Przejdź do zawartości

Nad świeżym grobem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nad świeżym grobem
Podtytuł Wspomnienie
Pochodzenie „Rola“, 1884, nr 32-33
Redaktor Jan Jeleński
Wydawca Jan Jeleński
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nad świeżym grobem.
(WSPOMNIENIE.)

„Niech o mej pieśni za całą chwałę
„Powiedzą
„Że lata nizko, jak ptaszę małe
„Nad miedzą.

„Że cicha, słaba wznieść się nie może
„W niebiosy
„I widzi całe nieba przestworze
„W łzach rosy.

„I że najmniejsza gwiazda srebrzysta
„Jej gwiazdą,
„A światem dla niej łąka ojczysta
„I gniazdo.“

Nie omylił się poeta. — Nie inaczej o tych piosnkach swojskich, cichych, skromnych a pełnych wielkiej, głębokiej miłości — powiedzą dobrzy ludzie. Nie inaczej powiedzą — gdyż jeszcze nie we wszystkich sercach wygasła miłość dla swojskiej łąki i gniazda, nad którem się te piosenki rzewne, istotnie niby małe ptaszęta unoszą.
To właśnie powiedzenie będzie jedyną, a serdecznie przez poetę upragnioną nagrodą za to, że pragnął tylko miłością wieczną

„piosenki swoje
„Napoić,
„By chłodzić mogły ranę serdeczną
„I goić —
„I tym pociechy świecić promieniem
„Co płaczą...“

Wspaniałe są cedry, co na wyżynach dumne konary ku niebu wznoszą, wspaniałym jest orzeł, gdy utkwiwszy wzrok w słońce w eteryczne przestrzenie się wzbija, ale ani majestatyczność cedru, ani górny lot króla ptaków nie odbiera wdzięku szarym słowikom i skowronkom — skromnym fijołkom leśnym i konwalii.
Cedr na wyżynach rośnie, orzeł w wysokościach szybuje, my ludzie podziwiamy je tylko, patrząc z naszego padołu — natomiast fijołki i konwalie zdobią ziemię, tę prastarą karmicielkę naszą, a szare słowiki w cieniu ukryte umilają nam życie pieśniami. — Ich to właśnie piosenki, latają nizko, jak ptaszę małe nad miedzą, a każdy wsłuchuje się w nie chętnie i sercem ich wdzięki odczuwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niedawno to było...
Ku Powązkom żałobny orszak zdążał, skromna trumna kołysała się na barkach przyjaciół, na cmentarzu oczekiwali grabarze, nad grobem wykopanym dopiero.
Przebrzmiały smutne pogrzebowe psalmy i słowa serdecznego przemówienia przebrzmiały — Powązkom przybył grób nowy. Na ten grób rzucili ludzie kilka wieńców z laurowych liści, nieśmiertelników i róż, westchnęli, uronili może łez kilka i opuścili miasto umarłych, na którem z nadchodzącą nocą ponura cisza zalega i drzewa smutnie szeleszczą.
Rzecz zwykła. — Pochowano człowieka, na cmentarzu grób przybył, w statystyce jednostka, w żałobnej kronice kartka smutna.
Spuścizna po tym któregośmy do grobu złożyli, nie przyczyni kłopotu prawnikom i sądom, bo to dziwnej natury sukcesya. Podobna ona do ewangelicznego „pięciorga chleba“ którym całe rzesze obdzielić można, a każdy kto duchem był zmarłemu pokrewnym, ma prawo do spadku i może z niego korzystać.
Kilka powieści, wiązanka poetycznych utworów, oto cała spuścizna, jaką zmarły zostawił po sobie dla spadkobierców-rodaków. Myśli szlachetne i zacne, dające się jak światło na tysiące promieni rozstrzelić, oto owa sukcesya, owa spuścizna, za którą mu świat garścią kwiatów na trumnę rzuconych zapłacił...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niedługo między nami gościł, ale pamiętamy dobrze jego postać wysmukłą, szerokie czoło, myślące, zadumane, wymowne spojrzenie i twarz matowo-bladą, na której nieubłagana choroba piersiowa oddawna wycisnęła stygmat śmierci. Patrząc na jego rękę wyschłą, nerwową, o palcach długich i kościstych czuło się instynktowo, że się ma przed sobą gościa, który niedługo między ludźmi zabawi.
On sam nie znał dokładnie swego stanu — troskliwa i staranna opieka ukochanej kobiety, taktowne postępowanie lekarza-przyjaciela, potrafiły zasłonić przed oczami przedwcześnie mającego umrzeć, niebezpieczeństwo istotne. Biedny poeta do ostatniej niemal chwili łudził się, że cierpienie przeminie, zdrowie powróci, że świat pracy zacnej, pożytecznej, poczciwej, stanie dla niego otworem. Jeszcze na kilka dni przed śmiercią nie wypuszczał pióra z ręki, jeszcze w harmonijnych wierszach wypowiadał myśli poczciwe.
Niedługo między nami gościł. — Sześć, może siedm lat temu, przybył do nas, tu do Warszawy, aby się zaciągnąć w szeregi wyrobników pióra, pracować dla żony i jedynego dziecka. Praca to ciężka zaprawdę, lecz on nie żalił się na nią. — Jak dobry robotnik stanął w szeregu towarzyszów i spełniał swe zadanie akuratnie, sumiennie, z pogodnem zawsze czołem. Pracował chętnie, gdyż miał pracować dla kogo. W szczupłem gniazdku rodzinnem, przy boku zacnej, serdecznie go kochającej kobiety, znajdował spoczynek po pracy, a szczebiot miluchnej dzieciny słodził mu wszelkie troski i kłopoty życia. Tych zaś nie brakło mu w Warszawie.
Niegdyś zamożnych rodziców dziecię, nie potrzebował się o kawał chleba powszedniego kłopotać, lecz serdeczny z natury, na troski innych wrażliwy, dzielił się z bliższymi swem mieniem aż rozdzielił je całkiem i oprócz pracy własnej, innego środka do życia mieć nie mógł. — Pomimo tego nie narzekał, nie skarżył się nigdy. Praca wystarczała na skromne potrzeby, w gniazdku rodzinnem widział szczęście, ciche, niezmącone niczem. Szczęście o które błagał Boga, choćby je miał później długoletniem cierpieniem odkupić.

„Gdy mi ciężkim głazem życie
„Przygniatało duszę,

„Modliłem się nieraz skrycie:
„Boże skróć katuszę!
„Albo niech mi ból mój zjedna
„Choćby chwilę doli.
„Jedna chwilka szczęścia — jedna —
„I niech serce boli!...
„I niech potem za tę chwilę
„Niebu wykradzioną,
„Srogich cierpień spłacę tyle
„Ile starczy łono!...

Spłacił też biedak i ciężko. Gdy szukając w górskiem powietrzu lekarstwa dla piersi schorzałej, szukając balsamu życiodawczego u stóp Tatrów, powędrował tam z wierną towarzyszką doli i niedoli i z małą dzieciną-pieszczotką, dotknął go tam cios niespodziewany i straszny...
Boleść, jęk i żal dźwięczy we wszystkich jego piosnkach z tego czasu.

„Co kochałem, przeklinać dziś muszę,
„Szczytów górskich kląć ciszę obłudną.
„Z nich to kamień się zwalił na duszę
„Z pod którego podźwignąć się trudno.

„Wpośród kwiatów tatrzańskiej doliny,
„Żmija w serce ugryzła mnie skrycie;
„Tam me szczęście i skarb mój jedyny
„Dziwożony porwały mi dziecię...

Pełne te prostoty słowa, jakże dokładnie malują rozpacz nieszczęśliwego ojca. Pomimo jednak strasznego ciosu, jaki nagle i niespodzianie jak piorun w jego serce ugodził, poeta nie zapomina że jest jeszcze ktoś równie ciężko tym ciosem dotknięty; nie oddaje się egoistycznej rozpaczy, nie urąga niebu, nie bluźni, lecz tłumiąc łzy cisnące się do oczu, pragnie nieść słowa pociechy również strapionej, nieszczęśliwej matce.

„Płaczesz matko że twoja pieszczotka
„Już nie krąży przy tobie dokoła?
„Płaczesz matko że zgasła gwiazdeczka
„Co świeciła nam w życia pomroce.

...............
„Wolnoż płakać że twoja szczebiotka
„Już nie krąży przy tobie dokoła,
„Gdy myśl winna pocieszyć cię słodka
„Że zostałaś ty matką anioła.“

Pocieszał towarzyszkę życia, rad był jej ulżyć cierpień, ale już sam od tej smutnej chwili sposępniał, spochmurniał, a zdrowie jego coraz szybciej rujnować się zaczęło.
Anioł śmierci unosił się nad jego dużem, myślącem czołem...

„Tyle gwiazd się co noc stoczy
„Z niebieskiego tła,
„A nie płaczą po nich oczy
„I nie płynie łza.

„Moja dusza wciąż zbolała
„W sercu zgryzot jad —
„Jedna gwiazdka zgasła mała,
„Spochmurniał mi świat...“

Gdym na krótko przed śmiercią poety był w jego mieszkaniu i rozmawiał z nim o pracy dziennikarskiej której żądał i oddać jej się pragnął, spoglądałem na duży portret owej „gwiazdki zagasłej“ zawieszony w pokoju.
Nie wspominałem jednak o niej, nie śmiałem dotykać rany zbyt bolesnej,

„Wszakże jemu mogiłka tak mała
„Całe Tatry zakryła już sobą.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z pieśni jego zebranych w małym tomiku, widnieje wielka miłość synowska dla matki, bezgraniczna wdzięczność za zasady, które ta zacna matrona w jego serce wpoiła. W życiu poety, na które przecież patrzyliśmy zblizka, na każdym kroku dawał dowody miłości i przywiązania do rodzinnego gniazdka, do towarzyszki życia i tej dzieciny-szczebiotki którą utracił tak wcześnie. — Po za tem dobre i szlachetne to serce kochało kraj cały, kochało wszystko co piękne, zacne i wzniosłe, kochało wielką, bezbrzeżną miłością.
Był też to przytem człowiek zasad i ugruntowanych przekonań. Szanował on postęp, cieszył się zdobyczami nauki, lecz czcił zarazem przeszłość i piękne, legendowe jej strony. Przekonania swoje i wierzenia wypowiadał jawnie i otwarcie.
Nie krył się z wiarą w lepszą przyszłość, nie schlebiał nikomu, posiadał dość odwagi by walczyć o zasady, lecz nie rzucał się nigdy na harce osobistych sporów. Prosty, skromny, odrobiny próżności nie miał w sobie, nie szukał też czczej reklamy i rozgłosu, dzięki którym niejedna mierność wybitne zdobyła sobie stanowisko.

„Strzeż się dumy“ (mówi przytaczając słowa matczyne)
„kłos pszeniczny im więcej ma ziarna,
„Tem niżej schyla głowę — dąb co ma trwać długo
„Rośnie stokroć powolniej niż leszczyna marna.
„Wielka rzeka u źródła wązką płynie strugą.
„Ty nie goń za oklaskiem — choć idzie powoli
„Przyjdzie temu nagroda kto na nią zasłuży;
„Więc zdrowe rzucaj ziarno w głąb ojczystej roli
„I kolców się nie lękaj kiedy pragniesz róży...
„Święte słowa matczyne! choć je fałszem zowie
„Powszednie nasze życie, — za tą marną chwilką
„W blaskach zorzy wschodzącej, każdy z nas się dowie
„Że wszystko było fałszem — one prawdą tylko...“

Ten cichy, skromny poeta, o nieposzlakowanej prawości i zacności człowiek, był jedną z najmilszych, najsympatyczniejszych postaci w szeregach dziennikarzy warszawskich. Bez względu też na to do jakiego kto obozu należał, żałowali i żałują go wszyscy — a wieńce, które mu na trumnę rzucono należały mu słusznie.
Życiem całem zapracował on na nie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jako poeta sam się najlepiej scharakteryzował w wierszu przytoczonym na wstępie niniejszego wspomnienia.
Nie miał on Mickiewiczowskiego spokoju i powagi, nie rzucał piorunami słowa, nie odziewał myśli w najkapryśniejsze i najpiękniejsze formy jak Słowacki — ale pod względem prostoty, rzewności i szczerego uczucia może niewielu mu dorówna.
Jakże rzewną, uroczą, a uczucia pełną jest jego piosenka o wierzbie.

„W pustem polu przy drodze
„Stoi wierzba sierota,
„Wicher szarpie nią srodze
„Wierzba z jękiem się miota.
„Łachman kurzu w dzień skwarny,
„W zimie śniegu łachmany,
„Kryją szkielet jej czarny,
„Długą walką stargany.


„Wóz się zjawi ładowny
„Koło wierzby nie minie,
„Przejdzie kramarz wędrowny
„Złamie gałęź wierzbinie,
„Za owcami w dnie letnie
„Zdąży chłopiec pastuszy
„Łamie wierzbę na fletnie
„By grać na niej dla duszy.

„A rzecz dziwna zaiste
„Jak gra fletnia wierzbowa,
„Jakie tony ma czyste,
„Jaki czar się w niej chowa.
„Umie płakać sieroco,
„Jak ptaszyna w niewoli,
„Aż łzy w oczach migocą
„I aż w sercu coś boli.

„Dziwnaż wierzby tej siła,
„To nie drzewo, lecz skała,
„Tyle zim już przeżyła
„I burz tyle przetrwała!
„Połamana, odarta,
„Druh i wróg ją wciąż gnębi,
„Ona żyje uparta,
„Siłę kryje gdzieś w głębi...


„Z każdym rokiem i wiosną
„Wśród słonecznych promieni
„Znów gałęzie jej rosną,
„Znów się wierzba zieleni.
„I choć z wiosną jej nową
„Nie ustaje niedola,
„Nową fletnię wierzbową
„Słyszą łąki i pola.“

Czytając teraz te słowa, zdaje mi się że widzę przed sobą szlachetną, sympatyczną postać Grudzińskiego.
Życie jego było życiem owej wierzby przydrożnej; los doświadczał go ciężko, lecz on znajdował dość ognia w sercu, dość siły woli, by ze złamanej, starganej nieubłaganą ręką losu piersi, dobyć ostatniego tchnienia i zaśpiewać sieroco

„Jak ptaszyna w niewoli.“

Dziś nie odezwie się już ta piosenka, zimny grób zamknął się nad poetą na wieki... tylko drzewa swojskie które tak ukochał, szumią nad nim smutnie. Śpiewak odszedł w świat lepszy, odszedł z wiarą, że ten świat lepszy istnieje, z nadzieją że się przed nim otworzy.
Niech śpi spokojnie cichy, skromny śpiewak swojskiej miedzy, swojskich wierzb i szarych skowronków; niech na grobie jego kwitną świeże fijołki co wiosna; niech mu mała ptaszyna rzewną piosnkę nuci — a ludzie niech pamiętają o nim, bo zasłużył na to. Niech za miłość jaką miał dla nich, zapłacą mu najmilszym kwiatem pamięci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pisząc o Grudzińskim, nie przytaczałem dat, nie przebiegałem szczegółowo jego działalności pisarskiej — to też słowa niniejsze są tylko wspomnieniem, są poniekąd spłatą długu przyjaźni i serdecznej sympatyi.
Zamiast wieńca z kwiatów, które więdną szybko, rzucam na grób świeży wiązankę z własnych utworów przedwcześnie zgasłego poety uwitą. Piękność ich i świeżość przypomina polne bławatki, fijołki i konwalie leśne; a czyż mogą być właściwsze kwiaty na grób śpiewaka którego piosenki unosiły się, jak ptaszęta małe — nad miedzą.

Kl. Junosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.