Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wypadnie naraz puszczona przez wroga „dzika lokomotywa.“
Dzień i noc, wytrwale, niezmordowanie szedł pociąg pancerny na Wschód. Dnie były gorące, jasne, słoneczne, noce zimne i promienne księżycem, po obu stronach toru kolejowego pola i wycięte w szachownicę lasy sosnowe i brzozowe, niby bataljony maszerującej na wschód piechoty — i wciąż na platformie, przy dziale polowem, węszącem swym długim, wysuniętym ryjem tor, stało dwuch wyprostowanych żołnierzy, z wzrokiem nieruchomo wbitym w przestrzeń, odgadującym ukryte, domyślającym się niewidzianego, a niespokojnym i pełnym tęsknego wyczekiwania. W dzień rękawy ich „rubaszek“ mokre były od ocierania z twarzy lejącego się z pod ciężkich hełmów potu, przysłaniającego wzrok niby łzami, gdy barki palone słońcem aż kłuły, zaś biało-świecące, w nieskończoność lecące szyny były niby spojrzenia, gwałtem wyciągane z źrenicy i naciągane na motek przez nienasyconą tęsknotę — w nocy dzwonili zębami w twardych, niewygodnych szynelach rosyjskich, ciężkich w gorąco, nie grzejących w zimno, a chłodna, ostra noc syberyjska łamała ich członki w swem mocnem, brutalnem objęciu, ale nie ustawali w swym trudzie, wypatrując pilnie braci, którzy, podobnie jak i oni, przebijali się zwolna naprzód ku nim od gór uralskich, niespokojni, stęsknieni i chciwi wieści.
Nareszcie coś się na torze pokazało. Nie pociąg. Coś małego, później — żuk czy robak jakiś.
— Drezyna! Drezyna!
Kto powiedział, że to są swoi, a nie knujący jakiś podstęp nieprzyjaciel? Kto tamtym powie-