Niewidzialni (Le Rouge)/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.   Poszukiwania.

Podczas tej rozmowy Robert z przyjaciółmi wyszli z willi, zostawiając w niej tylko Frymcocka, który miał telefonować do Bizerty po doktora, aby go na wszelki wypadek sprowadzić. Poprzedzani przez Zaruka, zagłębili się szybko w ścieżkę, wijącą się wśród gęstych zarośli.
Wkrótce upał stał się duszącym: rosa wyschła w jednej chwili i gromadka naszych podróżnych musiała odpocząć chwilę nad brzegiem strumienia.
Gdy się puszczono w dalszą drogę, Zaruk zdawał się być spokojniejszym i bardziej stanowczym: z podniesioną głową, rozdętemi nozdrzami szedł prosto przed siebie wielkiemi krokami, jakby pociągany niewidzialną siłą. Szli tak około trzech godzin, nie napotkawszy żadnych ruin. Robert dobywał ostatnich sił, aby zdążyć za towarzyszami.
Okolica była zupełnie pustą, gdyż zabobonni mieszkańcy opuścili sąsiednie chaty, wystraszeni przesadnemi wieściami, które spadnięcie bolidu przypisywały czarom cudzoziemców. Pasterze przenieśli się dalej ze swemi stadami, a monotonne pieśni arabskie przestały dźwięczeć wśród zarośli na łąkach: nic nie mąciło uroczystej ciszy. Nadawała ona temu krajobrazowi cechę ponurą i dręczącą; to też nawet Ralf, dotąd najlepiej się trzymający, odczuł tę melancholję i stał się posępnym.
Nagle Zaruk, wyszedłszy na szczyt niewielkiego pagórka, zawołał:
— My już przybyć na miejsce!
A wyciągając rękę, dodał:
— To być tam!
Robert ujrzał stos połamanych arkad, porosłych krzakami i zielskiem, potrzaskanych kolumn — szczątki wielkich budowli, leżące bezładnie.
— To są rzymskie ruiny — objaśnił Ralf — miss Alberta musi się tu niewątpliwie znajdować! Jest to jedyne schronienie, możliwe dla Niewidzialnych. Jestem pewnym, że zmęczeni gęstszem, niż na Marsie, powietrzem, oraz wycieczką nocną, śpią w najlepsze i zaskoczymy ich niespodzianie!
Robert, nie mogąc wydobyć głosu ze ściśnionego gardła, patrzył tylko błagalnie na przyjaciela, jako na jedynego wybawcę miss Alberty.
— Nie bądź-że mazgajem, do licha! — zgromił go tenże, pokrywając szorstkością wzruszenie. — Przecież ci powiedziałem, że musimy ją ocalić — więc rzecz skończona.
Jerzy, który dotąd oglądał ruiny, zbliżył się, mówiąc:
— Jaki też może być wewnętrzny rozkład tego zburzonego gmachu?
— Ciszej! — syknął Ralf i dodał szeptem: — Rzymianie wznosili takie budowle w swoich kolonjach, jako składy żywności dla legjonów, zwykle podług jednego planu. Był to szereg izb sklepionych: jedno ich piętro było nad ziemią, drugie zaś takie same — już pod nią. Niższe piętro służyło za przechowanie wielkiej ilości zboża, oliwy i wina w kamiennych amforach, jakich dotąd Arabowie używają. Zaruk nieraz tu chodził, szukając zakopanych skarbów, jak to czynią jego ziomkowie.
— A więc niech nas prowadzi — szepnął z mocą Jerzy — a jeśli Niewidzialni są tu rzeczywiście, zobaczymy, czy wyjdą bez szkody z pod kul mego rewolweru!
Miał go rzeczywiście, pysznego systemu Colt’a, z należytym zapasem ładunków i pilno mu było sprawdzić jego zalety.
Zaruk, słuchający uważnie rozmowy, milcząc, pociągnął Ralfa za rękaw, a wskazując na niebo, pokręcił znacząco głową. Wistocie, było ono pokryte lekkiemi, szarawemi obłokami, które światło słońca przyćmiewały nieco.
— Chcesz mi powiedzieć, że burza się zbliżał Widzę to i sam, lecz cóż z tego? Zaprowadź nas tylko do podziemia, a o resztę się nie troszcz. Może brak ci odwagi? W takim razie zejdziemy sami.
Murzyn poszedł naprzód, nie odpowiedziawszy ani słowa. Jerzy, który szedł tuż za niewidomym, nagle rzucił się naprzód, z twarzą promieniejącą radością. W ręku trzymał mały strzępek jasno-zielonej lekkiej materji, który zdjął z kolczastego krzaku.
Robert na ten widok doznał silnego wzruszenia.
— To jest cząstka wstążki, jaką zwykle Alberta związuje włosy — szepnął zmienionym głosem. — Zaruk powiedział prawdę: ona jest tutaj!
Jerzy patrzył zdumiony: dotąd niezupełnie wierzył słowom Zaruka, lecz teraz miał przed oczami niezbity dowód jego intuicji. Robert trzymał w ręce zaciśniętej ten dowód cenny, będący niezbitą wskazówką.
Murzyn po chwili zapalił wydobytą z pod burnusa latarkę i posuwali się dalej. Robert wysunął się naprzód, aby być pierwszym, którego Niewidzialni spostrzegą: Zaruk drżał konwulsyjnie, a twarz jego przybrała kolor ziemisty, będący u czarnych oznaką najwyższego przerażenia.
Nagle się zatrzymał: zęby jego szczękały głośno, a latarka w jego ręce trzęsła się jak liść na wietrze. Ralf odebrał mu ją, mówiąc:
— Dajże ją, kiedy masz taką drżącz...
Nie dokończył. Wielki, niewyraźny cień przesunął się między nim a ścianą, a Jerzy uczuł na swem czole dotknięcie miękkiego, błoniastego skrzydła. Włosy jego zjeżyły się na głowie, dreszcz zgrozy przebiegł ciało.
— Niewidzialny! — przemknęło mu przez głowę.
W tejże chwili wycelował rewolwer w stronę widziadła i wypalił. Śmiech ostry, przytłumiony dał się słyszeć i kula upadla u nóg Jerzego. Myśląc, iż się odbiła od skały, podniósł ją i obejrzał: była nienaruszoną zupełnie.
Wszyscy milczeli zdumieni, Zaruk był podobniejszy do umarłego, niż do żywego.
— Strzelałeś do Niewidzialnego? — spytał wreszcie Ralf.
— Tak mi się zdaje... — wyjąkał młody człowiek i pokazał nienaruszoną kulę.
— Tak — mruknął Ralf — to jest ten sam fenomen... Widziałem w Indjach jogów, którzy pozwalali do siebie strzelać: kule, odbite siłą ich wzroku, powracały do strzelających. O ileż większą siłę woli muszą posiadać te potwory o mózgach tak olbrzymich! Twój brat ma słuszność: jest to straszne, lecz przekonywam się, iż jesteśmy wobec nich bezbronni...
Te słowa podwoiły odwagę Jerzego, nie zniechęcając go bynajmniej.
— Zobaczymy! — zawołał, zaciskając pięści — nie ustąpię ani kroku.
I zanim zdołano mu przeszkodzić, strzelił jeszcze trzy razy w kierunku widziadła.
Trzy kule, podobnie jak i pierwsza, upadły przy jego nogach, lecz po ostatnim wystrzale, z podziemi dał się słyszeć mocny, rozpaczliwy krzyk.
— Alberta... To głos Alberty! — zawołał Robert — usłyszała nas i przyzywa do siebie!
Rzucił się naprzód, lecz w tejże chwili zaczął się cofać, wydając okrzyk gardłowy, jakby zduszony.
Ku najwyższemu zdumieniu swych towarzyszy, robiąc rozpaczliwe ruchy rękami, cofał się ku wejściu do jaskini!
— Dokąd idziesz, Robercie? — zawołał Ralf — dlaczego odchodzisz?
Tu umilkł, przejęty zgrozą, gdyż ujrzał, że nogi inżyniera nie dotykały ziemi.
Zanim ochłonął z wrażenia, uczuł się pochwyconym za włosy i wleczonym ku drzwiom jakąś nadludzką siłą. Gdy przyszedł do siebie, ujrzał się na zewnątrz podziemia, przy swych towarzyszach, równie jak on, wystraszonych.
Długi czas przeszedł, nim oprzytomnieli nieco; wreszcie Robert wyjąkał z trudem:
— Czy widzieliście? Nawet nie raczyli nas zabić, wyrzucili nas tylko pogardliwie ze swego legowiska. Mają Albertę w swojej mocy. Co robić, o Boże, co robić!?
— Ostrzegać nas teraz, a jeśli my jeszcze raz do nich pójść — to oni nas zabić... O, Allach, jak ja się bać strasznie... Biedna moja pani!...
— A jednak ja muszę jeszcze z nimi walczyć! — zawołał Ralf — inaczej nie byłbym chyba godnym nazwy Anglika. Nie ustępujemy tak łatwo z placu!
Usiadł, a ująwszy głowę obu rękami, zamyślił się. Wreszcie zawołał:
— Odwagi, moi przyjaciele — jeszcze nie wszystko stracone!
— Cóż za projekt przyszedł panu na myśl? — spytał Jerzy.
Ralf wziął z ręki murzyna ciężki drąg żelazny, którego niewidomy używał zamiast laski, i rzekł, wskazując złomy granitu nad wejściem do podziemia:
— Mam zamiar zabarykadować ich w tej kryjówce, tak, aby nie mogli unieść miss Alberty i pozostaniemy tu na straży, a pan Jerzy uda się natychmiast do Ain-Draham i zażąda od komendanta, aby nam przysłał silny oddział żołnierzy, czego nam nie odmówi z pewnością. Ruiny otoczy silny kordon, a wtedy zaczniemy odwalać wejście, lecz pod osłoną sieci drucianej, tak gęstej, iż się przez nią żadne stworzenie nie przeciśnie!
— Bardzo dobrze! — rzekł Jerzy — lecz gdzie znajdziemy sieć taką? Zanim to uskutecznimy, miss Alberta może zginąć sto razy!
— Posłuchaj mnie: w Tabarka stoi na kotwicy krzyżowiec: ma on z pewnością spory zapas drutu do zakładania kontr-min, który nam wybornie posłuży: możemy zań zapłacić, ile zechcą!
Robert i Jerzy podziwiali w duchu szybkość tego postanowienia.
— Ale czy ta barykada nie utrudni dostępu powietrza wewnątrz?
— Nie — odrzekł Ralf — jest mnóstwo szczelin między głazami!
To mówiąc, posunął się ku wejściu, a za nim inni. Zaledwie jednak zaczął podważać pierwszą bryłę, z otworu podziemia posypał się gęsty grad kamieni, rzucanych z wielką siłą.
To Niewidzialni zaczynali napastować swych wrogów.
Robert, rzuciwszy się na ziemię, uniknął ciosu, Zaruk odniósł lekką ranę nogi; lecz Jerzy, trafiony w skroń, upadł na ziemię.
Nieustraszony Ralf zwalił w tej chwili na dół ciężką płytę, która, pociągnąwszy inne, z hukiem zawaliła wejście, wznosząc obłok kurzu.
Robert rzucił się ku nieruchomo leżącemu bratu.
— Jerzy... Jerzy! Drogi, kochany Jerzy! — powtarzał jak oszalały.
Ralf z Zarukiem przenieśli pod drzewo rannego, który nie dawał znaku życia. Napróżno Robert wołał nań najczulsze mi wyrazami, całując go i płacząc. Złamany tem ostatniem nieszczęściem, wyglądał jak obłąkany i Ralf obawiał się, aby umysł jego nie ucierpiał poważnie.
— No, uspokój się, mój drogi! — rzekł głosem wzruszonym — odwagi i nieco zimnej krwi, a uratujemy go! Trzeba go przenieść do źródła, tam, na lewo. Rana nie zdaje się być głęboką, ale trzeba uważać i na tych zabarykadowanych! Trzeba, aby Zaruk został tu na straży, a my nieśmy Jerzego!
Lecz nie uszli czterdziestu kroków, gdy nawałnica wybuchła z całą siłą; oślepiające błyskawice przerzynały niebo, a potoki deszczu zalały ziemię. Wszyscy w jednej chwili przemokli do nitki. Chłodna woda i huk gromów otrzeźwiły Jerzego; podniósł głowę i usiłował powstać.
Ralf i Robert odetchnęli, widząc, iż było to tylko silne omdlenie, gdy nagle nadbiegł Zaruk. Ociekał cały wodą, a twarz jego wyrażała zgrozę.
Ralf przeczuł nową a niespodzianą katastrofę.
— Prędzej! — wołał murzyn — tam ogień! Dużo ognia!
— Czyś oszalał? — zawołał Ralf gniewnie — skąd ogień? W taką ulewę!
— Chodźmy natychmiast! — krzyknął Robert — domyślam się... obym nie zgadł!..
Dwaj przyjaciele biegli jak strzała i za chwilę byli przy wejściu.
Zaruk nie kłamał: ze wszystkich szczelin wydobywał się dym ostry o szczególnej woni, która doprowadzała do mdłości.
— Alberta... tam — w tym ogniu! — powtarzał nieprzytomnie Robert.
— A ja zawaliłem jedyne wyjście! — wykrzyknął z rozpaczą Ralf.
Nie mówiąc ani słowa, wszyscy trzej poczęli z wściekłością odrzucać głazy, zamykające otwór podziemia, kalecząc do krwi ręce.
— Cóż za nieszczęśliwy miałeś pomysł, Ralfie! — rzekł znękany Robert.
Naturalista nie odpowiedział, lecz pracował ze zdwojoną siłą: odrzucał głazy wielkości człowieka, ręce jego ociekały krwią i błotem.
Ukazał się nakoniec otwór spory, z którego buchnął słup dymu.
Ralf już się wsuwał w przejście, gdy Robert odsunął go szorstko.
— Ja sam chcę ją ocalić! — rzekł stanowczo i zniknął w dymie.
— Idzie na pewną śmierć! — mruknął Ralf.
Lecz, odrzuciwszy jeszcze parę głazów, poszedł w ślady przyjaciela. Zaruk nie odważył się iść za nimi, lecz zaczął gorączkowo usuwać głazy, aby otwór powiększyć.
Przeszło kilka minut długich i męczących... Podziemie wciąż wyziewało dym, a dwaj śmiałkowie nie dawali znaku życia.
Zaruk przechodził katusze, nasłuchując ciągle, nareszcie usłyszał głos, wołający nań po imieniu... Wtedy przywiązanie wzięło górę nad obawą i wskoczył w czarny otwór. Zaledwie uszedł kilka kroków, gdy natknął się na Roberta.
— Prędzej! — usłyszał głos zamierający — niosę Albertę... bierz ją... ocal!
Murzyn chwycił na ręce bezwładne ciało młodej dziewczyny i wyniósł je na zewnątrz.
Złożywszy Albertę na trawie, powrócił do podziemia.
Nie mógł odrazu znaleźć Roberta, gdyż ten upadł, tracąc przytomność; odszukał go jednak po omacku i wyciągnął z jaskini.
Robert wkrótce odzyskał przytomność, a pierwsze słowa jego były:
— Alberta ocalona!?
A nie widząc przyjaciela, dodał:
— A Ralf? Co się z Ralfem stało?
— Jestem! — odparł głos ochrypły, lecz wesoły.
I Ralf, czarny od dymu, a błyszczący od potu, wyskoczył z otworu, kaszląc i kichając.
— Czy żyje? — spytał z niepokojem, schylając się nad miss Albertą.
— Tak — szepnął Robert — lecz zaledwie oddycha!
— Trzeba ją natychmiast zanieść do źródła, tam ją otrzeźwimy świeżą wodą — rzekł Ralf — a jeden z nas musi wrócić do willi po ratunek.
Schylił się i ujął młodą dziewczynę w swe silne ramiona, a wyprostowawszy się, poszedł naprzód tak lekko, jakby nie niósł żadnego ciężaru.
Przedtem jednak przywołał Zaruka i rzekł mu ze zwykłym spokojem:
— Mój kochany, zrób mi tę przyjemność i odejdź stąd nie prędzej, aż otwór do podziemia zostanie doskonale zawalony kamieniami. W przeciwnym razie mógłbyś się jeszcze kiedy spotkać z Niewidzialnymi!
Zaruk nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wziął się do dzieła z prawdziwym zapałem, który potęgowała chęć oswobodzenia się na zawsze od Niewidzialnych i ostatecznego ich wygubienia.
Robert i Ralf, niosący zemdloną ciągle Albertę, zastali przy źródle Jerzego, który już zupełnie przyszedł do siebie, obandażował swą ranę chustką. Postąpił właśnie parę kroków, gdy zabrzmiała trąbka samochodowa.
— To Frymcock! — zawołał Jerzy — doskonałą miał myśl... Wybiegnę naprzeciw niego, aby, ominąwszy nas, nie pojechał dalej!
Ralf z Robertem trzeźwili tymczasem miss Albertę wodą ze strumienia i uszczęśliwieni zostali dobrym skutkiem swoich zabiegów.
Pierwsze jej spojrzenie padło na Roberta. Słaby uśmiech zarysował się na jej ustach, lecz natychmiast zamknęła oczy. Twarz jej jednak odzyskała świeżą cerę, puls uderzał regularnie — była ocaloną!
Wkrótce umieszczono ją w samochodzie, którym kierował po mistrzowsku lord — kucharz, pałający ciekawością dowiedzenia się szczegółów całej przygody.
Musiał jednak być cierpliwym, gdyż miss Alberta była tak osłabioną i wyczerpaną, że gdy samochód zatrzymał się przed tarasem willi — powtórnie zemdlała.
Robert ją wziął na ręce jak dziecko i wniósł na schody.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.