Nad Spreą/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Radca żywo się przechodził po salonie — nie mówił nic i odgadnąć było trudno, co myślał. Stanął potem naprzeciw córki.
— Otóż to są skutki twojego postępowania. Co począć! miły Boże! co począć? Trzykroć sto tysięcy talarów! Hm...
Ale zje kaduka, żeby z nich Polaków porobił! Nigdy w świecie! Fryc ma dziesiąty rok i rozumie to dobrze, że kiedy go z tego cygaństwa polskiego wyciągnięto, wrócić doń byłoby ostatniem głupstwem... Będzie się rozbijał za idealną ojczyzną, kiedy ma gotową taką wspaniałą jak niemiecka i Bismarka w dodatku, który ją jeszcze potężniejszą i większą uczyni!
To człowiek głupi, on się w targu oszuka. Dać mu dzieci... one już Polakami nie będą... tam nie tylko niemiecka krew — ale niemiecka myśl w nich płynie.
Przerachował się pan Polak!
Dodał zacierając ręce. — Ja mu oddam chłopców ja się o nich nie lękam...
Spojrzał na córkę. — Helma stała na pozór obojętna...
— Wszak prawda? spytał — dać mu dzieci.
Matce łzy się w oczach zakręciły.. Padła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach.
Babka zamyślona wzdychała przypominając Lischen swoją, której od tak dawna nie widziała.
— Dzieci do niego z prawa należą — ani słowa — mówił chodząc radca — temuby się nawet oprzeć trudno.
— Ale Lischen... Lischen? cicho szepnęła radczyni. Mąż odwróciwszy się ku niej, ruszył ramionami, ręce rozpostarł, nie mówiąc słowa.
W tej chwili chłopaki powracając ze szkoły, uchyliwszy drzwi salonu i zobaczywszy, że w nim nie ma nikogo, wpadły raźnie. Fryc nosił już rodzaj mundurku swej pensyi i kaszkiecik z jakąś opaską. Emil przebrał się był w wojskowe swe sukienki, które mu dziad na wigilię sprawił. Na głowie miał historyczną pikielhaubę ze szpicą na wierzchu, flintę w ręku i buty długie jak do kampanii. Zdawało się, jakby umyślnie się przebrał dla uspokojenia dziada, iż nigdy Prusakiem być nie przestanie. Riebe pocałował go w pikielhaubę... Pobiegli obaj do matki, która im otworzyła ramiona i łzy popłynęły na nowo.
W milczeniu rzecz w istocie wzięto do namysłu. Radca poszedł po obiedzie do pastora na radę i w myśli oddziałania jeszcze na Wolskiego z pomocą dra Cyliusa sądząc, że ten jako ekscelencya pruska w sprawie narodowości niemieckiej przemówić zechce. Cylius ruszył ramionami, bo mu to było obojętnem.
— Idzie o to, rzekł, aby byli ludźmi wykształconymi, rozumnymi i uczciwymi — a czy będą Prusakami czy Chińczykami, przyznam się, że to mi wszystko jedno. Ojciec Polak ma niezaprzeczone prawo zrobić z nich synów a zatem Polaków jeśli mu z tem dobrze. Ja się do tego mięszać nie będę.
W sprawie rozwodu pastor był tego zdania, iż lepiej się spokojnie rozejść niż powoli zjadać i Pana Boga obrażać niezgodą domową, którejby się dzieci od młodu przypatrywały.
Radca już sam nie wiedział, co począć, a powtarzał nieustannie: — Trzy kroć sto tysięcy talarów... nie do wyrzucenia...
Wszystko się więc zdawało skłaniać, jak Wolski życzył.
Dr. Arnheim, który przyszedł na drugie piętro, zastał Helmę z twarzą zarumienioną i w rozdrażnieniu nadzwyczajnem. Podała mu rękę milcząca i spojrzała w oczy.
— Los szczęśliwy zbliża nas, dostojny przyjacielu — ufaj mi... Wolski chce rozwodu, ja go pragnę ale mi zabiera dzieci.
Zdaje się, że doktor nic nie miał przeciwko temu, bo milczał i ramionami tylko ruszył.
— Wiesz dla czego? dorzuciła z gorzkim uśmiechem — oto, aby z nich uczynić Polaków.
Zdumiał się mędrzec. — Ha! ci Polacy, szepnął — to psychiczny fenomen, jakiego w dziejach nie ma. Wszystko święcą dla ojczyzny, której nie mają i mieć nie mogą. Sto kilkadziesiąt milionów ludzi ściska ich i opasuje grożąc, poddać się nie chcą, zrezygnować nie umieją — umrzeć nie mogą. Nie jest-że to szaleństwo... najświetniejszą przyszłość poświęcać dla ślepoty, barbarzyństwa i nędzy?
Ruszył ramionami. — Ojciec nieprzyjaciel własnych dzieci... Curiosum, szepnął.
— Będę więc wolną — dodała Helma patrząc na przyjaciela, wolną dla ciebie — mój ojciec...
— Nie mówiliście z nim?
— Nie chcecie wy z nim mówić o tem? zagadnęła kobieta — rzecz byłaby zagajoną — ja przyjdę po was. Tak będzie lepiej.
Arnheim ręką tarł czoło długo, widocznie było mu to ciężkiem a odmówić nie chciał.
Ojciec jest na dole u siebie idźcie do niego, czekam was z powrotem... dodała.
— Jeszcze nie ma rozwodu! odważył się uczynić uwagę doktor.
— Gdy żądają go obie strony? dorzuciła Helma — idźcie i mówcie...
Rozkaz był tak stanowczy, iż profesor musiał być posłusznym — zszedł powoli ze schodów rozmyślając, jak się to wszystko skończyć może. Na dole oznajmiła go służąca p. Riebe i przyniosła odpowiedź — Sehr angenehm!
Profesor wszedł sztywniejszy niż kiedykolwiek, z postawą urzędową.
Radca go lubił dosyć i przysłuchiwał mu się nie raz z zadowoleniem, przywitał go grzecznie i znać odwiedziny przypisując prostej formalności, począł mówić o pogodzie, potem o czemś uczonem, w co się najfatalniej zaplątał... Dr Arnheim słuchał jakiś czas, w ostatku wstał i ukłoniwszy się zagaił, prosząc o maleńkie posłuchanie w niezmiernie ważnym interesie.
Nie domyślając się jeszcze, Riebe wszakże zmienił oblicze — literat, który prosi o posłuchanie, jest dla kapitalisty rzeczą niebezpieczną... godzi na jego worek, żądać może kaucyi, pożyczki — spółki do bibuły jakiejś... Dreszcz przeszedł po całem ciele radcy komercyjnego, który sobie rzekł w duchu: — Zje licha, jeśli u mnie złamany szeląg wyłudzi.
Z uśmiechem wszakże stanął naprzeciw profesora, który mu wyłuszczył krótko, iż pozyskawszy serce i szacunek pani baronowej, a wiedząc, iż pierwsze jej małżeństwo zerwane, ośmiela się prosić ojca o poparcie go u córki i błogosławieństwo...
Radca słuchał, jakby uszom nie wierzył, oczy otworzył szeroko, cofał się, cofał — kilka razy zawołał: — Co, co? nareszcie śmiechem buchnął i odwrócił się...
Śmiech brzmiał jak trąba sądu ostatecznego w uszach zdumionego profesora. — Riebe odwrócił się nagle do niego pohamowawszy, wziął go za guzik i dobrodusznie począł:
— Pan jesteś doktorem filozofii...
— I obojga praw — dodał Arnheim.
— Doskonale. I gdzieś pan się nauczył tej filozofii praktycznej, żeby ojciec raz córkę dawszy gołyszowi, posiwiawszy z jej przyczyny, z dobrej woli oddawał ją drugiemu takiemu samemu...
— Ale ja kocham Helmę! zawołał Arnheim.
— I dlatego chcesz jej pan dać do podziału los swój? Wiele pan masz dochodu? spytał gwałtownie — szczerze, otwarcie, wiele masz dochodu??
Zmięszał się Arnheim.
— Małżeństwo przecie nie jest spółką handlową.
— Przepraszam... ja je za nią uważam, odparł radca.
Obżałowany stał przed nim milczący.
— Ja wiem, że pan tam bywałeś bardzo często i do bardzo późna. Ale to się mnie nie tyczyło, to była rzecz męża, żeby panu drzwi pokazał. I to wiem, że możecie bez mojego pozwolenia się pobrać, ale za to panu ręczę, że ja złamanego nie dam szeląga. Jeśli miłość jest tak żwawa, że się obędzie bez wszelkich przypadków...
Skłonił się i nie dokończył. Arnheim zmięszany nieco oddał mu ukłon i wyszedł. Stał chwilę namyślając się, czy udać się na górę czy opuścić dom ten na zawsze. Zwyciężył nałóg, poszedł do Helmy, która niespokojnie czekała na niego.
Po twarzy poznała, jaką niósł odpowiedź, a zresztą domyślać się jej mogła po ojca usposobieniach.
Profesor cichym głosem zdał sprawę z poselstwa, łagodząc nieco otrzymaną odprawę.
— O! to nic, tegom się spodziewała, odezwała Helma — ale lody są rozbite — ojciec wie o tem.
Pan mi mówiłeś, że jesteś dobrze położonym u ministra... że w pokrewieństwie dalekiem liczysz się jenerałowi...
— Tak jest — tak! zawołał profesor.
— Zechcą oni poprzeć pana i pomódz mu?
— Jestem tego prawie pewny.
— A ja pewna jestem i panu ręczę, że pośrednictwo wysoko położonych osób, wszystko załatwić potrafi. Znam mojego ojca. — Idź i staraj się pan o to, niech przyjadą, niech nalegają... gdyby minister miał krzyżyk do ofiarowania za długie a wierne usługi ojca...
— Rozumiem — rzekł Arnheim całując ją w rękę z rozjaśnioną twarzą.
To mówiąc, narzuciła na siebie chustkę i zbiegła na dół. Tu odgrywała się scena w sypialnym pokoju radczyni, którą aż w przedsieni słychać było. Riebe wykrzykiwał:
— A! so! a so!
Córka weszła z twarzą spokojną, nie strwożona. Jeszcze drzwi za sobą nie zamknęła, gdy ojciec przypadł samym widokiem jej wzburzony.
Helma siadła w krześle, podparła się na ręku i słuchała nie odpowiadając wcale. Rozjątrzyło go to do tego stopnia, iż wreszcie począł wyzywać o tłumaczenie.
— Nie mam ani słowa do odpowiedzenia na to, co ojciec mówisz — odezwała się spokojnie, ze stanowiska ojca masz słuszność, ze stanowiska kobiety ja ją mam. A zatem nie mówmy o tem.
— Więc cóż? pójdzież bez pozwolenia?
— Nie wiem — namyślę się, odparła Helma — mogę na rozwód nie pozwolić, mogę dzieci nie oddać — mogę pójść, mogę nie pójść — nie wiem.
Zimna krew córki do wściekłości prawie przywiodła skołatanego tylu kłopotami radcę, który okrutnie drzwiami szarpnąwszy wyszedł.
Przyznajemy się, że dalszy przebieg sprawy tej szczegółowo nam nie jest znanym. To pewne, że w kilka dni dwie karety, z których jedna ze strzelcem na koźle, zajechały przed kamienicę radcy. Oznajmiono J. eksc. p. jenerała jazdy.
Riebe wybiegł na wschody.
Jenerał, którego zaledwie zdaleka widywał, zdumiewał go, ale widok ministra przeraził. W pierwszej chwili przyszło mu na myśl, że przyjeżdżają mu ofiarować tekę finansów... lub... głowa mu się zawracała...
Nadzwyczajnie grzeczni obaj dostojnicy weszli do salonu... Riebe stracił przytomność, odsuwając stół dla uwolnienia kanapy o mało nie stłukł lampy... biegnąc po cygara zagrożony był upadkiem... mówił prawie bez związku, tak go przejmowały te niespodziane odwiedziny.
Minister nadzwyczaj zręcznie ale nie bez cienia pewnej ironii począł mówić radcy o jego zasługach na polu przemysłu i handlu — dał do zrozumienia, że usiłowaniom jego należała się nagroda... Jenerał to potwierdził.
Jak potem przyszło ad medias res, dokładnych nie mamy wiadomości. — Odwiedziny trwały dobrą godzinę i głosy się razy kilka to podnosiły wysoko, to uciszały. Gdy radca wyszedł odprowadzając swoich gości na wschody, był spocony, ocierał się chustką, wzdychał i zdawał się mocno przybity. Dopełnił jednak wszelkich należnych dla tak dostojnych gości form i ceremoniałów, poszedł z odkrytą głową aż do progu domu a wrócił jak po łaźni i zamknął się, nic nikomu nie mówiąc, w gabinecie.
Trawienie honoru, który go spotkał, trwało godzin parę; gdy wyszedł potem, blady był i zły... Słomiankę, leżącą u progu krzywo, nogą podrzucił z gniewem, wszedł do pokoju żony i tu rzucił się na fotelik tak nierozważnie, iż radczyni krzyknęła, bo wszystkie sustawy starego sprzętu zapiszczały...
Nim miał czas się odezwać, Helma weszła. Spojrzał na nią z gniewem.
— Nasadziliście na mnie ekscellencye! ha no! dobrze! zwyciężycie! trudno się rozkazowi z góry w formie prostej opierać... wszystkiebym interesa sobie popsuł. Nie ma już o czem mówić! Będziemy żywili profesora — i drukowali książki.
— No! dodał, kto tych trutniów wpuszcza do domu, gdzie są baby... taki głupi jak ja...
Splunął.
— Dawać jeść! — zawołał.
Godzina obiadu biła i na tem się skończyło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.