Niebezpieczna kochanka/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Miłość malarza.

Krzesz niedługo czekał na zaproszenie od hrabiny. We dwa dni później, zrana zjawił się w jego skromnej pracowni, rosły kamerdyner — kozak Iwan — i nie patrząc mu prosto w oczy, oświadczył:
— Bilet od pani hrabiny! Prosi o odpowiedź!
Malarz rozerwał kopertę z niecierpliwością. Orzelska w tonie więcej, niż uprzejmym oznajmiała, iż jeśli artysta się nie rozmyślił i portretować ją zamierza, cały dzisiejszy dzień pozostaje w domu i chętnie mu służy.
— Będę za dwie godziny! — zawołał ucieszony.
— Dobrze! Powtórzę! — mruknął kozak, spojrzawszy na malarza z dziwną nienawiścią, ale ten nie zauważył tego spojrzenia.
W dwie godziny później, Krzesz wyświeżony, i wyelegantowany, wdziawszy na siebie swą najpiękniejszą, aksamitną, czarną kurtkę, zapakował do taksówki duże płótno na ramie, stalugi, pudełko z farbami i kazał się zawieść do pałacyku hrabiny.
Na progu willi, spotkała go sama piękna pani, widocznie posłyszawszy warkot nadjeżdżającej taksówki.
— Ach, przywiózł pan wszystko! — zawołała, ujrzawszy przybory malarskie — Więc zabieramy się do pracy?
— Oczywiście, pani hrabino! — odparł, całując ją w rękę — Postaram się stworzyć świetny portret.
— Proszę...
Wskazywała drogę, podczas gdy Iwan, zachmurzony, wyjmował powoli z samochodu ramę i stalugi.
Rychło znaleźli się w wielkim salonie, który, jak wydało się Krzeszowi, sąsiadował z owym gabinetem, gdzie ongi ujrzał w fotelu sparaliżowanego mężczyznę. Nie śmiał o to zapytać, natomiast rozglądał się ciekawie po urządzeniu sali. Pełno tam było obrazów pierwszorzędnych mistrzów, rzeźb, stylowych mebli i kosztownych cacek. Aż dusza rosła w Krzeszu, kiedy pochłaniał oczami te cuda.
— Niema, jak hrabstwo! — stwierdził z niejaką zazdrością w duchu. — Ale w takiem otoczeniu przyjemniej malować!
— Chyba dobra pracownia? — rzuciła z lekkim uśmiechem Orzelska, niby odgadując jego myśli — Światła też tu mamy dużo...
— Znakomita! — potwierdził, pomagając Iwanowi ustawiać stalugi.
Przytwierdził do nich ramę z płótnem, poczem zerknął na hrabinę, niby zapytując, czy rychło rozpoczną pracę.
— Nie! — rzekła, w odpowiedzi na to nieme zapytanie — Jeszcze nie teraz... Już druga. A ja o drugiej zwykle spożywam skromny posiłek. Bardzo mi miło, że pan przybył wcześniej i sądzę, że zechce mi przy nim asystować.
— Ależ, z największą chęcią, pani hrabino! — wykrzyknął uradowany, iż podczas obiadu potrafi z piękną kobietą bliżej się zaprzyjaźnić.
Rychło zajął Krzesz naprzeciw Orzelskiej miejsce w sali jadalnej. I tu oko jego nie mogło się oderwać od szaf gdańskich i ciężkich krzeseł, utrzymanych w stylu średniowiecza. Znajdowali się tylko we dwójkę przy stole, a gospodyni uznała za właściwe usprawiedliwić nieobecność męża.
— Znów dziś bardzo źle się czuje! — wymówiła ze smutkiem. — Widok obcych go drażni! Czasami i moja obecność jest mu przykra. A ponieważ obawiam się ataków, posyłam potrawy do gabinetu, a posiłki spożywam sama.
— Hm! — mruknął Krzesz, myśląc, że nie do pozazdroszczenia jest los tej wytwornej pani przy boku szaleńca.
— Cóż? Nie zawsze życie ściele się po różach! — dodała, jakby chcąc spotęgować jeszcze to wrażenie w malarzu.
Zażenowany, nie śmiąc się wyrwać z jaką niepowołaną uwagą, jął gwałtownie pałaszować przekąski. Zapowiedziany przez Orzelską skromny obiadek, w rzeczy samej nazwać było można luksusową ucztą. Przynajmniej, w pojęciu Krzesza, nieprzywykłego do podobnych smakołyków. Nie brakło tam ani potraw wykwintnych, ani szeregu butelek z zagranicznemi etykietami, których sam widok mile łaskotał podniebienie malarza. Bowiem każdy artysta ma już naturę taką, że trunku się nie lęka, przeciwnie ten budzi w nim wesele i natchnienie.
— Niema, jak hrabstwo! Burżuje! — powtórzył raz jeszcze w duchu i łyknął bodaj piąty kieliszek koniaku, który mu uprzejmie nalała Orzelska.
Pod wpływem wychylonych kieliszków, nastrój przy stole stawał się coraz swobodniejszy. O ile na na początku peszyło malarza sam na sam z „wielką damą“, w której choć durzył się już porządnie, ale nie wiedział o czem z nią rozmawiać, o tyle pod wpływem koniaku, wzmocnionego dwoma szklaneczkami burgunda, nabrał odwagi i rozgadał się na dobre. Tfu, do licha, hrabina, jest taką samą kobietą, jak i inne! Grunt, że piękność nad pięknościami, a jego do swej konfidencji dopuszcza! Jął tedy pleść i o sobie i o swych zamierzeniach, puszczając czułe oczka do ślicznej pani i nie upłynęło pół godziny, kiedy wyłożył Orzelskiej, swe życie, jak na dłoni. Słuchała przyjaźnie uśmiechnięta, a wzrok jej niby od niechcenia, sądował go do dna.
— Znam cię teraz, ptaszku! — pomyślała. — Nie pomyliłam się! Naiwny jeszcze z ciebie dzieciak! O, będę miała pociechę... Zagrasz, jak zechcę. No, na dodatek, wcale przystojny jesteś chłopak...
Usługiwał do stołu nie Iwan, lecz przystojna i fertyczna pokojówka. Została ona przyjęta dnia poprzedniego, ze względów jedynie wiadomych hrabinie. Nie mógł domyśleć się tego Krzesz i podziwiał liczną służbę. Iwan tylko parę razy zajrzał do sali jadalnej, postał na progu z ponurą miną, niby coś sprawdzając, poczem pod wpływem ostrych spojrzeń hrabiny, znikał. Manewry te nie uszły uwagi malarza, który aczkolwiek podniecony trunkiem i zaprzątnięty własnem opowiadaniem, ze zdziwieniem zapytał:
— Czemuż ten pani służący, tak się przygląda, jak gdyby nas śledził? Może hrabia jest niezadowolony z mojej wizyty?
— Ach! — zawołała, starając się śmiechem pokryć podrażnienie. — O mego męża może pan być spokojny! W stanie, w jakim znajduje się obecnie, zapomniał o zazdrości... Wydawało się panu tylko, że kamerdyner na nas w sposób szczególny spoziera! Jest to Iwan, kozak, mój sługa od wielu lat, niezwykle do mnie przywiązany. Bardzo porządny człowiek, ale po różnych nieszczęściach, jakie go spotkały, wiecznie chodzi z marsem na czole. Złote serce... Muchy nie skrzywdzi. Tylko należy się do niego przyzwyczaić...
Krzesza zadowoliło to wyjaśnienie.
— Musiał być kiedyś bardzo przystojny! — zauważył — I teraz z niego, choć nie jest pierwszej młodości, wcale ładny mężczyzna. Wyobrażam go sobie w kozackim narodowym stroju... Wysokie buty, bufiaste spodnie, czerwona, jedwabna koszula.
— Nie przywykłam się zajmować urodą mojej służby! — sucho oświadczyła Orzelska.
— A tom ci trafił! — zmieszał się Krzesz — Z taką arystokratką, to nigdy niewiadomo, kiedy człowiek głupstwo strzeli!
Zgrzyt ten jednak prędko minął. Tembardziej, że w tejże chwili fertyczna subretka wniosła na tacy filiżaneczki z wonną czarną kawą, a Orzelska jęła nalewać do smukłych kieliszków złocistego benedyktyna. Krzesz znów wjechał na artystyczne tematy, podkreślając sprytnie, iż o tak pięknej modelce, jak hrabina nigdy nie marzył i uczta zakończyłaby się prawdopodobnie w jaknajlepszym nastroju, gdyby nagle malarza nie zaświerzbiał język i nie wyrwał się z frazesem, który go korcił od początku obiadu.
— Ale, wie pani hrabina — rzekł, tajemniczo mrużąc oko, — że ów wieczór, kiedyśmy się poznali, był istotnie wieczorem niesamowitych przygód.
— Cóż pana spotkało? — wpiła się weń trochę niespokojnym wzrokiem — Jakaś awantura... Już potem, gdy pan opuścił pałacyk?
— Nietyle awantura, co dziwne spotkanie!
— Spotkanie?
— Kiedym wędrował, powracając na piechotę z willi, w stronę miasta, niespodziewanie ktoś mnie pochwycił za ramię. Spojrzałem zdumiony... Stała przedemną jakaś starsza kobieta, wysoka, ubrana czarno, w welonie żałobnym...
— Kobieta w welonie żałobnym! — głucho powtórzyła Orzelska, a palce jej kurczowo wpiły się w obrus.
Zbladła gwałtownie. Gdyby Krzesz mniej był zaprzątnięty swem opowiadaniem, a więcej zwracał na nią uwagę, spostrzegłby bez trudu, jak maleńkie krople potu zaperliły się na czole pięknej kobiety. Ale Orzelska była zbyt opanowaną, by na długo poddać się wrażeniu. Choć posłyszana wiadomość przekonywała ją, że nie uległa halucynacji, widząc również tajemniczą nieznajomą, szybko wypiła stojący przed nią kieliszek likieru, nalała sobie drugi i spokojnie wyrzekła:
— Istotnie, niesamowita przygoda. Czegóż chciała owa czarna dama od pana?
— To właśnie najciekawsze!
— Mianowicie? — Powoli zapaliła papierosa, zaciągając się głęboko dymem.
— Wogóle plotła trzy po trzy! — mówił obecnie prędko malarz. — Dobrze zrozumieć nie mogłem, czego właściwie chce. Zdaje się, podpatrzyła, kiedym wychodził z willi i wielce ją zaciekawiało, co tu się dzieje. Dopytywała się, czy hrabia żyje...
— Cóż pan powiedział? — gęsty obłok dymu zasłonił twarz Orzelskiej.
— Że widziałem hrabiego i jest sparaliżowany i na pół obłąkany.
— Ach, tak!... — z za obłoku dymu wyrwało się niby westchnienie ulgi — A więcej?
Malarz zmieszał się nagle i zamilkł.
— Nic więcej nie mówiła! — nalegała Orzelska.
— Owszem! A nie obrazi się pani hrabina?
— Czemuż miałabym się obrazić?
Malarz wymówił z determinacją.
— Rzucała jakieś przekleństwa na panią! Nazywała djablicą!
— Djablicą! Świetnie! — nieprzymuszenie w sali zabrzmiał srebrzysty śmiech.
— Później, niczem zjawa, znikła śród drzew... Lecz przódy rzuciła mi ostrzeżenie, abym pani unikał, gdyż inaczej zginę...
Śmiech srebrzysty coraz głośniejszemi kaskadami rozbrzmiewał po jadalnym pokoju.
— Więc niechaj pan mnie unika! — śród wybuchów wesołości wyrzuciła z siebie piękna pani.
— Wcale nie mam zamiaru! — zaśmiał się również w odpowiedzi malarz. — Lecz pragnąłem się dowiedzieć, cóż to za wróg ukryty w ten sposób prześladuje panią?
— Nie mam pojęcia! Przypuszczam warjatka!
— I ja tak sądzę! Wyglądała na kobietę pozbawioną zmysłów! Nigdy dotychczas nie udało się jej pani napotkać?
— Nie! Nigdy! — odrzekła, patrząc mu prosto w oczy — A nawet gdybym napotkała, zapewne nie zwróciłabym uwagi! Jest to prawdopodobnie nieszczęśliwa istota, która dzięki trudnym warunkom życiowym, dostała rozstroju nerwowego i zazdrości mi dostatku... Dziś większość osób warjuje z nędzy! Och, gdybyż lepiej znała moje życie, nie miałaby mi czego zazdrościć! Lecz pana, drogi mistrzu — Orzelska przymrużyła filuternie oko — nie chcę uspakajać! Proszę usłuchać wezwania czarnej damy i uciekać póki czas!
— Kto raz się znalazł w sieci syreny, sam tej sieci łatwo nie rozerwie! — odparł, wytrzymując utkwiony w niego płomienny wzrok.
— Skoro, tak! — oświadczyła, powstając z miejsca — To nie traćmy czasu! Do pracy!
Krzeszowi, który czuł się nieco ociężały po licznych, wychylonych kieliszkach, niezbyt teraz było śpieszno do pracy. Sądził pozatem, że „poufniejsza“ rozmowa zbliża go bardziej do pięknej pani. Nie mógł się jednak sprzeciwiać Orzelskiej i bez wielkiego zapału powtórzył:
— Idziemy!
W ślad za hrabiną poszedł do salonu i tam zaczął majstrować przy stalugach, rozkładając farby i porządkując pędzle. Dopiero, gdy wszystko zostało przygotowane, rzucił na nią okiem.
Siedziała w pobliżu stalug, założywszy nogę na nogę i ćmiąc cieniutkiego papierosa. Dziwny uśmiech błądził po jej twarzy, a wzrokiem wpijała się w zgrabną i atletyczną figurę malarza.
Zerknął niepewnie na Orzelską. Była ubrana w skromną ciemną sukienkę, bez najmniejszej ozdoby, w czarne, jedwabne pończochy i lakierki. Wiedział, że nawet panie z największego towarzystwa lubią się stroić do portretów i nakładają wówczas prawie wszystkie swe kosztowności. Zdziwiony czekał, a na ustach mu zawisło zapytanie.
— Czyż tak mam panią namalować?
Odgadła myśli malarza i znów zagadkowy uśmiech zawisł na wargach.
— Czeka pan na to, że pójdę się przebrać? Razi pana mój ubogi wygląd?
— Ach! — postarał się ukuć komplement — Pani hrabinie we wszystkiem prześlicznie!... Jej uroda starczy za strój najpiękniejszy.
— A jednak zmienię szatę!
— Pozostawiam to do uznania... Mnie osobiście, jest to obojętne.
— Zmienię!
Powstała z miejsca i odeszła do sąsiedniego pokoju, pozostawiając samego malarza. Z nudów począł poprawiać coś przy pędzlach, myśląc, że naprawdę niezwykłą kobietą jest hrabina i jej otoczenie. I ten kozak Iwan. I ta czarna dama. I ten jej wzrok, który niewiadomo czy drwi z człowieka, czy też obiecuje mu nieskończone rozkosze.
Lekki skrzyp podłogi zbudził z zadumy Krzesza.
Spojrzał i o mało nie krzyknął głośno ze zdumienia i podziwu.
Tam, na progu stała Orzelska, lecz w jakim stroju! Nago, prawie całkowicie nago. Tylko złote pantofelki zdobiły jej nóżki, a za zasłonę reszcie ciała służyło olbrzymie, z czarnego lisa, futro.
— Wenus w futrze! — wykrzyknął, nie mogąc się pohamować.
Zamknęła starannie za sobą drzwi na klucz, jakby się obawiając, iż jej ekscentryczny wygląd może ktoś podpatrzeć, poczem powoli podeszła do niskiej kozetki, znajdującej się naprzeciw stalug i na tej kozetce wyciągnęła się najspokojniej
— Przecudna! — wyszeptał, pożerając wzrokiem, niby z marmuru wykute ciało i musiał całą siłą woli powstrzymać się na miejscu, by nie podbiec do niej.
— Wenus w futrze! — rzekła, ułożywszy się wygodnie śród poduszek, podchwytując poprzedni wykrzyknik malarza — Bohaterka powieści Sacher Masocha! Znam ten romans! Kobieta, która lubiła się otulać w skóry dzikich zwierząt i jak te dzikie zwierzęta była okrutna! Czym do niej podobna? Nie wiem! Czasem znęcam się z przyjemnością nad mężczyznami. Bawi mnie to wielce... Więc, jeśli to panu przyjemność sprawia, niechaj pan mnie namaluje, jako wampira... Cóż, podobam się panu?...
— Ależ, pani hrabino! — rzucił na nią gorące spojrzenie i chcąc nieco oprzytomnieć aż wpił paznokcie w ciało dłoni.
— Przestań pan z tą hrabiną! Dla pana jestem Tamara! Pani Tamara! Nie znał pan jeszcze mego imienia... Gruzińskie imię, bo i gruzińska krew płynie w moich żyłach! Cóż, zaczynamy, mistrzu?
— Brrum! — mruknął Krzesz niezrozumiale i począł pochwyciwszy węgiel, zaciekle szkicować po płótnie.
Powoli mijało pierwsze wrażenie, a w duchu ogarniała go pasja. Och, ze zwykłą modelką wiedziałby doskonale, jak postąpić, zresztą modelka nie rozebrałaby się tak całkowicie, bez zachęty z jego strony. A te wytworne arystokratki? Na jakie sobie pozwalają figle! Ot, leży przed nim całkiem nago i sądzi pewnie, że złego w tem nic niema — bo malarz, w jej pojęciu, nie jest człowiekiem! Przeklęta, wyuzdana burżujka. Zemści się Krzesz i nie będzie na hrabinę zwracał uwagi.
Teraz, odrzuciwszy węgiel, a nałożywszy farby na paletę, malował szybko. A im więcej zagłębiał się w swą pracę, tem szybciej następowała w nim przemiana, charakterystyczna dla prawdziwych artystów. Bo Krzesz był z krwi i kości artystą. Nikło ciało, pozostawała sztuka. Wspaniała, a godna pożądania kobieta zstępowała na drugi plan, zaciekawiał jedynie nieprzeciętny model. Już nie portret pragnął stworzyć Krzesz, a obraz. Zamierzał przedstawić Orzelską w rzeczy samej jako kobietę demona, która półleżąc z pogardą spoziera na kłębowisko ludzkich cielsk, walczących o jej względy zaciekle.
— Byle pozwoliła tylko posłać ten obraz na wystawę! — myślał — Zostanę sławny!
Tak malował może pół godziny, może trzy kwadranse, zapomniawszy o czasie i otoczeniu, a napewno malowałby i dłużej, gdyby nagle cichy szept nie wyrwał go z tego transu.
— Co? Co się stało? — zagadnął, przytomniejąc — Zmęczona już pani?
Leżała teraz przymknąwszy powieki, a futro zsunęło się z niej całkowicie. Na zapytanie malarza nie odparła ani słówkiem.
— Nadużyłem pani cierpliwości! — zaśmiał się wesoło. — Ale z malarzami tak już jest... Kiedy pochwycą piękny model, trudno ich oderwać od roboty i gotowi są go zamęczyć! Nie gniewa się pani na mnie, pani hrab... to jest chciałem powiedzieć, pani Tamaro?
Znów milczenie.
Odłożył paletę i pendzle i trochę zaniepokojony zbliżył się do niej. A nuż zemdlała? Wzywać służbę, gdy tak leży przed nim kompletnie nago, będzie wcale głupia historja.
Pochylił się nad nią.
— Pani Tamaro? — wymówił cicho. — Źle się pani czuje?
Nagle stała się rzecz niespodziewana. Zamknięte oczy rozwarły się gwałtownie i rzekłbyś opaliły go swym płomieniem. Nagie ręce oplotły szyję malarza, ciągnąc go bliżej ku sobie.
— Głupcze! — posłyszał słaby wykrzyknik. — Och, ty głupcze!
Co dalej się stało nie pamiętał. Czuł tylko, że po długim, namiętnym pocałunku, z jego wargi cieniusieńkim strumieniem poczyna spływać krew...

Już się zmierzchało, kiedy Krzesz opuszczał willę, nie wiedząc sam, czy przeżył to wszystko w rzeczywistości, czy też jeno śnił na jawie. Lecz paliły go jeszcze gorące uściski, a maleńka ranka na górnej wardze świadczyła, iż wątpić nie może w swe szczęście. Spełnione zostały najśmielsze marzenia! Posiadł nietylko wspaniały model, ale i przecudną kochankę! Zobaczy ją jutro, pojutrze... Każdą chwilę jest gotów spędzać u jej stóp! Tej radości nie mąciło nawet dziwne wspomnienie, że śród najgorętszych miłosnych uniesień, posłyszał w sąsiednim pokoju jakiś jęk i lekki skrzyp u drzwi. Cóż to mogło obchodzić Krzesza! Wszak był tak szczęśliwy, a Tamara kochała go napewno, bo przecież inaczej... Tam, do djaska... Górą nasi! Górą artystyczna brać... On, Krzesz i dama z wielkiego świata... Teraz już nie spojrzy nawet na byle przystojną dziewczynę... Och, jakże zarozumiali są malarze!
Szedł więc Krzesz trawiony podobnemi myślami, a piersi rozsadzała mu duma i zbliżał się już do sztachet, oddzielających pałacyk od ogólnej drogi, gdy wtem posłyszał za sobą pośpieszne kroki. Obejrzał się. Biegł za nim kozak, Iwan. Przystanął, sądząc, że coś w willi zapomniał, lub też hrabina mu przesyła nowe zlecenie.
Kozak był blady, ciężko dyszał i przez czas jakiś patrzył na malarza w milczeniu.
— Cóż się stało? — zapytał zdziwiony Krzesz. — Pani hrabina?...
Kozak, nie patrząc na Krzesza, nagle wyrzucił z siebie:
— Przestałby pan do nas chodzić!
— Czemuż mam przestać tu bywać? — powtórzył, nic nie rozumiejąc. — Czy to, pani hrabina, kazała wam powtórzyć?
Kozak skrzywił się dziwnie.
— Nie, nie pani hrabina! Ja sam od siebie...
— Proszę mówić wyraźniej...
Iwan patrzył kędyś w dal, a jego potężna sylwetka zarysowywała się ponuro na ciemnym tle drzew.
— Niech pan rozumie, jak chce! Nie jest małe dziecko! Nie na dobre — zaciął z małorosyjska — panu wyjdzie ta znajomość...
— Ależ...
Chciał jeszcze o coś zapytać malarz, lecz w tejże chwili ktoś poruszył furtką u sztachet i ukazała się tam postać listonosza.
— Telegram do hrabiny Orzelskiej!
Iwan odwrócił się od malarza plecami, niby zapomniawszy o jego obecności i skierował się do pałacyku, dając listonoszowi znak, aby udał się w ślad za nim.
Krzesz pokiwał głową — i podążył do miasta, postanawiając jutro o wszystkiem powiadomić kochankę.
— Telegram do pani hrabiny! — mówił tymczasem kozak, doręczając Orzelskiej depeszę i unikając jej wzroku.
Rozerwała ją niecierpliwie, a zapłonione jej policzki, poczerwieniały jeszcze mocniej.
— Ach! — wykrzyknęła. — Więc przybywa ta wyśniona jedynaczka! Ścisłe miałam wiadomości i nie omyliły mnie przewidywania! Na szczęście, mój plan już gotów!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.