Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   360   —

niemożliwe do sforsowania; a gdyby zdołali wywalić bramę główną, przyjmiemy ich ogniem plutonowym. Mamy trzydziestu żołnierzy — i to nie z „krasnej armji“! — połowa oficerów — ośmiu między nimi Polaków! Kilkaset tałałajstwa nam nie dotrzyma. Chyba... armaty.
— Jakto? — poruszył się Łabuński — czyżby oni mieli armaty?!
— Wątpię — ale na wszystko trzeba być przygotowanymi — ciągnął dalej Łuba. — Gdybyśmy zatem zmuszeni byli cofnąć się z podwórza, przeszłaby walka do klatek schodowych, gdzie mielibyśmy przewagę, prażąc zgóry. — — Gdyby wdarli się na pierwsze piętro, my na drugie...
Sworski przerwał niecierpliwie:
— A z naszego piętra ucieklibyśmy na dach. — Ej, Celestynie, nie strasz pań po nocy! Trzebaż uprzytomnić sobie, jakiego mamy przeciwnika — złodziejów! Cóż im za interes dom rozwalać, albo wystawiać się na ogień plutonowy? Gdy się przekonają, że dom naprawdę jest broniony, pójdą w nogi.
— Ja przecie nie życzę czego innego — cofał się Łuba skonfundowany — jednak plan obrony musi wszystko przewidzieć...
— Czy ma pan obecnie co do roboty? — zapytał swobodnie Łabuński.
— Nie mam. Chyba, żeby uderzono w żelazną blachę. Wtedy ja...
— No, to siadaj pan i napij się z nami wina!
Cisza zupełna na podwórzu i względna w mieście, skąpanem w księżycowem świetle, dodawała ochoty