Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byle pozwoliła tylko posłać ten obraz na wystawę! — myślał — Zostanę sławny!
Tak malował może pół godziny, może trzy kwadranse, zapomniawszy o czasie i otoczeniu, a napewno malowałby i dłużej, gdyby nagle cichy szept nie wyrwał go z tego transu.
— Co? Co się stało? — zagadnął, przytomniejąc — Zmęczona już pani?
Leżała teraz przymknąwszy powieki, a futro zsunęło się z niej całkowicie. Na zapytanie malarza nie odparła ani słówkiem.
— Nadużyłem pani cierpliwości! — zaśmiał się wesoło. — Ale z malarzami tak już jest... Kiedy pochwycą piękny model, trudno ich oderwać od roboty i gotowi są go zamęczyć! Nie gniewa się pani na mnie, pani hrab... to jest chciałem powiedzeć, pani Tamaro?
Znów milczenie.
Odłożył paletę i pendzle i trochę zaniepokojony zbliżył się do niej. A nuż zemdlała? Wzywać służbę, gdy tak leży przed nim kompletnie nago, będzie wcale głupia historja.
Pochylił się nad nią.
— Pani Tamaro? — wymówił cicho. — Źle się pani czuje?
Nagle stała się rzecz niespodziewana. Zamknięte oczy rozwarły się gwałtownie i rzekłbyś opaliły go swym płomieniem. Nagie ręce oplotły szyję malarza, ciągnąc go bliżej ku sobie.
— Głupcze! — posłyszał słaby wykrzyknik. — Och, ty głupcze!

43