Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   364   —

— Czas na mnie! — krzyknął Celestyn Łuba, chwycił karabin i pędem zbiegał po schodach.
Sworski i Łabuński wzięli też do rąk przygotowane dubeltówki, nabili i trzymali je w pogotowiu, według przepisanego regulaminu.
Wtem zagrała salwa karabinowa bezpośrednio bliska, dzwoniąca metalicznie między wysokiemi murami. — Cisza. — — Znowu salwa! — Gdzież to jest? co oni robią?! — wołali naprzemian Łabuńscy, rodzice i córki, zbiegając się wszyscy do przedpokoju.
Sworski nie umiał odpowiedzieć. Wyszedł na schody, gdzie kilka wystraszonych osób nie umiało również nic objaśnić, jak tylko, że jest napad. Powrócił do mieszkania i uspakajał:
— My tu w każdym razie mało ryzykujemy. Strzelanina jest mała — niema wyraźnej bitwy.
Okna jadalni zasłonięte były grubemi kotarami, których nie śmiano rozsunąć, aby nie stworzyć świetlnego celu dla strzałów, które teraz odzywały się pojedyńczo.
Hanka wpadła na pomysł: zgasiła elektryczność w jadalni, rozsunęła jedną kotarę i spojrzała przez okno w noc tak jasną od księżyca, że równała się pogodnemu zmierzchowi. Po chwili zawołała:
— To nie na naszem podwórzu! — — Obok! Patrzcie! Patrzcie!
Spojrzeli wszyscy przez okno odsłonięte, trzymając się jednak od niego opodal. Widoczny był napad na dom sąsiedni, którego podwórko odgrodzone było niskim murkiem od podwórza domów Ginsburga.