Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziemy i my, a wówczas całą organizację djabli wezmą...
— U Francuzów byliście?
— Francuzom tak zależy na tem, żeby się Moskale jako tako zorganizowali, że za nic w świecie mieszać się do nich nie będą... Pozwolą im zrobić, co zechcą.
— To racja. A Czesi?
— Sami są teraz z Moskalami w bardzo naciągniętych stosunkach.
— To jakiż jest ten nowy rząd syberyjski właściwie?
— Czarnosecinny, moskalofilski.
— A jak „sopłeczeństwo“ polskie w Omsku?
— Co takiego?
— Społeczeństwo! — poprawił się inżynier.
— Odsuwają się od nas, ostrożni są. Cóż dziwnego? Stale w Rosji mieszkają, nie chcą zrywać, Politykują neutralnie. Ale co tam o nich mówić. Nam trzeba legjon omski jak najprędzej z pazurów rosyjskich wydrzeć, bo będzie nieszczęście. Żołnierz z organizacji powie, żeśmy go sprzedali za spirytus i albo się zbuntuje, albo zacznie dezerterować... Będzie znów skandal.
— To taki materjał?
— Nie, materjał jest właśnie dobry, uświadomiony patrjotycznie. Dla tego nie da sobą handlować! Bolszewizm nie przechodzi bez śladu, o tem trzeba pamiętać...
— Oczywiście. Powiadacie — jak najprędzej z tym legjonem... Pójdę do Czechów... Dowiem się, czego oni właściwie chcą.