się w Kijowie. Nastrój ten pochodził głównie od Sworskiego, którego umysł syntetyczny wysnuwał wnioski przeraźliwie jasne, a potargane nerwy nie pozwalały już mówić spokojnie z bylekim. Celestyn — pojętny uczeń i złote serce polskie — pozostał jedynym powiernikiem.
Kijów uspokoił się powierzchownie po przyjściu Niemców i pod rządami hetmana Skoropadskiego, chociaż były to rządy na niczem nieoparte, ani na powadze władcy, ani na zaufaniu do niego jakiejkolwiek klasy mieszkańców, jedynie na kilkuset bagnetach niemieckich rozsianych po mieście, które utrzymywały w niejakim rygorze bandytów. Niemcy nie zaprowadzili swoich porządków w mieście, administracyjnych, ani militarnych, bo wojna zredukowała się do wyciskania prowjantu ze wsi ukraińskich, które to wyprawy przechodziły często w krwawe bitwy. Wielkie wsie przyjmowały rekwirujące oddziały niemieckie strzelaniem z kulomiotów, a nieraz i z armat. Kilka takich wsi Niemcy wyrżnęli w pień i obrócili w perzynę. Nie dziw zatem, że chłopi przyjmowali tych sprzymierzeńców i aniołów pokoju, jak djabłów. Te uciski nie zyskiwały też u ludu sympatji dla hetmana, kreatury niemieckiej.
Ale sam Kijów był przynajmniej czystszy i bezpieczniejszy do przechadzki dla bezbronnego człowieka, niż w piekielnym miesiącu lutym tegoż roku. Korzystali z tego literaci i chodzili często do Kupieckiego ogrodu, gdzie siadali na wysokim tarasie nad Dnieprem.
— Wiesz co, Celestynie, że m nie ten słodki powiew od wody i ta wiosna, taka przedwojenna — drażnią. Zapachy i smak powietrza przypominają całe pasma przeszłego istnienia. — — Nigdy jeszcze nie byłem w zespole tak pięknego kraju z tak podłą fazą życia.
— Bój się Boga! co mówisz?! — Ty zwykle podtrzymywałeś moją odwagę, a teraz? — Może być jeszcze wszystko dobrze.
— Może być — ale jest tymczasem bardzo źle. Nie mówię już o klęskach, którym zapobiec można tylko siłą — a siły nie mamy. Ale jak my się zachowujemy pod chłostą tych szalbierczych urządzeń tych „dobrodziejstw“, tych szyderstw niemieckich?! Jaka postawa? gdzie godność narodu?!
— No, przeciw traktatowi Brzeskiemu były protesty Krakowa, Poznania, nawet warszawskiej Rady Regencyjnej — zaryzykował Celestyn.
— Protesty?! — Nic innego nie mogły uczynić koła poselskie, zapewne. — — Ale Rada Regencyjna!
— Cóż ona mogła zrobić, kiedy jest w zupełnej zależności od pruskiego gubernatora w Warszawie?
— Podać się do dymisji, u licha! Zrzucić raz z siebie te gorzej niż śmieszne purpury! Doskonała była okazja. Ona zaś pozostała. A właśnie jej trwanie jest już ciężkim grzechem po tylu doświadczeniach jak ją szanują Niemcy — i pretekstem, nawet tutaj, do najszkodliwszych działań przez nią i w jej imieniu.
— Czy mówisz o roli Rady Regencyjnej w demobilizacji korpusu Dowbora?
— O tem i wogóle o fatalnym wpływie polityki warszawskiej na umysły Polaków rozrzuconych po Rosji. W Petersburgu i w Moskwie mają już Niemcy swych agentów między Polakami. W Kijowie masy Polaków, opłakujących utratę swych dóbr ziemskich, wyobrażają sobie, że im Niemcy zwrócą te dobra. Skłaniają się więc do przymierza z Niemcami, a Rada Regencyjna daje im piękny przykład tego samobójczego przymierza. Na nią się też powołują tutejsze szalone głowy. — — Gdzież nareszcie mieszka zdrowa, waleczna myśl polska?!
— Zgorzkniałeś doprawdy, Tadeuszu.
— Gdybym miał siłę i władzę, byłbym okrutny; ale że nic nie mogę, jestem gorzki.
Zamilkli obaj, jakby się pokłócili. Ale Sworski dał tylko upust wzburzonej żółci, a Łuba, który żółci nie miał wcale, przypominał sobie, że właśnie on miał o tutejszych „żubrach“ gorsze wyobrażenie w roku przeszłym, a pod wpływem Sworskiego zmodyfikował zdanie. Ale już się z tem głośno nie odezwał. — Niechaj wiatr Dnieprowy przyniesie ukojenie.
Ktoś przystąpił do siedzących i grzecznie się ukłonił. Powstali obaj, wpatrując się w przychodzącego.
— Panowie nie poznają? — — porucznik Woronicz.
— Ach, jakżeż! w przeszłym roku — z rotmistrzem Linowskim. Ale pan nie w mundurze.
— Rozformowali, panie. — Cóż? trzeba było — ja nie winien. I generał Dowbor nie winien.
— Wiemy, znamy tę sprawę — mówił Sworski pośpiesznie — trudno było poświęcić cały korpus na walkę beznadziejną...
— W wojnie my byli z bolszewikami — — wściekli na nas za Osipowicze, gdzie wzięli w skórę porządnie — a z drugiej strony cała siła niemiecka i rozkaz niby naczelnego dowództwa.
— Tak, tak, wiemy.
Urwali tę rozmowę, bądź co bądź bolesną.
— Wspomnieliście panowie o Linowskim. — Z nim niedobrze.
— Jakto? Co się stało?
— Wiadomo może panom, że on zawsze chciał do Francji? Kiedy rozformowano nasz pułk, on poszedł.
— Dokąd?
— Poszedł na Murman, jak tamci z generałem Mazowieckim.
— Czyli: z Hallerem?
— On-że i Haller. — Linowski poszedł tylko z ordynansem, ale później, niż tamci. — Jemu trudniej było — bo przebierz pan jego za bolszewika, takiego pięknego oficera — fizjognomja u niego nie chłopska.
— Ach, więc poszedł w przebraniu?
— I tamci w przebraniu. Gdzieby teraz bolszewicy przepuścili polskiego żołnierza? Cierpieć nas nie mogą. Zadaliśmy im pieprzu.
— A pan mówi, że z nim źle? Więc cóż takiego? — badał niecierpliwie Łuba.
— Jaż nie mówię na pewno. Może Bóg ochroni. Tylko w tem bieda, że ordynans miał wrócić do Mińska, kiedy Linowski siądzie na pociąg — a ordynans nie wrócił.
— Nie wrócił?!
— Ot cała historja.
— Niepokojąca, przyznaję — rzekł Sworski.
— I to jeszcze bieda, że Linowski po rosyjsku niebardzo. — — Mówi, ale akcent u niego nie ten. W ostatnim miesiącu ja jego uczyłem.
— To on już dawno nosił się z tym zamiarem?
— Dawno. A głównie odkąd generał zaczął gadać z tą warszawską Radą. Ona nam pecha przyniosła we wszystkiem. Do niej jechał nasz pułkownik Mościcki, kiedy go bolszewicy pochwycili i zamordowali. Żeby my z nią wcale nie gadali... et!
Urwał i machnął ręką. Sworski i Łuba nie chcieli również przedłużać rozmowy o demobilizacji, pełnej tragicznych wątpliwości i niewczesnych żalów.
— Pan porucznik przyjaźni się z Linowskim? — zapytał Sworski.
— Więcej roku w jednym pułku, a od jesieni mieszkaliśmy w jednym pokoju — w Dukorze, w Mińsku, w Bobrujsku. — W Kijowie widziałem, że i panowie z nim dawni znajomi. Dlatego chciałem donieść.
— Dziękujemy. Bardzo serdecznie obchodzi nas los Linowskiego. To wzorowy polski oficer.
— Że i drugiego takiego nie naleźć — odrzekł Woronicz stanowczo i pochmurnie.
— A pan sądzi, że go już... nie zobaczymy? — zawołał nerwowo Celestyn Łuba.
— Bóg raczy wiedzieć. On wystawia się łatwo na niebezpieczeństwa — a teraz jemu droga trudna.
Wychodzili razem z parku na ulicę, gdzie się rozstali, podawszy sobie wzajemnie adresy zamieszkania w Kijowie. Gdy się Woronicz oddalił, literaci stanęli jeden naprzeciw drugiego na ulicy.
— Jak się teraz zachować względem panny Hanki? — Powiedzieć jej? — pytał Tadeusz.
— O tem właśnie myślę — odrzekł Celestyn.
— Bo ona gotowa sama dowiedzieć się, że Woronicz jest w mieście. A wiem, że jest powiadomiona o jego zażyłych stosunkach z Bronkiem. Miała dawniej przez niego wiadomości. — — Jeżeli usłyszy tylko nazwisko, odnajdzie go, pójdzie do niego, wypyta. — — Już ja ją znam.
— Miłość jest skrzydlata — potwierdził Celestyn — Ten porucznik wygląda sympatycznie, choć mówi fatalnie po polsku; ale właśnie: nie jest wymowny i nie dyplomata. Gotów jej powiedzieć wszystko in crudo, jak nam, i przypomnieć jeszcze zamordowanie pułkownika Mościckiego w podobnej wyprawie...
— Tak — — lepiej powiedz jej ty, Tadeuszu.
— Jednak nie jestem pewien, czy mam powiedzieć? Bo ta wyprawa Bronka nie napełnia mnie zaufaniem. Tem dramatyczniej Hanka odczuje istotne niebezpieczeństwo. — — Może lepiej nie mówić tymczasem? Zawsze czas na złe wieści, a pomóc tutaj Bronkowi — niepodobieństwo.
— Możeby go polecić opiece jakichś władz przez telegramy urzędowe? Znalazłby jaki sposób Łabuński? — — albo ta pani Hornostajowa, która ze wszystkimi matadorami...
— Jakim władzom go polecić? — zniecierpliwił się Sworski. — Niemcom polecać polskiego oficera, który się przekrada do Francji, aby przeciw Niemcom stanąć do walki?! Albo bolszewikom, pastwiącym się nad oficerami, którzy z nimi walczyli?! — Zresztą on przecie nie dzisiaj wyruszył. Mamy ostatni dzień maja; od rozwiązania korpusu upłynęło dni dziesięć. Albo Bronek już dostał się na północ, albo — już nie żyje.
— To byłaby ogromna strata!
— Nietylko dla nas, dla Hanki, ale dla Polski. To był prawy rycerz.
— Mówisz o nim w czasie przeszłym, jakby go już nie było.
— Mówię, bo nie wyobrażam go już przed sobą. Wszystko, co nam potrzebne... zbawienne... usuwa się i niknie.
— W takim razie lepiej żebyś nie rozmawiał o tem z panną Hanką.
Wałęsali się po mieście i dopiero pod wieczór wrócili do domu. Zastali atmosferę przyciszoną, miny zafrasowane, jakby kto zachorował w domu. Hanka pozostawała w panieńskim pokoju. Niebawem pani Łabuńska odezwała się do Sworskiego:
— Był tu porucznik Woronicz i przywiózł Hance wiadomość o Bronku. Niech pan z nią pomówi.
— Ach, był tu Woronicz?
— Wyszedł przed pół godziną. Dowiedzieliśmy się, że Linowski udał się na Murman. Nie może nas cieszyć ta szalona zawziętość Bronka. Po rozwiązaniu pułku służba jego skończona — jego kolega Woronicz chodzi już po cywilnemu, a on... Mnie się zdaje, że on mało dba o naszą Hankę.
W tej chwili ukazała się Hanka nadzwyczaj poważna i przejęta górną jakąś myślą, bez śladów łez na pobladłej twarzy. Zaraz pociągnęła Sworskiego do pustego salonu.
— Pan już wie o Bronku?
— Owszem, wiem. Spotkaliśmy się w parku z porucznikiem Woroniczem. Dowiaduję się teraz, że on tu był.
— Przyniósł mi nawet list od Bronka i ten pierścionek, który pan zna.
Sworski ujrzał na palcu panienki piękny rubin dobrze mu pamiętny. Nie bez zdziwienia oczekiwał dalszych wynurzeń.
— Pisze mi Bronek, że zmuszony był tam pójść, bo nakazywał mu obowiązek, który on dawno sam na siebie nałożył. Pisze też, że nie przestał o mnie myśleć — i jeżeli Bóg pozwoli mu wrócić, zabierze napowrót ten pierścionek ode mnie — dla siebie. A tym czasem mi go oddaje, bo, w niepewnej tej podróży mógłby zostać ukradziony.
...Czy pan myśli, że to bardzo niebezpieczna wyprawa?
— Nie umiem sobie zdać sprawy... Cóż o tem mówił porucznik Woronicz?
— Mówił, że wielu już poszło i przeszło, — że zapewne Bronek da sobie radę.
— Musi Woronicz, jako praktyk, wiedzieć to lepiej od nas, panno Hanko.
— Mnie jednak nawiedzają takie straszne przywidzenia... śnią mi się w nocy — od czasu, jak dowiedziałam się o wyrywaniu się Bronka do Francji. — — Słyszymy ciągle, jak bolszewicy obchodzą się ze schwytanymi oficerami! — — Ale Bronek poszedł w przebraniu.
Przesunęła rękę po czole, jakby odgarniała przerażające wizje.
— Panno Hanko droga! Rzemiosło żołnierskie nie jest wogóle bezpieczne. A jednak ludzie wychodzą cało z najgorszych niebezpieczeństw, nawet z takich, które w wyobraźni układają się, jako nieuchronne. A narzeczona żołnierza powinna być mężna — i to takiego żołnierza, jak rotmistrz Linowski.
— Ja też próbuję — odrzekła panna Łabuńska, prostując odważnie jędrną kibić. — I ja go rozumiem. On nie mógł zatrzymać się w swoim pędzie, dopóki walka trwa. On nie zwykły oficer — on rycerz!
— Tak — odrzekł Sworski gorąco — gdyby był porzucił służbę i tu przyjechał — do czego miał prawo i ważny powód — byłby miłym chłopcem. Ale że poszedł dalej, aż do krańców wysiłku w służbie świętej sprawy — jest niepospolity i wzorowy. Rycerza bez trwogi i bez skazy ma pani za narzeczonego.
— Kocham go takiego! — zawołała dziewczyna płomiennie i zuchwale — nie chcę nigdy innego!
Zacisnęła dłonie spazmatycznie, jakby wtórując gestem wymówionej przysiędze. Na palcach jej skrzyżowanych błysnął krwawy pierścień, noszony już długo przez bohaterskiego ułana.

∗             ∗

Celestyn Łuba, któremu Sworski powtórzył rozmowę z Hanką, nietylko nabrał wyższej jeszcze opinji o pannie Łabuńskiej, ale zaczerpnął wogóle leczniczego optymizmu.
— Patrz, jaka dzielna panna! — — A Woronicz — zdawało się: prosty sobie oficer. A nie zdradził się przed nami ani słówkiem, że ma taką misję od Bronka do panny Łabuńskiej. — I, o ile wnoszę z twego powtórzenia, zupełnie inaczej przedstawiał wyprawę na Murman nam, a inaczej panience.
— Tak. Stwierdziłem wyraźnie, że starał się bagatelizować niebezpieczeństwo; nie mówił o trudności przebrania Bronka za bolszewika, o jego niedostatecznej znajomości rosyjskiego języka; nawet nie wspomniał o tym ordynansie, który miał wrócić do Mińska i nie wrócił. — — Nie kłamał jednak — ale zupełnie zręcznie i sumiennie sprawił swe poselstwo.
— No widzisz: znowu człowiek!
— Jakto: człowiek?
— Bo mówisz ciągle, że niema ludzi, na których oparłaby się przyszła Polska.
— No wiesz... Woronicz? — Żeby taka była przeciętna — dobrze. Ale przeciętna stoi dużo niżej.
— A Bronek?!
— Ten jest rzeczywiście wyjątkiem, pokrzepiającym ducha.
— A Haller ze swym potężnym protestem przeciw szalbierstwom austrjackim? — Rarańcza — Kaniów — wskazanie drogi na Murman! To przecie bohaterskie posunięcia!
— Z pewnością. Naliczymy jeszcze kilku tęgich dowódców i dużo wyborowych żołnierzy. To też z pewnością mieć będziemy doskonałe wojsko. Ale to nie wszystko, czego nam potrzeba.
— Mówisz o braku tęgich głów politycznych?
— I te nawet istnieją — tylko daleko od Kijowa. — Taki naprzykład Dmowski — głowa pierwszorzędna i najczystsze polskie zamiary! — Jest obecnie w Paryżu na czele szczupłego grona ludzi dobrej woli. Tam ufam, że nasza Sprawa będzie dobrze i mocno postawiona. — Ale iluż takich jest? — W zakresie polityki praktycznej nie wystarcza nawet genjusz, jeżeli w ogóle narodu niema spółzrozumienia jego pomysłów, spółdziałania z jego porywem. Mąż „opatrznościowy“, a zatem zbawienny i naczelny, zjawia się zwykle otoczony plejadą ludzi pokrewnych i pomocnych. Otóż powiedz mi, gdzie jest ta plejada obywateli czystych i mądrych, zaszczycona powszechnem zaufaniem, któraby otoczyła i poparła wielkiego człowieka czynu? — Przed wojną trudno ją było namacać; podczas wojny widzieliśmy już przeróżne zbiorowiska Polaków w Polsce i poza granicami dawnej Rzeczypospolitej. — — Skąd zebrać tę plejadę? Wszędzie interesy osobiste, prowincjonalne, kastowe — a całość, spójność, niepodległość Ojczyzny niech sobie same się sklecą. — — Niema w nas zbiorowej woli istnienia!
— To jakbyś już nie wierzył w Polskę, Tadeuszu? Tego jeszcze od ciebie nie słyszałem.
— O żywotności tej Polski, jaka się dzisiaj składa z ludzi żyjących... powątpiewam. Będzie Ona samą sobą, jasną, kiedyś — bo jest w Niej posłannictwo Boże, ale tej epoki możemy my nie dożyć.
— To odkładasz wyzwolenie do bardzo dalekiego terminu?
— Wyzwolenie, o którem myślisz, formalne, może przyjść i zaraz. Są już w powietrzu dreszcze, zwiastuny klęski Niemców. Nawet my, choć zasłonięci od Europy przez mur niemieckiego frontu i góry kłamstw niemieckich, możemy odczuć te dreszcze. Wznowienie politycznego istnienia Polski jest już przez świat uznaną koniecznością. Tej Polski doczekamy się wkrótce, Celestynie, jeżeli nie przyjdzie tu jakiemuś bandycie fantazja w łeb nam palnąć dla wypróbowania browninga.
— Niech Jej tylko doczekamy, Tadeuszu, a zobaczysz, ile serc i rąk rzuci się do Jej dźwignięcia, do urządzenia, do ukochania...
— Tego właśnie wybuchu jubilacji ja się boję. Czy miljony serc i rąk rzucą się do ogromnego trudu odbudowy? — czy miljony gąb i szponów do rozdrapania publicznego dobytku?
— Skądże?! gdzieżby się podział słynny polski patrjotyzm?
— Da sobie folgę w ogromnych manifestacjach, pochodach, ucztach, w chóralnych śpiewach, które po wykonaniu pieśni tradycyjnych wyć będą jak w Mickiewiczowskiej karczmie: Wódki! miodu! wina!
— Przepraszam cię, Tadeuszu, ale gadasz, jakbyś chciał urągać własnemu narodowi.
— Boję się żyjącego pokolenia i zarazy kilku pokoleń wychowanych w trójniewoli, przymuszonych niejako do żywienia egoizmów dzielnicowych i osobistych. I wojna przyniosła nam infekcję. — A gorszące przykłady niemieckich metod wojowania, moskiewskiego pojęcia wolności, żydowskiego „rozumu“, który jest tylko udatnem szalbierstwem? Wszystkie te trucizny tkwią i działają w naszym organizmie narodowym, choć każdy głośno się ich wypiera.
— Nie mówmy, póki nie zobaczymy w Warszawie — błagał Celestyn. — I tam nie wszystko szło po myśli w pierwszym roku wojny, a przecie nie sądziłeś nigdy tak okrutnie.
— Tam — mówił Sworski z jakimś wizjonerskim wyrazem twarzy — miałem pokrzepienie w obcowaniu z wielu jednak bojownikami przyszłości. — — Czy oni żyją i czy nie spodleli pod chłostą udręczeń moralnych? — — Tam... spotykałem czasem jednego z tych duchów hetmańskich, których dynastja nie wymarła nigdy w dziejach Polski, nawet podczas najcięższych okresów niewoli. — — Czy pamiętasz Starego Przeora?
— Jakże miałbym Go zapomnieć!
— Ten Duch wcielony niegdyś inaczej, ale ten sam, zjawiał mi się od lat najmłodszych w różnych stronach świata — tylko tutaj nie dostrzegłem ani śladu Jego stopy. — — Widzieliśmy Go z tobą, Celestynie. — — A najczęściej z panną Zofją.
— Ach, panna Zofja! Ta się przecie nie mogła zmienić!
— Ta jest niezmienna, chociaż ziemska i doczesna, a typ jej powtarza się w pokoleniach niewiast polskich nierzadko, całemi girlandami dusz czystych, walecznych i ściśle posłusznych przykazaniom narodowym. Serca tych kapłanek Znicza utrzymują cześć i posłuch naczelnego Ducha, chociaż głowy i ręce nie zbudują same nowych świątyń, bazylik sądowych i warowni obrończych. Ale one zagrzewają serca męskie do czynu urokiem swej namowy i mocą wziętą od Ducha. Gdyby mężowie dorośli proporcjonalnie do cnoty obywatelskiej kobiet polskich, bylibyśmy bez przerwy wielkim narodem.
— No przecież! — zawołał radośnie Łuba — mówisz jak dawniej, jak dobry zwiastun!

∗             ∗

Gdy nieliczni w Kijowie Polacy, którym sprawa Ojczyzny paliła serca, wyciągali poomacku dłonie z rozpaczliwych ciemności ku światłu, — wynik wojny był już przesądzony na Zachodzie.
Furor Teutonów dawno już ostygł, opamiętał się i przywarował pod osłoną potwornych ziemnych przekopów. Oburzony sprzeciw narodów napadniętych, po wytrzymaniu czteroletnich obelg wymierzonych świętym murom katedry w Reims, rajskim polom Szampanji, kolebce i skarbcowi szlachetnego życia Europy — podniósł nareszcie swój miecz naostrzony na poskromienie zbójców środkowo-europejskich. Potrwożyły się mechaniczne wielkoludy: Wilhelmy, Hindenburgi i Ludendorfy, gdy błysnął wzniesiony miecz Francji w ręku wodza wodzów, Ferdynanda Foch’a.
Szczęśliwi, którzy widzieli na własne oczy największą z bitew świata — „bitwę Francji“! Ci mogli uwierzyć w tryumf chrześcijańskiego genjuszu nad spiskiem szatańskim, w cuda dokonane przez ludzi, — w działania Boga przez Franków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.