Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed nią kieliszek likieru, nalała sobie drugi i spokojnie wyrzekła:
— Istotnie, niesamowita przygoda. Czegóż chciała owa czarna dama od pana?
— To właśnie najciekawsze!
— Mianowicie? — Powoli zapaliła papierosa, zaciągając się głęboko dymem.
— Wogóle plotła trzy po trzy! — mówił obecnie prędko malarz. — Dobrze zrozumieć nie mogłem, czego właściwie chce. Zdaje się, podpatrzyła, kiedym wy chodził z willi i wielce ją zaciekawiało, co tu się dzieje. Dopytywała się, czy hrabia żyje...
— Cóż pan powiedział? — gęsty obłok dymu zasłonił twarz Orzelskiej.
— Że widziałem hrabiego i jest sparaliżowany i na pół obłąkany.
— Ach, tak!... — z za obłoku dymu wyrwało się niby westchnienie ulgi — A więcej?
Malarz zmieszał się nagle i zamilkł.
— Nic więcej nie mówiła! — nalegała Orzelska.
— Owszem! A nie obrazi się pani hrabina?
— Czemuż miałabym się obrazić?
Malarz wymówił z determinacją.
— Rzucała jakieś przekleństwa na panią! Nazywała djablicą!
— Djablicą! Świetnie! — nieprzymuszenie w sali zabrzmiał srebrzysty śmiech.
— Później, niczem zjawa, znikła śród drzew... Lecz przódy rzuciła mi ostrzeżenie, abym pani unikał, gdyż inaczej zginę...
Śmiech srebrzysty coraz głośniejszemi kaskadami rozbrzmiewał po jadalnym pokoju.

38