Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usadowiwszy przedewszystkiem żołnierzy w osobnej ciepłuszce na „tupiku“, w miejscu dość zasłoniętem (— Nie trzeba, żeby się Moskalom rzucali nazbyt w oczy!) i poleciwszy ich opiece komendy czeskiej, wybrali się na poszukiwania delegatów omskich. Zaczęło się zwykłe uganianie po podejrzanem błocie wśród eszelonów, skakanie z platformy na platformę i wykrzykiwanie nazwisk. Wreszcie z jednego okna wychyliły się dwie głowy, jedna kołtuniasta, smagła, czarnooka, niemal baszkirska, druga z obrzękłą, wygoloną A wyniośle pogardliwą twarzą andrusa krakowskiego.
— Delegaci polscy z Omska?
— Tu!
Po krótkiej chwili rozmawiali, jakby się znali od urodzenia.
Przyjechali do Czelabińska jako wysłannicy komitetu omskiego w celu zawarcia umowy ze znajdującą się tu właśnie czesko-słowacką Radą Narodową. Ale Czesi zażądali naprzód porozumienia z przeduralską organizacją polską i ujednostajnienia całej roboty. Więc delegaci omscy tetegrafowali do Samary, do Ufy, a tymczasem siedzieli bezczynnie i czekali.
— Więc wy pracujecie w porozumieniu z Czechami?
— Jako z przedstawicielami ententy!
— Rozumie się. Z Rosjanami nie macie żadnych stosunków?
— Nie, to jest... Trzeba przedewszystkiem wiedzieć dokładnie. W Omsku było dużo ofice-