Noc i świt/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 27.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
27.

Lipcowe słońce rozwinęło znowu uroki wsi polskiej; dobyło z niej wonie radosne, przedżniwne; zanurzało wszystkie istoty w odżywczej kąpieli przewiewnego upału. Boska Przyroda, niepamiętna krzywd wyrządzonych jej przez minioną wojnę, próżna nienawiści i żądzy zemsty, pieściła w dalszym ciągu swe twory zdrowe: ludzi czynu i pola rodzajne.
Dom i ogród dyrektorski w Rudnikach, jakby przespał te kilka lat morderczych, tętnił życiem, zielenił się i pachnął po dawnemu. Tylko trochę ciszej brzęczał gwar ludzki na werendzie, ogród rozrósł się samowolniej i zbiedniały w nim kwietniki. — Ale pszczoły, czepiające się pnączów na domu, brzęczały bez fałszu swą przedwojenną piosenkę.
Bardziej zmienili się ludzie, znani tu i widziani przed laty, a zgromadzeni dzisiaj na tradycyjnej werendzie.
Dyrektor Gimbut posiwiał doszczętnie, a głębokie bruzdy i żółciowe guzy przerysowały mu twarz na sroższą, choć nie mniej szlachetną. Dzieci bardzo podrosły: najstarsza Alinka, duża już panna, pełniła obowiązki gospodyni w zastępstwie matki, której tu nie było. Młodsza Mania, także już nie podlotek, kwitła ślicznie, tymczasem sobie, w marzeniu zapewne o jakimś pięknym ułanie polskim. A Justyś, zapóźniony w naukach z powodu wojny, był w epoce walki maturalnej i zasępionego namysłu nad życiowym Rubikonem.
W pozorach gości i przyjaciół domu zaszły też radykalne zmiany. Tadeusz Sworski mocno postarzał 1 dużo mniej energicznie perorował, siedząc w wygodnym fotelu, a Zofja Czadowska nie była już panną, skoro mówiła Tadeuszowi po imieniu. Ale postaci jej srogi Czas najmniej dotknął swemi ciosami: zachowała kibić kształtną, prostą i wyniosłą, a do wyrazu twarzy przybyły tylko mocniejsze rysy spokojnej odwagi i niezłomnej, konsekwentnej woli.
Mówiono dzisiaj przy śniadaniu tylko o błahych szczegółach dnia. Wszyscy bowiem, nie wyłączając dzieci, wiedzieli dokładnie o wielkich faktach ustalonych, jak oto: że matka opuściła rodzinę już parę lat temu i buja gdzieś po świecie. — — Nawet nie z tym, którego niegdyś tak gorliwie broniła od służby wojskowej, lecz podobno z jakimś Bułgarem, wybitnym przyjacielem Polski i Polaków... O tem nie rozmawiano tu nigdy.
Wiedzieli również, że Sworski powrócił z niewoli bolszewickiej dopiero tej wiosny, wymieniony w drodze układów z Sowdepją za jakiegoś cennego komunistę; że zbiedzony i chory, ożenił się jednak z panną Zofją Czadowską, swą dawną przyjaciółką i obecną pielęgniarką, na jej nakazujące żądanie; że w lecie, czując się znacznie lepiej, przyjechał z żoną do Rudników na długie, rekonwalescyjne wakacje.
Wiedzieli też wszyscy o zmartwychwstaniu Polski i o Jej trwaniu już od lat paru... Ale i o tym ogromnym temacie mówiono tu bez należytej radości.
Po wypiciu kawy Sworski powstał z fotelu dosyć żwawo, przeszedł się po werendzie i zapalił papierosa. Przyjaciele przyglądali mu się z umiłowaniem.
— Widzę, że już dobrze z tobą, Tadeuszku — odezwał się Gimbut. — Jutro możemy pojechać do Inogóry. Czekają tam ciebie.
Tadeusz machimalnie spojrzał na żonę, która poczuła się do obowiązku odpowiedzenia dyrektorowi:
— Jak Tadeusz zdecyduje. — — Tylko czy nie wpadniemy tam w tragedję wspomnień, która mogłaby być dla niego niezdrowa?
— Już tam przeboleli stratę syna — tłumaczył Gimbut. — Pałac trochę zrujnowany. — No cóż? smutno, ale weselej im będzie, gdy ujrzą dawnych znajomych.
Odłożono jednak projekt odwiedzin Linowskich w Inogórze do późniejszej daty.
Napozór nie brakło nic ludziom tu zgromadzonym do zadowolonego spokoju. Czuli się zdrowo fizycznie, a nawet Sworski powracał szybciej, niż w Warszawie, do zaufania w swe siły. Dworek dyrektorski, spoglądający wesoło od warsztatu pracy na piękny kraj radomski, był po dawnemu idealnie stworzony dla pokrzepienia serc ludzi obowiązkowych, lecz nie pozbawionych pragnień epikurejskich. — Jednak nieokreślony smętek wiał od całej Polski na ten Jej zakątek, który mógłby być szczęśliwy.
Fabryka, unieruchomiona przez pobór robotników do wojska, celowo dezorganizowana przez Niemców, zrabowana przez Rosjan, — wszystko w imieniu „wyższych“ racyj wojennych — pracowała dziś znowu, dzięki niezłomnej energji dyrektora, który warsztat naprawił i w ruch puścił. Ale nie szła już tak wartko i nadziejnie, jak przed wojną. Zmienił się zwłaszcza stosunek dyrektora do robotników. Dominik Gimbut, ten przyjaciel i obrońca roboczego ludu, sprawiedliwy regulator interesów kapitału i pracy, wzięty został w podejrzenie przez robociarzy pod wpływem długiej i bezczelnej propagandy agitatorów. Rządy socjalistyczne znieprawiły robotnika przynajmniej na jedno pokolenie, zabijając w nim zarodki uczuć obywatela polskiego, musztrując go na żołdaka międzynarodowej bojówki proletarjackiej. Tłum, płacony za strajki, i bezrobocie, pijany i oślepły, zapędzano podstępnie do szeregów wielkiej armji żydowsko-masońskiej, następującej na Polskę. Gimbut robił, co mógł, aby otworzyć oczy swoim robotnikom i przytrzymać ich przynajmniej przy ich interesach realnych, jeżeli już nie przy abstrakcyjnej idei odbudowy Polski, ale ten wysiłek męczył go i gniewał. Ukrywał nawet przed przyjaciółmi tarcia i nieporozumienia w fabryce, bo wstydził się za swych robotników i nie chciał przyznawać się do częściowych kapitulacyj. Pomimo naprężonej pracy dziennej, bądź co bądź owocnej, nie mógł się pozbyć ciężkiej zadumy nad dziwnie opacznym procesem dźwigania się Polski.
Zaduma Sworskiego była jeszcze cięższa, ile że nieszczęsne koleje losowe i długotrwała choroba uniemożliwiły zupełnie jego pracę zwykłą, literacką. Wyrywał się całą duszą, jeżeli nie do bezpośredniego wpływu na sprawy państwowe, które ujęli w ręce ludzie nowi, nieznajomi, — przynajmniej do stworzenia dzieła pisanego, któreby pobudziło do pięknych czynów ludzi dobrej woli. Ale przygody i choroba zabrały mu parę lat bezpłodnych.
Jedyna gwiazda, która rozżarzyła się na zamierzchającem niebie Tadeusza Sworskiego, to jego dawna sprzymierzona, dzisiaj już małżonka, Zofja. Jej duchowa struktura była ze śpiżu, o który obijały się bezsilnie losowe nawałnice, a jadowite zakwasy wrażej propagandy nie miały do niej przystępu. Tadeusz nauczył się oddawna liczyć na niezachwiane cnoty rycerskie Zofji, ale obecnie zakwitła w niej nieznana mu dawniej czułość kobieca, oddana wspaniale na pożytek poślubionego mężczyzny. W najtrudniejszych warunkach życia, w toku ciężkiej choroby Sworskiego, wyłączającej wszelkie porywy zmysłowe, uparła się Zofja przy zawarciu małżeństwa, podobnego do aktu miłosierdzia. Objęła komendę nad życiem i zdrowiem męża, którego miała za cenną cząstkę Polski, za ideowego krewnego, odtąd zaś za naczelny obowiązek. Ale nie pragnęła wcale ujarzmić jego myśli i woli, ani tem bardziej wyzyskać ich dla swojej rozkoszy, czy chluby. I przybierała raczej pozory poddanej, niż panującej. Tadeusz cenił ją i kochał z coraz głębszem przekonaniem, a w miarę powrotu do zdrowia — coraz śmielej.
Pomimo jednak wielu warunków dobrobytu i zadatków szczęścia, jakiś uporczywy niepokój nurtował myśli mieszkańców dworku.
— Dobrze nam tu — odezwał się Sworski — ale nawet do tego zacisza docierają bełkoty dalekich ukropów, które się kotłują gdzieś tam... — dokończył myśl szerokim gestem.
— Cóż? — warczą moje aparaty Cowper’a; czasem i gwiżdżą — zażartował prozaicznie dyrektor fabryki.
— To nic, te są przyjazne — odrzekł Tadeusz — ale mówię o wulkanie europejskim, który wcale się jeszcze nie uspokoił.
— Obiecaliśmy sobie nie mówić o polityce aż do końca lata — przerwała pani Zofja tonem miłosnej, lecz naczelnej dozorczyni.
— Jestem już prawie zdrów, Zosieńku — wykręcał się Tadeusz — a przecie nie samym chlebem żyje człowiek, choćby tak smacznym, jak tutejszy.
— Lepiej chlebem — odrzekł Gimbut — niż temi gazetami, których za dużo tu za sobą przywlokłeś, Tadeuszku. Wierzyć jednej grupie, to reszta kraju sami zdrajcy i nicponie; wierzyć grupie przeciwnej — to ta pierwsza grupa kraj gubi. Czort wie co!
— Nie wdając się tymczasem w dyskusję, która grupa ma słuszność, przyznasz mi chyba, Domciu, że ogromna ilość Polaków choruje na polityczne pomieszanie zmysłów?
— Tak, jak wszędzie, Tadeuszku — uśmierzał Gimbut — są ludzie uświadomieni i tłum nieświadomy, szermujący jaskrawemi hasłami. Jak wszędzie też jest prawica i lewica.
Ale Sworski, zamiast uśmierzyć się, odparł żwawiej, po dawnemu:
— A ja właśnie w tym podziale na prawicę i lewicę — czyto w sejmie, czy w szerszych kołach — upatruję groźne zboczenie umysłowe społeczeństwa naszego. Gdybyśmy byli normalni i sprawni do działania, w obozie zwanym „prawicą“ mieściłyby się już wszystkie odcienie myśli państwowej polskiej od prawego do lewego krańca. Lewica zaś dzisiejsza u nas składa się przeważnie z wrogów Państwa.
— Ależ bój się Boga, Tadeuszu! — zaperzył się nieomal Gimbut.
Błagalne spojrzenie pani Zofji zamknęło usta Gimbutowi. Sworski jednak tłumaczył się dalej:
— Charakteryzuję jaskrawo, generalnie. Mogę ci uczynić ustępstwa i przyznać, że na prawicy jest sporo niedołęgów; jednak stoją tam i najjaśniejsze głowy polskie, najczystsi patrjoci. Do lewicy zaś zabłąkało się trochę ludzi zdolnych i szczerze ojczyźnie życzących — zabłąkało się przez stary nałóg „lewicowy“, który w ostatnim okresie naszych dziejów uchodził za wyższy, za „inteligentny“, za „postępowy“ — ale ogromna większość tej lewicy to ludzie działający programowo naprzekór prawicowcom, albo jawnie lub podstępnie — na szkodę Polski. Tam przecie mieszczą się wszyscy Żydzi i inne obce narodowości, zamieszkujące Polskę, które nie udają nawet obywateli Państwa, są owszem rzecznikami państw i interesów obcych. A właśnie ta część najwyraźniej obca naszym interesom zabarwia wszystkie działania lewicy. Dlatego mówię, że lewica składa się przeważnie z wrogów Polski. A to jest stan kraju wyjątkowy i mocno niepokojący.
Magnetyzm wzroku pani Zofji zatrzymał dalsze objekcje i zastrzeżenia Gimbuta, który okazał niezwykłą ustępliwość:
— Taak... można to powiedzieć... — mruknął tylko i zamilkł.
Ale już i Sworski przypomniał sobie, że lekarz zakazał mu podnieceń, nawet dyskusyjnych, a zauważył też, że dyrektor ustępuje mu tylko przez wzgląd na jego stan zdrowia. Pierwszy zatem przerwał posiedzenie na werendzie, zwłaszcza że i Gimbut wybierał się na codzienną inspekcję fabryki.
Małżonkowie poszli na przechadzkę po ogrodzie, on wsparty na jej ramieniu.
— Masz zawsze słuszność, mój drogi. Ja cię rozumiem — mówiła Zofja gorąco.
— Bośmy oboje już doszli, Zosieńku... To jest: ja doszedłem. Ty byłaś oddawna mądra w swej polskości, bez wielu słów, w czynach...
— Boś ty szukał dróg rozumem, a ja uwierzyłam bez zastrzeżeń w Przykazania.
Szli powoli, przywarci do siebie ramionami, w zupełnym dostroju.
— Jednak ten kochany Dominik — rzekł po chwili Tadeusz — ma pewne złudzenia co do czystości zamiarów naszej lewicy.
— No — odrzekła Zofja — bo sam jest postępowcem, przyjacielem ludu, wyznawcą rozumnej demokratyzacji. To się dawniej nazywało przekonaniami „lewicowemi“. On zapomniał, albo może nie zauważył, że dzisiaj takie przekonania mieszczą się dużo bardziej na prawo...
— Tak, tak, najdroższa moja! — rozśmiał się Sworski radośnie — z tobą niema co dyskutować, ty wiesz i spostrzeżesz wszystko. — — Ale dobrze się z tobą rozmawia.
Zwrócił twarz ku żonie i musnął ustam i jej włosy na skroni. Ona odpowiedziała mu uśmiechem szczęśliwym, lecz błysk oczu przygasiła zaraz powiekami.
Szli tak dalej po pięknej, cichej ziemi, dzieląc się od czasu do czasu myślami, które wyrywały się do głośnego wyrazu. Myśli ich wpadały jedna w drugą, przystawały zgodnie do siebie, dopełniały się wzajemnie, składając harmonję i zadowolenie. Słodka, łaskotliwa fala osobistego szczęścia koiła ich serca.
Za granicą niewielkiego ogrodu było pole żytnie, gdzie rozpoczęto żniwo. Czterej kosiarze działali na niem zamaszyście; cztery za nimi dziewczyny zbierały i wiązały pokosy. — Szczęść Boże! — zawołała Zofja do kosiarzy, którzy dochodzili właśnie do niskiego ogrodowego żywopłotu.
Starszy przodownik ukłonił się i podziękował poważnie. Gdy znowu robotnicy oddalili się na polu, odezwał się Tadeusz do żony:
— Pamiętasz?... widzieliśmy żniwo na tem samem polu temu lat... siedem. I jakby nic się nie zmieniło.
— Bo też i mało zmieniło się w duszach ludu wiejskiego — odrzekła Zofja — to najpewniejsza część narodu.
— Najczyściej i najtwardziej polska — masz rację, Zosieńku. Gdy się ich porówna z bestjalną tłuszczą rosyjską, doprawdy rośnie otucha. Bolszewizmu u nas nie będzie.
— Jeszcze cię tu nie było, Tadeuszu — nie widziałeś zajadłej propagandy bolszewickiej po wsiach naszych, podjudzania do strajku rolnego, do pochwycenia obszarów dworskich. — — Ale na ziemiach rdzennie polskich nigdzie nie dali się nasi chłopi do tego pociągnąć.
W roboczem zaciszu wsi byli oboje nietylko zadowoleni z siebie nawzajem, lecz i z wielkiego gospodarstwa krajowego, którego czuli się moralnymi współwłaścicielami. Są przecie Polacy, nie anieli jacyś, w tem i owem ułomni, jednak przejęci poszanowaniem ogólnego dobra. Chłop kocha rolę, której nie przestał uprawiać — przedewszystkiem swoją, ale i cudzą — kocha ją żywiołowo, serdecznie i na wieki. Że bezrolny pragnie własnej skiby — to jest ludzkie i nie naganne. To pożądanie kipi w nim, miarkowane jednak przez szacunek praw kardynalnych — i nie jest dynamitem gotowym rozsadzić Państwo, lecz surowym zaczynem przyszłego jego wzrostu. Chłop, pragnąc polepszenia bytu, dotrzymuje przecie swego kontraktu ze społeczeństwem.
I robotnik fabryczny w Rudnikach, odosobniony od ogromnych mas proletarjackich, owiany zdrową atmosferą wsi i przykładem braci swych rolników, pomimo burzliwych porywów, które nim wczoraj miotały, zdaje się uśmierzać i powracać do swej godności pracownika polskiego... Tutaj przynajmniej.
Takie namysły nieme przechodziły przez mózg Tadeusza Sworskiego, aż doszły do wniosku, który ogłosił żonie:
— Prawdziwy tu odpoczynek... po Warszawie. Tu przynajmniej jest kawałek czystszej, jaśniejszej Polski.
— Boś zdrowszy, Tadeuszu. Warszawa też się wzmacnia, krystalizuje, choć męty są jeszcze na wierzchu. — — Kiedyś wjeżdżał do niej osłabiony, zbiedzony, wszystko wydało ci się ponurem.
— Chory byłem tylko na ciele, nie na umyśle, a usposobiony bardzo dobrze. Radosne były pierwsze wrażenia: polska granica — polska mowa panująca — polskie wojsko. — — Nazewnątrz Ojczyzna miała swe zarysy i barwy oczekiwane. — Ale gdym się jej przyjrzał!...
— Pamiętaj — przerwała Zofja — że wkrótce po powrocie zachorowałeś ciężej i oglądałeś Polskę przez okna szpitala. To niewesołe okulary.
— Zachorowałem naprawdę — na tę żółć — gdym się już rozejrzał po Warszawie — przypomnij — po tem burzliwem posiedzeniu sejmu, na które się zawlokłem. Lekarze mówią, że wstręt i oburzenie moralne nie mogą wywołać bezpośrednio choroby żółciowej — jednak to fakt, że ja, który nigdy w uprzedniem życiu nie miałem z żółcią do walczenia, zachorowałem zaraz po obejrzeniu oburzającej pstrokacizny wybrańców narodu. — — A przecie oglądam już Warszawę i nie z okien szpitala.
— No... zaszły w życiu nas obojga zmiany, które lepiej cię może usposobiły — rzekła Zofja zalotnie.
— Zosieńku! stawiasz mi przed oczy nasze jasne szczęście osobiste i zasłaniasz mi widok Polski, rzucającej się jeszcze w ciemnościach i w malignie. — — Stworzyłaś to szczęście i uratowałaś mi życie.
Zamilkł na chwilę, wzruszony.
— ...ale nie chcesz chyba, abyśmy zamknęli oczy na sprawy i roboty ogólne?
— Jakżebym mogła cię od nich odprowadzać! Tylko wyzdrowiej zupełnie, powróć do sił — a potem staniemy do pracy.
— Powiedziałbym: do walki. Niema dzisiaj pracy bez walki. Na wszystkich polach pracy roi się od popsujów; trzeba ich najprzód odpędzić.
— A nie lepiejby to było: przekonać ich i do wspólnej pracy dla ogółu pociągnąć? — rzekła Zofja.
— To już są metody twoje, Zosieńku — anielskie. Trzeba na to twojej cierpliwości i siły magnetycznej. Dla ludzi zmęczonych przez ostatnie lata, dla zwykłych Polaków, jak ja naprzykład, te metody są zbyt trudne. Popsuje nieczuli są na perswazję, a szczególniej na argument powszechnego dobra narodu. Trzeba ich odpędzić od najważniejszych robót.
Zofja zapytałaby chętnie: jakże to odpędzie? wyprzeć ich siłą? związać? czy nawet wytępić?? — — Ale zamilkła przez wzgląd na stan zdrowia Tadeusza, któremu chciała do czasu „zasłaniać Polskę“, według jego wyrażenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.