Niewidzialni (Le Rouge)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.   Hełm opalowy.

Robert Darvel zamilkł, jak gdyby walczył z sobą i namyślał się. Widocznie były między jego przygodami i takie, o których wolałby zapomnieć.
— Może pan jesteś zanadto zmęczonym? — spytała miss Alberta — możebyś pan wolał odpocząć?
— Nigdy w życiu! — zawołał Ralf z młodzieńczą żywością — przecież chyba nie zechcesz nas zostawić na pastwę ciekawości, przerwawszy opowiadanie w najciekawszem miejscu!
— Nie zmęczyłem się wcale — rzekł Robert z uśmiechem — i nie mam wcale zamiaru wypróbowania waszej cierpliwości; lecz to, co mam jeszcze do opowiedzenia, do tego stopnia przechodzi wszelkie hypotezy ludzkie, iż waham się pomimo woli.
Wszyscy, którzy opisywali mieszkańców innych planet, opierali się na danych z życia naszego i które zmieniali podług wskazówek swojej wyobraźni lub ironji... Jednak to, na co patrzyłem, przechodzi najśmielsze, najdziwaczniejsze domysły. Jest to coś tak wspaniale wielkiego, że aż w potworność przechodzi: niby sen z Apokalipsy, opowiedziany przez Edgara Poe’go...
— Słuchamy więc! — szepnęła prawie błagalnie miss Alberta.
Robert milczał przez chwilę, zbierając myśli, poczem przymknąwszy nieco powieki, jak gdyby wzrok zwracał ku nadludzkim zjawom czerwonej planety, zaczął:
— Mówiłem już, jakie wrażenie niezwalczonej grozy budził we mnie ów śmiech szyderczy, którego dźwięk miał w sobie coś nadprzyrodzonego: chociaż, co do mnie, nie wierzę w rzeczy nadprzyrodzone. Nazywamy tak zwykle różne objawy, których z powodu naszej nieświadomości nie znamy, gdyż nie umiemy ich pojąć. Wszystko, co umysł nasz i zmysły pojąć mogą, musi być wytłomaczonem: inaczej, samo nasze istnienie byłoby śmieszną niedorzecznością!
Powoli opanowałem grozę, którą mię przejmował ów śmiech szatański i szedłem dalej; miałem jeszcze trzy pochodnie, więc ciemność mię nie przestraszała. W końcu galerji, będącej składem brył mniejszych, zielonych, zatrzymała mię przegroda ze słupów ustawionych tak gęsto, że chociaż byłem chudy, nie mogłem się między niemi przecisnąć. Rdza strawiła kruszec, z którego były zrobione, lecz oskrobując ją ostrzem siekiery, ujrzałem, że były niegdyś świetnie czerwonego koloru.
Uderzyłem machinalnie kilka razy siekierą w słupy; były tak strawione przez rdzę, iż zaczęły się giąć i wreszcie parę z nich pękło, otwierając przejście.
Oglądając je, zauważyłem, iż został z nich tylko rodzaj rdzawej skorupy; miały jeszcze imponujący wygląd, lecz jedno mocne uderzenie wystarczyło do ich skruszenia.
Tuż za przegrodą otwierała się szeroka studnia, skąd unosiły się wstrętne wyziewy.
Podnosząc pochodnię nad głowę, ujrzałem powbijane w mur wielkie obręcze żelazne, służące do ułatwiania zejścia.
Nie namyślałem się długo: udarłszy długi kawał z jedwabnej szaty, która mię okrywała, przytwierdziłem nim pochodnię sobie nad czołem i wypróbowawszy siłę owych obrączek, począłem schodzić w dół.
Okropny zaduch, dochodzący z dołu, sprawiał mi nudności, lecz postanowiłem sobie, iż zejdę na dół — i nie wracałem.
Schodziłem już tak z jakie dwadzieścia minut, ciągle w jednakowych, cuchnących ciemnościach; zmęczenie zaczynało mię ogarniać i zapytałem się, czy mi wystarczy siły, aby wrócić na górę i czy pochodnia nie zgaśnie przed czasem?
Po półgodzinnej takiej gimnastyce byłem szalenie zmęczonym, prawie że zupełnie straciłem odwagę i już miałem, złorzecząc tej przygodzie, wracać do góry, kiedy noga moja nie napotkała już obrączki — znalazła się w próżni. Pode mną było błotniste bagno, może koryto rzeki, dawno wyschniętej, lub kanału podziemnego. W szlamie tym tkwiły olbrzymie szkielety.
Od pierwszego rzutu oka poznałem w nich spokrewnione z plesiosaurami jaszczury, coś pośredniego między wężem i ropuchą, których kręgosłup, długi 20 met., zginał się w łuk nad krótkiemi i krępemi biodrami.
Krótkie łapy przednie były podobne do płetw. Ogarnięty szczególną gorączką poszukiwań, przebyłem wklęsły kanał, przeczuwając, że jestem na drodze odkrycia jakiegoś bezcennego skarbu.
Musiało tak być, sądząc z nagromadzenia tylu przeszkód: przegroda, studnia, wreszcie ten kanał głęboki, gdzie nieostrożni, zapuszczający się tak daleko, bywali pożerani przez wygłodniałe, potworne płazy.
Lecz wieki mijały, rdza strawiła kruszec przegrody, kanał wysechł, a jaszczury wyginęły z głodu lub starości i oto mnie, przybyszowi z dalekich światów, jest może przeznaczonem zagarnąć to, czego wieki całe strzegły!
Stanąłem na wybrzeżu obłożonem granitem, przed portykiem, pokrytym plamami pleśni odwiecznej.
Z drugiej strony, cztery czarne postacie nieruchome, naturalnej wielkości, klęczały przed wielką, płytką czarą, w której błyszczał jakiś przedmiot, który wziąłem zrazu za drogocenny kamień niezwykłych rozmiarów.
Postacie te, wykute w granicie, z szorstką zwięzłością starożytnego rzeźbiarstwa, wyobrażały: Erloora, człowieka podwodnego, i mieszkańca bagnisk: czwarta była dziwnym tworem, pół-mięczakiem, pół-nietoperzem, jakich wiele widziałem wyszytych na materjach.
Domyślałem się, że błyszczący kamień musiał być bożyszczem tych wszystkich istot. Drżąc z niecierpliwości, chciałem się doń zbliżyć, lecz w tejże chwili ogromny głaz, oderwawszy się od sklepienia, spadł z hukiem gromu, musnąwszy mię w przelocie. Gdybym nie był dosłyszał lekkiego trzasku, poprzedzającego katastrofę — i nie cofnął się odruchowo wtył, byłbym zmiażdżonym na śmierć przez ten głaz olbrzymi. Straszliwa ta pułapka czyhała tu na śmiałków zbyt odważnych, profanujących to miejsce.
Bóstwo było dobrze strzeżonem!
Ze wstrętem okrążyłem dokoła głaz, który mię o mało nie zmiażdżył i pochwyciłem skarb, tak usilnie broniony! Był to rodzaj hełmu, czy maski, wyrzeźbionej z kamienia podobnego do opalu, o połyskach różowo-zielonych.
Pochodnia moja była w trzech czwartych częściach spaloną; śpieszyłem się więc, aby wrócić na górę, czego dokonałem z niezmiernym wysiłkiem; zejście na dół było męczącem, lecz droga powrotna bez porównania cięższą. Moja podróż podziemna zajęła mi całe popołudnie; noc już była zupełna, gdy się znalazłem w galerji podmorskiej.
Odpocząwszy i posiliwszy się, uczułem łatwą do wytłómaczenia ciekawość obejrzenia owego kasku, czy hełmu, dla zdobycia którego narażałem się na takie niebezpieczeństwa.
Włożyłem go na głowę, lecz z chwilą, gdy oczy moje znalazły się nawprost otworów hełmu, w których były osadzone przejrzyste kamienie — zaszła we mnie dziwna zmiana.
Mrok panujący w galerji rozjaśnił się nową światłością. Ujrzałem promienie nieznanego mi światła fosforyzującego, w kolorach ciemno-zielonym i ciemno-fijołkowym.
A więc ów hełm, słusznie uważany przez swych dawnych posiadaczy za przedmiot tak bezcenny — robił siatkówkę oka czułą na promienie ciemne widma słonecznego i inne promieniowanie tego rodzaju!
Możeby mi nawet dał możność ujrzenia śmiertelnie szkodliwych promieni radu, lub X, oraz innych, subtelniejszych jeszcze wibracji, które prawdopodobnie pozostaną nazawsze ukryte ludzkiemu oku!
Zaledwie ochłonąłem ze zdumienia, jakiem mię napełniło to odkrycie, kiedy ujrzałem, że tuż koło mnie przesunął się jakiś kształt skrzydlaty i musnąwszy mię w przelocie, znikł w kierunku szklanej wieży.
Poszedłem za nim, dziwnie wzruszony, przeczuwając, że wkrótce przeniknę otaczającą mię tajemnicę.
Podczas drogi przelatywały tuż obok mnie inne cienie, lecz tak szybko, że zaledwie mogłem je zauważyć.
Wbiegłszy na kręcone schody, znalazłem się w korytarzu jednej z nisz.
Słów mi braknie, aby wam dać pojęcie o straszliwem zjawisku, które ujrzałem! Żadna mowa ludzka nie potrafi określić zgrozy i zdumienia, które mię przejęły!
Każdą z nisz owego szklanego Kolizeum, na które teraz Fobos i Dejmos rzucały swe jasne promienie — zajmował potwór, wydzielający blade, fosforyczne światło...
Ujrzałem olbrzymią, ohydną głowę, na dwóch brudno-białych skrzydłach. Zamiast tułowia, zwisała ku dołowi wiązka długich ramion czy macek, uzbrojonych ssawkami, wijących się po ziemi, jak kłąb wężów. Oczy były szeroko rozwarte lecz bez źrenic, nos szeroki, a usta zaledwie widoczne, czerwono-krwistego koloru.

(Podczas tego dokładnego opisu słuchacze zamienili ze sobą spojrzenia pełne zgrozy. Lord przerwał stenografowanie, twarz Zaruka pokryła się szarawą bladością, oznaczającą u murzynów najwyższy przestrach — nawet Kerifa przytuliła się, drżąc, do miss Alberty. Owładnięty wspomnieniami swych niesłychanych przygód, Robert, nie spostrzegając strasznego wrażenia, jakie wywarły jego słowa, mówił):

— Cała ta chmara obracała na mnie swe martwe oczy, a po chwili śmiech demoniczny, straszny, szyderczy wybuchnął z głębi przepaści i wzniósł się ku niebu...
Krew mi się ścięła w żyłach, straszliwa trwoga przykuła mię do miejsca z nadludzką siłą, a śmiech ów huczał nade mną jak rozszalała burza..
Wreszcie z odwagą rozpaczliwą, czy też mimowolnym odruchem ściganego zwierzęcia, rzuciłem się do ucieczki... Przeskakując po parę stopni nieskończenie długich schodów, leciałem jak na skrzydłach.
Zatrzymałem się dopiero w galerji, gdzie były mumje, czułem jednak, że i tam nie jestem zabezpieczonym przed tymi Niewidzialnymi, przy których Erloory były tylko nieszkodliwemi błonkoskrzydłemi.

Gdybym miał więcej sił, schroniłbym się przed tym
Ujrzałem olbrzymią, ohydną głowę, na dwóch brudno-białych skrzydłach.
śmiechem na samo dno otchłani, z której wydobyłem mój hełm opałowy.

Ach, teraz dopiero pojąłem, jak słusznie ukrywano ten talizman, pozwalający widzieć niewidzialne! Jak mądrze postąpiono, otaczając go skomplikowanemu zasadzkami, broniącemi przystępu!
A więc już od jakiegoś czasu żyłem obok tych strasznych istot. Zrobiły sobie rozrywkę ze szpiegowania mnie, podglądania, miały mię wciąż na oku; pilnowały, jak zdobyczy, która nie może uciec daleko, którą znajdą zawsze w czasie przeznaczonym na jej śmierć.
Niewytłómaczone dotąd przygody dni ostatnich stały mi się teraz jasne, jak na dłoni. To Niewidzialni, zaczajeni w roślinach powietrznych, wytępili moich biednych Marsjan, a mnie uwięzili; zdawało mi się, że czuję jeszcze uścisk ich ramion i zadrżałem, myśląc o niebezpieczeństwie, na które się narażałem, zajmując niszę jednego z tych potworów!
Naczynia z krwią wskazywały aż nadto dokładnie, czem się żywią...
Oburzony byłem tem, że na planecie, którą, jak sądziłem, zamieszkują tylko nieszkodliwe dzikusy i ograniczone Erloory, mogły istnieć jeszcze inne, złośliwe istoty.
Napróżno przywodziłem sobie na myśl naukowe wyświetlenie tej kwestji: sama myśl, że jestem w mocy tych nieujętych istot, była mi nieznośną.
Tak przeszło parę godzin, a ja wciąż siedziałem w swej kryjówce, między dwoma stosami brył kamiennych, z zimnym potem na czole, nie śmiąc się poruszyć, jak zwierz dziki, wytropiony przez psy i osaczony w swej kryjówce.
Byłem pewnym, że lada chwila posłyszę miękki szelest skrzydeł tych potworów, które przylecą z piekielnym śmiechem, aby mię wyrwać z mego ukrycia. Ten śmiech huczał mi wciąż w uszach, pozbawiając prawie przytomności; nie zemdlałem jednak, starając się panować nad sobą.
Czas upływał — i nic nie mąciło ciszy tej podziemnej galerji: rozmyślając nad swem położeniem, doszedłem do wniosku, iż teraz przy pomocy hełmu opałowego łatwiej uniknę wszelkich zasadzek — i to mię pocieszyło. Chociaż więc był dość ciężkim, nie zdjąłem go z głowy przez noc całą i nie spałem ani chwili.

(Tu Robert, ruchem pełnym udręczenia, przeciągnął ręką po czole. Znać było po nim, iż opowiadane zdarzenia przeżywa powtórnie. Ralf był mocno poruszonym; chciał wszystko opowiedzieć Robertowi, wołać, że Niewidzialni owładnęli Ziemią, że krążą dokoła willi, co grozi nieuniknionem nieszczęściem. Lecz miss Alberta nakazującym ruchem ręki zmusiła go do milczenia, a Jerzy i Frymcock spojrzeniem wyrazili potakiwanie. Niech Robert kończy swoje opowiadanie; na złą nowinę zawsze jest dość czasu, przytem on musi z pewnością znać jakiś sposób obrony przeciw tym potworom. Ralf pokręcił głową z niezadowoleniem, lecz milczał, podczas, gdy Robert, biorąc widoczną na ich twarzach zgrozę za wrażenie, wywołane jego słowami, opowiadał dalej):

— Ze zdziwieniem zapewne dowiecie się, iż od dnia tego upłynęło około dwóch tygodni bez żadnej złej przygody; co więcej — zżyłem się z mymi stróżami i byłem z nimi — jeśli się tak można wyrazić — w dobrych stosunkach. Przekonałem się, iż nie byli źle dla mnie usposobieni; przeciwnie — pokładali we mnie wielkie nadzieje, a ich ostre krzyki były tylko oznaką niezmiernego zdziwienia, jakie ich ogarnęło na widok opałowego hełmu na mej głowie.
Zdobycie tego talizmanu postawiło mię nader wysoko w ich mniemaniu.
We dnie rzadko ich widywałem; w przeciwieństwie do Erloorów, wylatywali równo ze świtem, powracając dopiero wieczorem, każdy na swoje wyznaczone mu legowisko.
W jaki sposób zaopatrywali naczynia, znajdujące się w celach, w krew świeżą — nie mogłem dociec, gdyż ukrywano to przede mną. Znakomicie ułatwiało im wszelkiego rodzaju łowy to, że byli niewidzialnymi, lecz smutne przeczucie (poparte, niestety, dowodami) mówiło mi, że główną ich zdobyczą muszą być Erloory i Marsjanie z bagnistej części planety.
Niewidzialni nie znali mowy; szydercze ostre krzyki, wyrażające zdziwienie lub gniew, były jedynym ich głosem. Kiedy się chcieli porozumieć z sobą, patrzyli sobie nawzajem badawczo w oczy i przenikali swe zamiary, jak to czynią odgadywacze myśli.
To wszystko i wiele innych jeszcze rzeczy poznałem i zrozumiałem wkrótce.
Z początku latali lękliwie dokoła mnie i jeden z nich, dla zaznaczenia swoich dobrych zamiarów, zaprowadził mię do sali podziemnej, której dotąd nie zauważyłem. Było tam mnóstwo zapasów żywności, widokiem których chciał mnie ucieszyć.
Był nawet tak uprzejmym, iż otworzył pokrywę jednego z pudeł, posiłkując się swemi długiemi ramionami, czy mackami — pamiętam dotąd, jak były wilgotne, zimne... Dotknięcie ich przejmowało mię najwyższym wstrętem.
Miały ich po pięć z każdej strony głowy, a siła ich i ruchliwość były nadzwyczajne: Niewidzialni używali ich jako nóg, rąk i macek z największą zręcznością. Podnosili z ziemi najdrobniejsze przedmioty, zawiązywali węzły i użytkowali jak najdokładniej z wszelkich narzędzi oraz broni.
Niekiedy chodzili na nich, rozpostarłszy skrzydła, wyglądając jak wielkie motyle, to znów zawieszali się u sklepienia, przytwierdzając się doń za pomocą ssawek, umieszczonych w liczbie trzech, na końcach tych ramion.

(Usłyszawszy słowo «ssawek» Frymcock spojrzał mimowoli na swoją rękę i skrzywił się wymownie: lecz nikt z obecnych, prócz Ralfa, nie zauważył jego spojrzenia).

— Kiedyindziej — mówił Robert — podnosili niemi największe ciężary. Skrzydła ich nie były tak wykształcone i obciągnięte błoną, jak u ssących Erloorów, lecz składały się z rogowej substancji, jak skrzydła owadów, np. ważek.
Potrzebowałem jednak wielkiego wysiłku, aby się przyzwyczaić do tych wstrętnych twarzy, galaretowatych, wpół przejrzystych, będących jakby mieszaniną człowieka i głowonoga. Ich oczy bez źrenic, błędne i puste, jakby zamarłe, wzbudzały we mnie przez czas długi wstręt nieprzezwyciężony: pokonałem go jednak, chcąc zbadać dokładniej te szczególne istoty.
Szukając sposobu porozumienia się z niemi, narysowałem raz węglem na desce owoc kasztanu wodnego, jako znany mi najlepiej. Pokazałem następnie ów rysunek Niewidzialnemu, który mię był zaprowadził do sali z zapasami i wytłómaczyłem na migi, iż chcę, aby mi to przyniósł.
Zrozumiał mię: najprzód powtórzył mój rysunek z całą dokładnością, następnie odleciał i powrócił nadspodziewanie szybko, przynosząc żądane przeze mnie owoce.
Używałem często tego sposobu do zdobywania potrzebnych mi rzeczy, a zaprowadziwszy go raz do sali, będącej składem obrazów, wyszywanych na materjach, nakazałem mu, aby mi wytłómaczył z nich rzeczy dotąd dla mnie niezrozumiałe.
Kazał mi usiąść wprost siebie i patrzeć w swoje oczy. Wtedy uczułem, że przez rodzaj suggestji odczuwa on moje wrażenia i pojęcia w danej chwili — a może nawet i myśli.
Jednak ten rodzaj hypnotyzowania sprawiał mi zawsze wielkie cierpienie, tembardziej, że często musiałem spełniać rozkazy tego straszydła, narzucone mi jego wolą, której nie mogłem się oprzeć. Musiałem iść, wracać, lub zagłębiać się, wbrew własnej woli, w jaką oddaloną galerję, w której chciał mi coś ciekawego pokazać.
Muszę jednak przyznać, iż zamiary jego nie były dla mnie szkodliwe i że robił co mógł, aby mię zrozumieć: jednak pomimo zobopólnych naszych usiłowań istniała między nami wciąż jakaś przepaść, niczem nie dająca się zapełnić. Wiedziałem, iż wiele moich pojęć, a nawet wrażeń, pozostaną dla niego na zawsze martwą literą.
Z tych naszych posiedzeń niewiele mogłem zebrać spostrzeżeń nad Niewidzialnymi. Jednakże z jego rysunków, robionych z niesłychaną dokładnością węglem, trzymanym w mackach, silniejszych i zgrabniejszych, aniżeli ręce — poznałem, iż żadna z moich przygód nie była im obcą.
Odrysował mi pierwszą porażkę zwyciężonych przez ogień Erloorów, śmierć Roomboo i wizerunki moich Marsjan — dość podobne.
Dał mi do poznania, że Niewidzialni, gdy zechcą, potrafią być biegłymi w każdem rzemiośle: ich to przodkowie powznosili te wieże, połączone podwodnemi galerjami i zgromadzili owe olbrzymie w nich zapasy. Oni sami nie podejmowali już dzieł tak wielkich, a jedynem ich zajęciem było zapewnienie sobie pożywienia.
Chciałem się dowiedzieć, jak długo żyją te straszydła: lecz gdym zdołał nareszcie, z wielkim trudem wytłómaczyć mu, czego żądam, wstrętna twarz jego przybrała wyraz rozdzierającej boleści, a skrzydłami wstrząsnął dreszcz przerażenia.
— Ja także muszę umrzeć! — suggestjonował mi Wampir ze smutkiem swoją odpowiedź — i dla lepszego wytłomaczenia podniósł do góry i opuścił swoje macki ośm razy na znak, iż tyle jeszcze czasu do życia mu pozostało.
Lecz nie mogłem się dowiedzieć, czy miało to oznaczać tygodnie, miesiące, czy lata. Zaledwie po kilkunastu dniach dowiedziałem się prawdy.
Niewidzialni żyli pod władzą jakiejś straszliwej istoty, której nawet nazwać nie śmieli, a która znała wszystkie ich myśli i czyny.
Na podobieństwo starożytnego Minotaura, ten Moloch, wyobrażany na haftowanych materjach, w postaci promieniejącego półkola — pobierał każdego miesiąca krwawą daninę z Niewidzialnych, których pożerał. Nie było wolno nikomu, oprócz przeznaczonych na ofiarę, wchodzić w kraj pustynny, położony nad wiecznie burzliwem morzem, w najgorętszej części planety, w którym istota ta straszliwa przebywała.
Próbowano oddawać jej na ofiarę inne stworzenia, lecz żadne, oprócz Niewidzialnych, nie były przyjęte, a i tych jeszcze skrzydła i macki były pogardliwie odrzucane.
Niegdyś Niewidzialni próbowali opierać się tej tyrańskiej władzy i odlecieli w lodowate, przy biegunie marsyjskim położone kraje: lecz zemsta krwiożerczego bóstwa rychło ich odnalazła i wytępiła.
Pioruny pogruchotały wiele wież szklanych, a siła nieprzezwyciężona powynajdywała nieszczęsnych zbiegów w górskich pieczarach lub w najtajniejszych głębiach lasów — i zmusiła do powrotu.
Bunt, tak krwawo stłumiony, nie powtórzył się więcej przez długi przeciąg czasu i każdego miesiąca oznaczona ilość ofiar posłusznych leciała, pociągana niezwalczoną siłą, w bezpowrotną drogę ku przeklętym krainom południa.
Towarzyszący mi Niewidzialny chciał więc zapewne dać mi do zrozumienia, iż pozostaje mu jeszcze ośm miesięcy życia.
Wiadomości te jednak wzbudziły we mnie pewne niedowierzanie: nieprawdopodobną mi się zdawała wszechwładza tego krwiożerczego potworu, jak również i jego rozmiary — gdyż Niewidzialni wyobrażali go wielkim jak góra i uwieńczonym płomieniami.
Przychodziła mi myśl, że może Niewidzialni czczą jakiś wulkan, lub inny fenomen natury, którego ofiarą stać się mogli kiedyś; w rezultacie jednak sam nie wiedziałem, co o tem sądzić.
Wszystkie te wieści były mi udzielane z wielką powściągliwością; a ilekroć zapytywałem o coś nowego, groza i przestrach, widoczne na szpetnych twarzach, wykazywały ich przerażenie.
Musiała jednak w tem tkwić wielka część prawdy, ponieważ w dniu oznaczonym byłem świadkiem odlotu gromady ofiar do południowych krajów.
Był to widok, którego nigdy nie zapomnę!
Od czasu jak poznałem cudowne własności opałowego hełmu, zdejmowałem go jedynie na kilka godzin snu.
Pewnego dnia odpoczywałem właśnie po dłuższej wycieczce w galerjach, kiedy zaczęły mię dochodzić ostre i przenikliwe krzyki, będące u Niewidzialnych oznaką najwyższego wzruszenia.
Włożyłem spiesznie hełm i wyszedłem na platformę: teraz nie obawiałem się już zaglądać w nisze, a nawet wchodzić do nich.
Spojrzałem wewnątrz, w dół. Cała ta przestrzeń była zapełnioną mnóstwem Niewidzialnych; kręcili się tam bezładnie, jak pszczoły bez swej królowej, wydając żałosne, przejmujące jęki.
Nigdybym nie przypuścił, że istoty o tak wstrętnym, galaretowatym wyglądzie mogą odczuwać tak gwałtowną boleść.
Wkońcu wrócili do swych legowisk, zauważyłem jednak, iż ci, którzy zajmowali najwyższe piętro, wypijali chciwie krew z pełnych po brzegi naczyń.
W tej chwili Fobos i Deimos zajaśniały na czystem, wieczornem niebie. Na ten widok wzmogły się krzykliwe jęki i stały się prawie ogłuszającemi.
Bezpośrednio po tem, Niewidzialni z najwyższego piętra wzlecieli jednocześnie w górę z gardłowym krzykiem, a utworzywszy tam trójkąt na podobieństwo żórawi lub dzikich gęsi, lecących do ciepłych krajów, pomknęli, jak strzała, na południe, wpośród rozdzierających jęków pozostałej gromady.
I tak z każdej z wież stojących wśród morza, wznosił się długi sznur, powiększając ogólną gromadę i napełniając powietrze żałobnym krzykiem...
To wszystko sprawiło na mnie przejmujące wrażenie. Czułem, że pod wstrętną powierzchownością Wampirów krył się duch inteligentny i cierpiący: byłem tem wzruszony głęboko, litując się nad temi dziwnemi istotami i żałowałem, że nie mogę ich ocalić od zguby. One zaś, odleciawszy już daleko, tworzyły tylko jakby gęsty obłok na południowej stronie widnokręgu, malejący stopniowo, aż się rozwiał we mgłach oddalenia... Wewnątrz wieży panowała zupełna cisza, lecz wkrótce usłyszałem łopotanie skrzydeł i rój Niewidzialnych, ukazawszy się z ciemności, wzleciał na najwyższe piętro i zajął w milczeniu nisze, opróżnione przez dotychczasowych mieszkańców. Były to ofiary, przeznaczone do następnego odlotu...

(Robert, zmęczony i wzruszony, umilkł na dłuższą chwilę; mrożone wino, podane przez Kerifę, zdawało się go orzeźwiać, lecz siedział zamyślony, a słuchacze wyczekiwali niecierpliwie dalszego ciągu tych nadzwyczajnych przygód. Zaruk, zwrócony w stronę tarasu, zdawał się przypatrywać swemi martwemi źrenicami, opisywanym przez Roberta potworom).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.