Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Serbowie, Kirgizi, Kozacy, nawet Czesi — zbieranina krwawa i chciwa łupu. Annienkow nie miłosiernie tępił bolszewików, ale niemniej ciężki był dla swoich.
Na „tupiku“, po prawej stronie stacji, misyj przeróżnych stało więcej niż w Samarze, a reakcyjne rozwydrzenie „misjonarzy“ wprost biło w oczy. Tam, bliżej frontu, byli pokorniejsi, tu, pewni już siebie, nie taili swej pogardy dla rewolucyjnej czy demokratycznej hołoty, chodzili w skrzypiących, lakierowanych butach i umizgali się do chichocących, milutkich siostrzyczek, tańcząc koło nich w śmiesznych, gwardyjskich lansadach.
— Widzisz ty to? — trącił inżyniera Niwiński, pokazując mu ruchem głowy pstrokaty, „białogwardyjski” bałagan koło wagonów „misjonarskich“. — Widzisz tych wypomadowanych, bezmózgich mydłków, ich maniery idjotyczne, ich mordy haniebnie głupie i płaskie... Ci ludzie nic nie rozumieją, i na nich stanowczo liczyć nie można... Kto się z nimi zwiąże, ten zginie.
Oddalony o parę torów od wozów „misjonarskich” stał pociąg, złożony z otwartych ciepłuszek, pełnych ludzi. Wszystko się tam gniotło, kłębiło, przewracało, śmiało, klęło, dusiło, ale nikt nawet nie spojrzał w stronę „misjonarzy“. Tylko chłop jakiś w płomienistej „rubaszce“, wyglądającej mu z pod czarnego surduta, na który włożył kamizelkę, z trudem starając się ją zapiąć, patrzył przed siebie gapiowato, głupio niby, nieruchomo, a przysiąc można było, że fotografował wzrokiem to, co widział i „soobrażał“ po swojemu, powoli, prymitywnie, ale nieodwołalnie.