Niezwalczone sztandary/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Po wzięciu Ufy teren działań wojennych dywizji husyckiej opierał się z jednej strony o Wołgę i Orenburg, zaś z drugiej, ku wschodowi sięgał po Ural.
Tak przedstawiała się sprawa w teorji. — Wiedziano mianowicie, iż na tej przestrzeni bolszewicy nigdzie oporu stawić nie mogą, ponieważ dostaliby się we dwa ognie, jednakże co tam dalej, ku Uralowi jest, co się tam dzieje, co tam czeka — tego nikt nie wiedział.
Dzień i noc, wytrwale choć ostrożnie, parł ku Azji pociąg pancerny, gotów tak do boju, jak i do natychmiastowej, bodaj prowizorycznej naprawy ewentualnych uszkodzeń linji kolejowej. Nieprzyjaciela nigdzie nie było widać, nieskończone pola i lasy po obu stronach toru milczały, spowite w ciszę, lśniące do słońca szyny na torze nie śpiewały rytmiczną zapowiedzią jakiegoś, nadjeżdżającego z przeciwnej strony pociągu — któż jednak wiedział, czy szyny te nie są gdzieś rozśrubowane, czy w lasach sosnowych niema okopanych a wymierzonych na tor kolejowy karabinów maszynowych, czy pod mostkami nie tlą się lonty min, czy z przeciwka, z za zakrętu osłonionego lasem nie wypadnie naraz puszczona przez wroga „dzika lokomotywa.“
Dzień i noc, wytrwale, niezmordowanie szedł pociąg pancerny na Wschód. Dnie były gorące, jasne, słoneczne, noce zimne i promienne księżycem, po obu stronach toru kolejowego pola i wycięte w szachownicę lasy sosnowe i brzozowe, niby bataljony maszerującej na wschód piechoty — i wciąż na platformie, przy dziale polowem, węszącem swym długim, wysuniętym ryjem tor, stało dwuch wyprostowanych żołnierzy, z wzrokiem nieruchomo wbitym w przestrzeń, odgadującym ukryte, domyślającym się niewidzianego, a niespokojnym i pełnym tęsknego wyczekiwania. W dzień rękawy ich „rubaszek“ mokre były od ocierania z twarzy lejącego się z pod ciężkich hełmów potu, przysłaniającego wzrok niby łzami, gdy barki palone słońcem aż kłuły, zaś biało-świecące, w nieskończoność lecące szyny były niby spojrzenia, gwałtem wyciągane z źrenicy i naciągane na motek przez nienasyconą tęsknotę — w nocy dzwonili zębami w twardych, niewygodnych szynelach rosyjskich, ciężkich w gorąco, nie grzejących w zimno, a chłodna, ostra noc syberyjska łamała ich członki w swem mocnem, brutalnem objęciu, ale nie ustawali w swym trudzie, wypatrując pilnie braci, którzy, podobnie jak i oni, przebijali się zwolna naprzód ku nim od gór uralskich, niespokojni, stęsknieni i chciwi wieści.
Nareszcie coś się na torze pokazało. Nie pociąg. Coś małego, później — żuk czy robak jakiś.
— Drezyna! Drezyna!
Kto powiedział, że to są swoi, a nie knujący jakiś podstęp nieprzyjaciel? Kto tamtym powiedział, że ten tu pociąg, to właśnie ich pociąg, ten ku któremu dzień i noc dążyli? Czy ten cal biało-czerwonego jedwabiu na czapce świeci tak daleko? A jednak oni poznali i choć nie słychać było krzyku, widać było, jak oni tam na tej drezynie wymachują hełmami i czapkami, widać było, że krzyczą!
Lokomotywa pociągu pancernego sapnęła ciężko i, jak koń ukłuty ostrogą, z miejsca ruszyła galopem Żuk zaczął gwałtownie przebierać nogami w miejscu.
Wreszcie stanęła drezyna, stanął pociąg pancerny i żołnierze z obu stron rzucili się ku sobie. Myślałby kto, że idą do boju, tak wściekle biegli, tak się zwarli z sobą i zaczęli ściskać, bić pięściami po ramionach, po plecach, potrząsać sobą, obmacywać, a kląć przytem... A zęby ich były zacięte, twarze blade, spocone i tylko oczy świeciły ogromną, niewypowiedzianą radością. Aż nagle krzyknął ktoś nieprzytomnym, oszalałym głosem „Sława nam!“ i ciche, smoliste, szarpane lasy syberyjskie odkrzyknęły: „Sława nam!“
Zmęczeni tym wybuchem radości żołnierze usiedli na wale kolejowym. Koledzy z pociągu pancernego częstowali ich wódką i papierosami.
— To wszystko, co mamy! — usprawiedliwiali się — A i to tylko „Sirotkowie“ o nas pamiętali! Wciąż naprzód i naprzód, pobielić nigdzie nie można! Ale kto wy jesteście?
Był to patrol jednego z pułków drugiej dywizji, wysłany przez pułkownika Syrowego w celu uzyskania łączności z pierwszą dywizją.
— A więc jesteśmy połączeni! Sława nam! Teraz już nam nie dadzą rady! A gdzie trzecia dywizja?
— Gajda jeszcze jest na Dalekim Wschodzie! On im to we Władywostoku wybielił, a teraz razem z Japończykami przebija się na zachód ku Irkuckowi, ale musi odgrzebać kilkadziesiąt tuneli, które bolszewicy zasypali.
Husyci opowiadali o swoich dziejach i przygodach, żołnierze drugiej dywizji o swoich.
Druga dywizja była w gorszem od pierwszej położeniu, ponieważ rozciągnęła się na znacznie większej przestrzeni, od Złotoujścia i Czelaby przez Kurgan aż do Omska. Nie miała też broni. Skoro zrozumiano, że napad sowietów na eszelony jest nieunikniony, musiano to uderzenie uprzedzić, inaczej — nie byłoby możności bronić się. W Czelabińsku, w Kurganie Czesi przeciągali pertraktacje z sowietami, udawali, że się na wszystko zgadzają, a pewnego dnia nawet muzyki wysłali do miasta i kazali im tam wygrywać do późnej nocy, ale tego samego wieczoru, podzieliwszy się na małe grupki, w których na kilku żołnierzy przypadał jeden uzbrojony w karabin, wpadli niespodzianie do miast i — opanowali je. W ten sposób uzbroili się. Ale potem były ciężkie boje. Pod Omskiem, niedaleko jeziora Mijas, bolszewicy stanęli w wielkiej sile, lecz Syrowy rozbił ich, wepchnął do jeziora i wystrzelał bez najmniejszego miłosierdzia do nogi. Nie oszczędzano absolutnie nikogo, ponieważ w jednem miejscu bolszewicy, napadłszy na bezbronną kompanję sztabową i muzykę, w straszliwy sposób ludzi zaczęli mordować, znęcając się niesłychanie. Doprowadzeni tem do rozpaczy pisarze sztabowi, urzędnicy wojskowi, służba i tak dalej, z których paru zaledwo miało rewolwery, pałasze i parę granatów ręcznych, dosłownie bezbronni uderzyli na bolszewików, wydzierali im broń, mordowali ich i tak otrząsnąwszy ich z siebie, opuścili swój pociąg, przebili się przez nich i rzucili się w lasy; zatoczywszy kilkuset wiorstowy łuk, szczęśliwie dotarli do swoich i w ten sposób umknęli śmierci strasznej a haniebnej. A potem Syrowy poszedł na Tiumień, wyzwolił miasto, rozbił bolszewików, ale ścigać ich nie mógł bez kawalerji, więc wpadł na pomysł, zarekwirował szesnaście lor samochodowych, wsadził na każdą po karabinie maszynowym i kilkunastu kluków i takiemi „wozami wojennemi“ ścigał bolszewików po stepie, a zeprał ich strasznie. Ale jak tylko „bagani“ zobaczyli, że bolszewików niema, wnet Czechów w kąt, zaczęli sobie jakieś parady i zgromadzenia odprawiać.
— A na nas patrzyli jak na lokai. I była ci tam wielka parada, a nikt Syrowego nie zaprosił. To wisz, Syrowy tego nie potrzebuje, on jak chce paradę zrobić, to zajedzie z eszelonami w ciche miejsce, rozda po ćwierć litra spirytusu na głowę i jest taka parada, że jeszcze na drugi dzień pamiętasz, ale teraz to on im postanowił zrobić paradę. Więc choć nieproszony, pojechał samochodem, wchodzi na salę. Jużci, wyrzucić go nie mogli, więc witają, dopieroż mowy na jego cześć, była też babuszka russkoj rewolucji.
— Breszko-Breszkowskaja!
— Była! I prosloziłaś! A Syrowy-Żyżka powiada im na to: Szanowne bagany, welice mne tieszi, moje ucta, wlezte mnie na zada, ale, sakra, to nie jest żaden porządek, żebyśmy, Czesi, od takiej publiczności, jak ta wasza hołota bolszewicka, mieli was wyzwalać. Nas, pry, jest mało, was, pry, mnogo, nasze całe królestwo czeskie zmieściłoby się terytorjalnie dwa razy w jednej waszej gubernii tiumieńskiej, to, pry, jest wstyd i to ja chciałem wam na tej paradzie powiedzieć! Jak to on, wisz mówca nie jest, mówi tylko to co myśli. Zaczęli go ściskać, Breszko-Breszkowskaja —
— Prosloziłaś!
— Jak to wisz?
— Ona zawsze płacze!
— Zaczęli go zapraszać, żeby z niemi radził, ale Syrowy wykaszlał się im na to i pojechał. Je to feszak!
Wieść o uzyskaniu łączności, przyniesioną tak przez wychodzącego w Omsku „Czechosłowaka“ jak i przez „Wiestnik“, litografowany organ pierwszej dywizji, powitało wojsko z łatwo zrozumiałą radością. O ileż łatwiej będzie teraz można posuwać się na Wschód! To, co dawniej robiła każda dywizja zosobna, teraz będą robiły dwie!
Ale równocześnie przychodziły też dziwne wieści o jakichś nadzwyczajnych rzeczach, dziejących się na Wschodzie. Tam powstało nowe, bardzo poważne a dawno spodziewane państwo — Republika Syberyjska, przyszłe, wymarzone słowiańskie Stany Zjednoczone! Wiadoma rzecz: „Gdy się opuści Rosję a stanie za Uralem, ma się wrażenie, jak gdyby człowiek z Azji przyjechał do Europy“. Tak mówiono, opowiadając o wolnościowym zawsze duchu i prawdziwym demokratyzmie Sybiraków, o ich wysokiej stosunkowo kulturze, zmyśle ładu i porządku, o ich charakterze, męstwie i wyrobieniu. Kto wie, być może tam istotnie narodzi się ta nowa, prawdziwa Rosja, której za wszelką cenę pomagać należy. Tam już jest rząd, ministerstwa, a jeśli na czele pułków syberyjskich stanie jakiś naprawdę mądry człowiek i ruszy naprzód, Rosja zostanie wyzwolona.
Mówiono też o ogromnych wojskach ententy, podążających na Zachód. Ponoś jadą dywizje kanadyjskie, francuskie, amerykańskie, japońskie, może nawet chińskie, zaś za tą siłą zbrojną idą mądrzy, genjalni komisarze polityczni, którzy pocących się krwawo i tragicznie dyletantów wreszcie zluzują i urządzą w mgnieniu oka wszystko jak najlepiej.
Wraz z tem szły też wieści o ogromnych jakichś siłach polskich na Syberji. Podobno stoi tam cały korpus. No, czy zaraz „korpus“ — nie wiadomo, ale bądź co bądź, są tam oficerowie, głowa jakaś, jakaś władza, jakiś wódz...
Coś tam było i szukało kontaktu z Zachodem, bo naraz przyszła depesza, wzywająca członków związku samarskiego do Czelabińska.
— Jedziemy, Zygmunt!
— Rozumie się! — odpowiedział omdlewający inżynier.
Zabrali dwudziestu pięciu żołnierzy „na rozpłodek“, jak się Niwiński wyrażał, i polecieli na Wschód.
Czeczek dał im wagon, w którym zajęli we dwuch jeden przedział. Luksus, Oczywiście, ale trzeba choć przez drogę wypocząć, odetchnąć, wyspać się, omówić tyle spraw w cztery oczy. Poklepywali się po kolanach i radośnie patrzyli sobie w oczy, siedząc na twardych ławkach i grzebiąc w koszyku Niwińskiego, gdzie były i bułki białe i masło i „parasionok“ i nawet cietrzew — wszystko, co można było dostać w bufecie na stacji.
— Ja na głodno rewolucji nie lubię! — mówił Niwiński — Głodny człowiek nie ma humoru, a bez humoru trudno o dobre pomysły.
Odpoczęli trochę, patrząc na Ural. Nic nadzwyczajnego, ale przecie znowu jakieś góry, nie te wieczne równie.
Niski, biały, kolejowy dworzec w Czelabińsku był pełny podróżnych i wszelakiego rozwydrzonego żołdactwa. Obok Czechów, zawsze pysznych i zadzierających nosa do góry, wałęsali się po dworcu Rumuni i Serbowie, zaś prócz nich paradowali żołnierze armji syberyjskiej z biało-zielonemi wstążeczkami swej republiki i z jakiemiś dziwnemi, pstremi hieroglifami, wyszytemi na plecach. Wśród nich dzwonili pysznie ostrogami kawalerzyści w czarnych płaskich czapkach rosyjskich i w czarnych mundurach z białemi naszywkami.
— Eto czto takoje? — spytał zaciekawiony Niwiński jakiegoś żołnierza.
— Korpus gienierała Annienkowa!
A! To to ten! Oddział zabijaków, nie przewyższający nigdy tysiąca głów a po każdej wyprawie topniejący do połowy, jako że ci, którzy się dostatecznie obłowili, nie chcieli już dalej narażać życia. „Bito“ w tej partji za lada co, rozstrzeliwano bez sądu, ale — ponieważ wolno było więcej niż gdzieindziej, ochotników nie brakowało. Służyli w tej bandzie Rosjanie, Baszkirzy, Polacy, Serbowie, Kirgizi, Kozacy, nawet Czesi — zbieranina krwawa i chciwa łupu. Annienkow nie miłosiernie tępił bolszewików, ale niemniej ciężki był dla swoich.
Na „tupiku“, po prawej stronie stacji, misyj przeróżnych stało więcej niż w Samarze, a reakcyjne rozwydrzenie „misjonarzy“ wprost biło w oczy. Tam, bliżej frontu, byli pokorniejsi, tu, pewni już siebie, nie taili swej pogardy dla rewolucyjnej czy demokratycznej hołoty, chodzili w skrzypiących, lakierowanych butach i umizgali się do chichocących, milutkich siostrzyczek, tańcząc koło nich w śmiesznych, gwardyjskich lansadach.
— Widzisz ty to? — trącił inżyniera Niwiński, pokazując mu ruchem głowy pstrokaty, „białogwardyjski” bałagan koło wagonów „misjonarskich“. — Widzisz tych wypomadowanych, bezmózgich mydłków, ich maniery idjotyczne, ich mordy haniebnie głupie i płaskie... Ci ludzie nic nie rozumieją, i na nich stanowczo liczyć nie można... Kto się z nimi zwiąże, ten zginie.
Oddalony o parę torów od wozów „misjonarskich” stał pociąg, złożony z otwartych ciepłuszek, pełnych ludzi. Wszystko się tam gniotło, kłębiło, przewracało, śmiało, klęło, dusiło, ale nikt nawet nie spojrzał w stronę „misjonarzy“. Tylko chłop jakiś w płomienistej „rubaszce“, wyglądającej mu z pod czarnego surduta, na który włożył kamizelkę, z trudem starając się ją zapiąć, patrzył przed siebie gapiowato, głupio niby, nieruchomo, a przysiąc można było, że fotografował wzrokiem to, co widział i „soobrażał“ po swojemu, powoli, prymitywnie, ale nieodwołalnie.
Usadowiwszy przedewszystkiem żołnierzy w osobnej ciepłuszce na „tupiku“, w miejscu dość zasłoniętem (— Nie trzeba, żeby się Moskalom rzucali nazbyt w oczy!) i poleciwszy ich opiece komendy czeskiej, wybrali się na poszukiwania delegatów omskich. Zaczęło się zwykłe uganianie po podejrzanem błocie wśród eszelonów, skakanie z platformy na platformę i wykrzykiwanie nazwisk. Wreszcie z jednego okna wychyliły się dwie głowy, jedna kołtuniasta, smagła, czarnooka, niemal baszkirska, druga z obrzękłą, wygoloną A wyniośle pogardliwą twarzą andrusa krakowskiego.
— Delegaci polscy z Omska?
— Tu!
Po krótkiej chwili rozmawiali, jakby się znali od urodzenia.
Przyjechali do Czelabińska jako wysłannicy komitetu omskiego w celu zawarcia umowy ze znajdującą się tu właśnie czesko-słowacką Radą Narodową. Ale Czesi zażądali naprzód porozumienia z przeduralską organizacją polską i ujednostajnienia całej roboty. Więc delegaci omscy tetegrafowali do Samary, do Ufy, a tymczasem siedzieli bezczynnie i czekali.
— Więc wy pracujecie w porozumieniu z Czechami?
— Jako z przedstawicielami ententy!
— Rozumie się. Z Rosjanami nie macie żadnych stosunków?
— Nie, to jest... Trzeba przedewszystkiem wiedzieć dokładnie. W Omsku było dużo oficerów-Polaków, jeńców a także oficerów armji rosyjskiej... Po przewrocie —
— Po jakim przewrocie?
— Kiedy Czesi opanowali Omsk. Więc po przewrocie jedni i drudzy żywiołowo rzucili się do roboty wojskowej. Pierwsi dlatego, że takie mieli instrukcje z Wołogdy —
— Aha, Związek Rewolucyjny!
— Tak. Drudzy dla zapewnienia sobie bytu materjalnego, a nie chcąc służyć w wojsku rosyjskiem. Oficerowie armji rosyjskiej, mającej więcej stosunków i znający ludzi, wygrali. Legjon omski, złożony w większej części z żołnierzy, zwerbowanych przez konspiratorów, znajduje się pod zwierzchnictwem rosyjskiem. Widząc co się dzieje, oficerowie nie rosyjskiej orjentacji założyli polski Komitet Wojenny, który starał się wejść w kontakt z Czechami, w celu wyciągnięcia oddziału omskiego ze szponów rosyjskich i poddania go Czechom, co oczywiście bardzo nie na rękę jest byłym oficerom rosyjskim, którzy wszelkiemi siłami starają się przeszkadzać i wysłać oddział na front, aby go z pod wpływów komitetu eliminować i w ten sposób zapewnić sobie zajmowane stanowiska...
— Stworzyli sobie oddział, żeby móc być oficerami! — wtrącił inżynier.
— To samo byłoby w Ufie!
— Ale jest gorsza rzecz! — tłumaczył jeden z delegatów — My mamy bardzo szeroką organizację na Syberji. Rozumiemy, że mamy pracować według instrukcyj z Wołogdy, to znaczy, mamy się starać o stworzenie wojska polskiego na Syberji. Tymczasem, jeśli oddział pójdzie na front, pójdziemy i my, a wówczas całą organizację djabli wezmą...
— U Francuzów byliście?
— Francuzom tak zależy na tem, żeby się Moskale jako tako zorganizowali, że za nic w świecie mieszać się do nich nie będą... Pozwolą im zrobić, co zechcą.
— To racja. A Czesi?
— Sami są teraz z Moskalami w bardzo naciągniętych stosunkach.
— To jakiż jest ten nowy rząd syberyjski właściwie?
— Czarnosecinny, moskalofilski.
— A jak „sopłeczeństwo“ polskie w Omsku?
— Co takiego?
— Społeczeństwo! — poprawił się inżynier.
— Odsuwają się od nas, ostrożni są. Cóż dziwnego? Stale w Rosji mieszkają, nie chcą zrywać, Politykują neutralnie. Ale co tam o nich mówić. Nam trzeba legjon omski jak najprędzej z pazurów rosyjskich wydrzeć, bo będzie nieszczęście. Żołnierz z organizacji powie, żeśmy go sprzedali za spirytus i albo się zbuntuje, albo zacznie dezerterować... Będzie znów skandal.
— To taki materjał?
— Nie, materjał jest właśnie dobry, uświadomiony patrjotycznie. Dla tego nie da sobą handlować! Bolszewizm nie przechodzi bez śladu, o tem trzeba pamiętać...
— Oczywiście. Powiadacie — jak najprędzej z tym legjonem... Pójdę do Czechów... Dowiem się, czego oni właściwie chcą.
Nie było to trudne. Czesi pragnęli ujednostajnienia całej polskiej akcji wojskowej, rozwinięcia jej na większą skalę i stworzenia jakiejś instytucji, którą mogliby uważać za reprezentacyjną. Było to jednak możliwe dopiero na zjeździe wojska czesko-słowackiego, który miał się wkrótce odbyć w Omsku, dokąd Polaków zapraszano.
Ale tymczasem cicho i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, rozwijał się wspaniale punkt zborny — dzięki niezmordowanej pomocy „posieleńca“, członka P.P.S. wygnanego tu za rok 1904. I kiedy przyszedł czas wyjazdu do Omska, Niwiński bez ujmy dla „punktu“ mógł wziąć z sobą dziesięciu żołnierzy, których postanowił osadzić „na rozpłodek“ w Syberji zachodniej, w dalekim Kurganie — choćby dlatego, że tam znajdowały się wówczas główne składy intendentury czesko-słowackiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.