Na wyżynach/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na wyżynach
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Już ludzie o testamencie Fusta zapomnieli, gdy nadszedł czas jego odczytania. Rudolf z Brückową na tydzień przedtem pojechali do rejenta. Pokazał im wielką kopertę, na której ręką nieboszczyka stało napisane: „Ostatnia moja wola, którą rejent Bełkocki odczyta w lat pięć po mojej śmierci, w Holendrach, wobec zgromadzonych starszych oficjalistów fabrycznych i moich pasierbów: Rudolfa i Antoniny Ulm“
— Może nam pan odczytać pierwej? — spytał Rudolf.
— To nie jest wyrażone! — odparł rejent spokojnie.
— A pocóż ta hałastra ma być wtajemniczoną w nasze rodzinne sprawy i rachunki? — zawołała Tony.
— A to się, szanowna pani, pokaże w czytaniu. Cierpliwości! Wszystkiego się dowiemy.
— Pan już dawno wie.
— Ja jestem jak ten papier — nieme narzędzie. Wiedzieć musiałem, aby rozporządzenie było ściśle prawne. To mocny dokument!
Postukał palcem w kopertę i schował ją napowrót do szuflady, dając tem znać, że przemówi za tydzień, nie inaczej.
Rodzeństwo wróciło z niczem do domu. Rozdrażnienie i niepewność końca nie poprawiło im humoru. Kłócili się całą drogę o podział spadku. Usposobienie Rudolfa gorzkniało z dniem każdym. Po nawale pracy suchej i męczącej, znajdował w domu siostrę, która albo się skarżyła na służbę, albo krytykowała jego czynności, albo mówiła o interesach. Resztę czasu zajmowały mu gazety, sprawozdania handlowe i korespondencja.
Interesa zresztą szły świetnie. Holendry miały opinję doskonalą, jego podpis cenił się na złoto, on sam był powagą w przemyśle. Ale to szczęście było kupione taką pracą, takiem natężeniem umysłu, że nawet na zadowolenie czasu nie było, ba! nie było nawet czasu na konieczny dla zdrowia wypoczynek. Zdrowie zaś jego zużywało się szybko, potrzebowało restauracji, ale zwlekał od dnia do dnia, od lata do lata, opanowany żądzą zbierania, rozwijania, tworzenia nowych źródeł dochodu lub nowych oszczędności. Gdy zabierał się do spoczynku, po scenach z siostrą, które go rozstrajały ostatecznie, czasami, chwilowo, miewał uczucie pustki i wielkiego zimna i zmęczenia.
Siedział czas jakiś nieruchomy i miewał wspomnienie Elżuni, jej pieszczot, jej serdecznej troskliwości. Ale to wspomnienie budziło w nim wstyd, żal, złość. Odpychał je, bo zbyt był dumnym, by wyznać winę nawet przed sobą, a po takim namyśle i wspomnieniu, wstawał nazajutrz jeszcze chmurniejszy. Powtórne małżeństwo nie nęciło go. Serce jego zamarło wśród cyfr, nie umiał już czuć. A jednak nie był rad i zadowolony. Rysy jego zesztywniały, wczesne zmarszczki pokryły czoło, na skroniach siwiały włosy; nigdy się teraz nie rozpogadzał, na nikogo przyjaźnie nie spojrzał, nikogo nie lubił.
Dotychczas wierzył, że jest panem w Holendrach; twarz rejenta napełniła go niepokojem, wzbudziła śmiertelną trwogę. Twarz ta i ton zdradzały lekceważenie, obojętność, Rudolf dopiero teraz przypomniał sobie, że rejent oddawna dość niedbale go traktował. Zatem nastąpi katastrofa. Pracował dla kogoś, ustąpi fantazji Fusta. Otrzyma, jak Tony, fundusz matczyny i pójdzie na nowy dorobek, dzieło swe zostawiając pierwszemu lepszemu. Czuł, że tego człowieka zadławiłby własnemi rękoma.
Tydzień trwał wieczność. Wieść przesiąkła niewiadomo jak do fabryki i o tem tylko szeptano.
— Kryszpin weźmie!
— Po prawdzie, to należałoby nam oddać na akcje. Kryszpinowa się zrzekła.
To się wszystkim podobało. Zaczęli Holendry szacować i dzielić. Przytem jeden drugiego usuwał od praw do spadku, wynajdując różne grzechy, wady i braki.
Nakoniec dzień wielki nadszedł. Rano rejent przyjechał, po obiedzie wezwano do pałacu dwudziestu starszych z fabryki. Wprowadzono ich do sali, gdzie rejent już był, popijając spokojnie kawę i przyglądając się im w miarę, jak zajmowali miejsca. Obok niego siedział Rudolf, na nikogo nie patrząc, ponury, i Tony, której świdrujące oczka nie schodziły z koperty, leżącej obok prawnika.
— Czy to już wszyscy?
— Dosyć dla rozniesienia treści tego papieru po całym kraju! — mruknął Ulm.
— Pan Fust tego właśnie chciał. A zatem możemy czynność rozpocząć.
Rozłamał powoli pieczęć i mówił:
— Testament ten napisał pan Fust osobiście na rok przed śmiercią, z własnej woli i namysłu, przy czem byłem świadkiem ja i mój pomocnik. Obaj podpisani. Jest to dokument niezwalony wobec prawa, a jako ostatnia wola szanownego obywatela, godzien uznania. Zawiera zaś co następuje:
„Ja niżej podpisany, Franciszek Fust, właściciel prawy i jedyny zakładów fabrycznych i majątku Holendry, będąc zupełnie zdrów na ciele i umyśle, tą własnością moją rozporządzam:
„A mianowicie, zapisuję na wyłączną własność i władanie majątek i fabrykę synowi siostry mojej, nieżyjącej Anny, Dyzmie Kryszpinowi, na następujących warunkach:
„Zalecam, aby Dyzma Kryszpin jak dotąd wychowywał i kształcił swe młodsze rodzeństwo, a także im, wedle swej woli i zrozumienia, wypłacił część pewną, któraby nie naruszała całości Holendrów.
„Dane przeze mnie Dyzmie Kryszpinowi za życia 50 000 rubli nie powinny być zamieszczone w rachunku; jest to wynagrodzenie za nędzę, którą bez szemrania znosił, za jego dla mnie życzliwość, mimo pogardy i poniewierki i zasób na te lata, które od mojej śmierci minę aż dotąd.
„Polecam następnie Dyzmie Kryszpinowi, aby przy objęciu rachunków, i zarządu, wypłacił pasierbowi memu, Rudolfowi Ulmowi, za wszystkie lata jego pracy po trzy tysiące rubli rocznie, oprócz części jego matki, którą z procentami odbierze, jako też, aby dał pasierbicy mojej, Antoninie Brück, dziesięć tysięcy rubli, jeśli swemu dziecku dała moje imię. W przeciwnym razie kwota ta przeznaczona jest na szpital w Holendrach.
„Polecam nadto Dyzmie Kryszpinowi, aby wypłacił tysiąc rubli każdemu, kto przez te lat pięć grób mój odwiedzał i utrzymywały.
„Chcę, aby ta wola moja odczytana była wobec starszych fabrycznych, którzy widzieli krzywdę, jaką sierotom wyrządziłem, ich podległą pracę i czyny szlachetne.
„Niech ten, kto mnie ile sądził, zna moje zadośćuczynienie i wie, żem był nieszczęśliwy całe życie i zbyt słaby, żeby to powiedzieć, co dzisiaj piszę.
„Daję wam nie pana, ale ojca, który wynagrodzi wam to, com ja opuścił.
„Pisałem w Warszawie w obecności rejenta Bełkockiego, któremu polecam spełnienie i umocnienie tej mojej ostatniej woli.“
W pokoju, gdy rejent czytać przestał, nikt się nie odezwał.
Rudolf bardzo nisko głowę zwiesił i mienił się na twarzy. Tony biała, jak płótno, bliska była omdlenia. Fabrykanci nie śmieli się poruszyć.
Rejent spojrzał po obecnych. Niedostrzeżony ironiczny uśmieszek drgał mu na wargach.
— Gdzie jest Dyzma Kryszpin? — spytał.
Skin powstał, jak ruszony sprężyną.
— Jeśli pan pozwoli, pojadę po niego.
— Owszem. Myślałem, że jest wśród was. Skończyłem swą czynność. Możecie się oddalić.
Złożył starannie dokument, wypił resztę czarnej kawy, zapalił cygaro i wstał.
— Zdaje mi się, że pani słaba — rzekł do Brückowej uprzejmie.
— Niema się czemu dziwić! — odparł Rudolf. — Po takiej obeldze można stracić równowagę. Całe życie byliśmy wyzyskiwani, teraz zbywają nas jak podrzutków. Ciężko jest odrazu, dla czyjegoś kaprysu, stracić pracę tyloletnią, i to, co sumiennie do nas należy.
Wstał i spojrzał ponuro na widoczny przez okno gmach przędzalni.
— Wolałbym, żeby to było zgorzało marnie przed dwudziestu laty. Poszedłbym w świat i dotychczas dorobiłbym się fortuny — nie dla czyich siostrzeńców.
— Hm, głos krwi jest mocny. Z, tem się zawsze trzeba rachować! — mruknął rejent.
— On jeszcze ze mnie drwi! — wybuchnęła Tony. — Zapis na dziecko! Cha, cha! Dobry sobie! I miałam dać jego imię! Co za podstęp, co za krętość! Ja się nie dam! Będę protestowała. To niemożliwe, aby prawo tolerowało podobne bezprawia...
— Prawo pozwala każdemu rozporządzać własnością wedle woli, byle nie wbrew przepisom. Tu wszystko jest legalne, jednego wyrazu sąd nie zburzy. Szkoda kosztu, łaskawa pani! Któż to jest ten szczęśliwy spadkobierca!
— To jest głupiec, chorujący na apostoła! — wybuchnęła Tony. — Fust ich tu sprowadził całe gniazdo, bo marli głodem w Warszawie. Potrafił się wkraść w łaski starego i uknuli razem ten spisek. Nie inaczej, bo gdyby to był głos krwi, Fust zapisałby na ich troje, a nie na jednego. Od pierwszego wejrzenia nie cierpiałam tego błazna, i gdyby brat mnie słuchał, nigdyby do tego nie doszło. Ale mężczyźni mają sobie za ubliżenie słuchać rad kobiety. Gdy Fust umarł, Kryszpin, nie mając interesu w pozostaniu tutaj, dostał posadę w Lipowcu i teraz otumanił podobnież Brücka.
— Dziwna rzecz, że szukał posady, otrzymawszy od pana Pusta 50 000.
— Zapewne je dał Ablowi, z którego żoną bardzo jest zaprzyjaźniony. Abel wziął na siebie śmierć mego męża nawet, chociaż przedtem wcale o żonę nie był zazdrosny. Takie, przysługi drogo się opłacają.
— Aa, to bardzo ciekawe szczegóły! Znam typy dewotów, którzy popełniają wszelkie nadużycia i przestępstwa z zimną krwią, a potem idą do spowiedzi i wracają z lekkiem sercem do dawnych obyczajów. Pan Fust tedy bardzo się pomylił. Ciekawym też, kto weźmie nagrodę za odwiedzanie jego mogiły? Aby uprzedzić przekupstwa i intrygi, niech pan natychmiast wezwie grabarza. Usłyszymy szczerą prawdę.
Rudolf dał lokajowi stosowny rozkaz i wrócił do stołu, przy którym coś notował ołówkiem.
W jakiś czas potem zameldowano grabarza. Rejent do niego wyszedł i spytał uprzejmie:
— Nieboszczyk pan Fust zostawił ci legat, jeśli dobrze grób jego utrzymujesz. Jakże tam jest? Porządnie?
— O i jak! Ani kurzu nawet, a kwiatów pełno. Jeśli pan nie wierzy, to może pan Kryszpin zaświadczyć. Widział mnie często przy robocie i nawet raz mi dał rubla.
— To pan Kryszpin tam bywa?
— Mało nie co miesiąc. Zawsze kwiatów przyniesie i pomodli się. I młodego pana z Lipowca mogiłę on odwiedza, ale tę to ogrodnik lipowiecki utrzymuje w piękności.
— Słyszy pan! — zaśmiała się ironicznie Tony. — On testament znał i nawet na ten drobny legat się połakomił. To panu wyraźnie człowieka maluje!
— Cóż my teraz zrobimy z sobą? — zwróciła się do brata.
— Wyjedziemy! — odparł lakonicznie.
— Ja tego człowieka widzieć nie chcę! Idę się pakować. Meble stanowczo zabiorę, niech się sądzi.
— I wygra, bo pani nie ma do nich prawa — wtrącił rejent flegmatycznie.
Tony wyszła, hałaśliwie rzucając drzwiami, Rudolf stanął w oknie i szukał w głowie zemsty.
— Jednakże — ozwał się Bełkocki po namyśle — możnaby z tym panem wejść w kombinację. Panby go mógł spłacić.
— Czem? — fuknął Rudolf. — Jestem nędzarzem! Te marne parękroć funduszu co znaczą? Jeśli i oddam wszystko, zostanę do końca życia jego wyrobnikiem. A ja przywykłem być mocarzem.
Przeszedł się po salonie i mówił po chwili:
— Zresztą pan sobie wyobrazi pychę tego człowieka, gdy z wyrobnika stanie się panem. Służył mi i byłem dla niego ostry, bo mi ludzi buntował — teraz weźmie odwet. Fabrykanci go niegdyś oplwali i odsądzili od roli trybuna ludu, o której marzy; teraz zechce swe idee przeprowadzać. Jest to fanatyk, ideolog najskrajniejszy, manjak. On będzie się czuł powołanym do reform całego systemu pracy, on zburzy tu porządek, on się zrujnuje, ale jemu próżno trafiać do rozsądku, proponować najlepszy nawet interes, bo on ma głowę pełną mrzonek i bezsensu!
— Bardzo ciekawy typ! Bardzo ciekawa komplikacja! Rad będę go poznać! — mruknął rejent.
Zatarł ręce i pomyślał, że niespodziewany spadek uczyni go hojnym. Ludzie w takich razach na koszta nie żałują.
— Jednakże nie kwapi się! — zauważył, patrząc na zegarek.
— Sądzę, że pan mnie uwolni od obowiązku asystowania jego wizycie? — rzekł Rudolf.
— Naturalnie. Może pan załatwić wszelkie formalności za mojem pośrednictwem. W takich razach to zawsze zręczniej dla obu stron, a plenipotencję pana posiadam.
— A zatem mogę się oddalić. Mam wiele do załatwienia.
Rejent pozostał sam. Wziął się do czytania gazet i doczekał powrotu Skina.
— Wracam od pana Kryszpina! — oznajmił. — Kazał przeprosić, że się zaraz nie stawi, bo zajęty swym obowiązkiem. Wieczorem, po robocie, będzie służył.
— Chyba nie wie, co go czeka?
— Owszem, opowiedziałem wszystko.
— Cóż, ucieszył się?
— Pobladł, jak ściana, i zakrzyknął, że nie chce. Potem się zamyślił, pożegnał mnie i wrócił do zajęcia. Pan Brück jest w domu. Pewnie razem przyjadą, bo on u niego jak syn.
— Ano... i owszem. Znam pana Brücka. Tymczasem przygotuję papiery.
Rejent Bełkocki począł pisać i nikt mu skupienia nie przerywał. Tony zbierała drogocenne sprzęty, obdzierała dom, a Rudolf, zamknięty u siebie, porządkował papiery, lub zamyślony ponuro, patrzał w przyszłość z rozpaczą i upokorzeniem.
Nareszcie nadszedł wieczór. Rejent począł się niepokoić w miarę upływających godzin.
— Naradzają się z Brückiem! — myślał.
Mylił się. Dyzma nie radził się żywych, ale grobów na cmentarzu w miasteczku.
Podano już światło do salonu i rejent rozmyślał o spoczynku, gdy rozległ się turkot na ganku.
Stary drgnął i oczy wlepił we drzwi.
Po chwili wszedł mężczyzna wysoki i szczupły, jasny blondyn, o kędzierzawej, bujnej czuprynie i twarzy bardzo poważnej i pogodnej, którą rozświecały oczy bardzo piękne, o spojrzeniu prostem i dziwnie promiennem. Jakaś łuna szczęśliwości i dobra biła z tych rysów, które, raz ujrzawszy, trzeba było zapamiętać i pokochać.
Skłonił się i rzekł z uśmiechem łagodnym:
— Przepraszam, żem się zaraz na wezwanie pana nie stawił. Jestem Dyzma Kryszpin.
— Bardzo mi przyjemnie. Rejent Bełkocki.
Podali sobie ręce i jurysta aż się sarm zdziwił, jak odrazu poczuł sympatję dla tego człowieka.
— Mam panu do zakomunikowania wolę i rozporządzenie pana Fusta. Zapewne zna pan treść, ale jestem obowiązany odczytać akt.
— Owszem, służę panu!
Usiedli, rejent w cieniu, Dyzma w samem świetle lampy i rozpoczęło się czytanie.
Twarz słuchającego była spokojna, snadź wiedział już wszystko i wiedział, co czynić ma.
Gdy rejent skończył, spojrzał ku niemu i podał dokument.
Dyzma popatrzał na pismo, chwilę pomyślał i nagłe podnosząc oczy z wyrazem niepokoju i prośby, rzekł:
— Czy ja, panie, spadku tego zrzec się nie mogę?
Bełkocki narazie nie zrozumiał.
— To jest, ma się rozumieć, dokument mocny — rzekł, wlepiając w niego oczy.
— Ja wiem, ale przecie ja to dobro ustąpić mogę... za życia... zaraz?
— To jest... naturalnie... pana prawo, ale...
— Więc jabym chciał to uczynić — prędko wtrącił Dyzma.
— Pan chce zrzec się spadku?... Na czyją rzecz?
— Na rzecz pana Ulma, jeśli na moje warunki przystanie!
— To jest... bardzo szczególne... i nie rozumiem pana.
— Pan pozwoli objaśnić. Urodziłem się ubogim i wychowano mnie na pracownika w szarym tłumie. Wcześnie straciłem oboje rodziców, chowała nas troje babka... święta. Teraz z trojga zostałem sam jeden. Siostrę pochowałem, brat dostał pomięszania zmysłów, nic m u już nie trzeba, biedakowi. Więc mogę przecie z czystem sumieniem spadku się pozbyć. Nie prawdaż?
— To jest... nie masz pan z kim się dzielić, ale co do zrzeczenia, to myślę, że pan podejrzywa ze strony pana Ulma możliwość procesu, nie jest pan pewny swej własności i woli pan należność otrzymać w gotówce. Ale to jest mylne pojęcie, dokumentu tego nie obali nikt.
Dyzma się uśmiechnął.
— Ależ ja, panie, ni Holendrów, ni gotówki nie pragnę. Na co mi one? Tyle ciężaru, obowiązków i odpowiedzialności na te kilkanaście lat tutejszego życia! A tobym szalony był i głupi tego pragnąć i to brać! Pomyślałem, że pan Ulm to kocha, w tem zakłada swe szczęście, nie rad się pozbywa, więc może mi za tę cenę ustąpi to, o com go napróżno przedtem błagał: ustąpi mi swego synka, dziecko mej zmarłej siostry, które mi ona powierzyła w chwili skonania. Będę je chował i kochał, i będę je uczył, że mu kiedyś sądzono magnatem być, wielkim i możnym, żeby potrafił po Bożemu ten obowiązek wypełnić, zadania swego dokonać. Mnie wolno się od tego ciężaru uchylić, a jemu już nie będzie wolno. Przygotuję go do tej myśli.
Zapaliły mu się oczy wewnętrznym zapałem i mówił dalej, coraz śmielej:
— Jam na możnych patrzał z pośród szarej masy, mój sąd ćmiła może stronność, ja nauki nie mam, ni tradycji panowania, jabym błądził w rządzie, ale to dziecko da mi Bóg dobrze pokierować, duszę jego wykształcić, umysł przygotować, żeby, gdy stanie do swej pracy, stanął dojrzały i mądry w Bogu. Tego ja pragnę od pana Ulma, a zrzeknę się mych praw z radością!
Rejent oczu z niego nie spuszczał i myślał, że śni.
— I to pana jedyny warunek? — spytał głosem zdumionym.
— Jedyny. Z pieniędzy niech mi wypłaci tylko owe 50.000.
— Pan je przecie już otrzymał.
— Nie. Znalazłem wprawdzie tę kwotę w starej księdze, którą mi pan Fust przed śmiercią podarował, alem je panu Ulmowi zwrócił, nie wiedząc, czy dla mnie były przeznaczone.
— Aa!... I pan Ulm je zatrzymał?
— Tak jest. Oprócz tego wymagam, aby spełniony był legat na szpital i owe tysiąc rubli wypłacone grabarzowi. To wszystko, com postanowił.
— Daruje pan, ale podejrzewam, że pana co do mocy testamentu uprzedzono. Raz jeszcze zaręczam panu, że dokument jest prawomocny, a Holendry pan Fust cenił na miljon. Miech się pan nad tem dobrze zastanowi!
— Cieszy mnie to, bo może pan Ulm tem chętniej spełni mój warunek. Panie — dodał błagalnie — użyjcie nań swego wpływu, przedstawcie moją prośbę życzliwie. Od zdania pana wiele zależy. Ja jutro tu wrócę po ostateczny rezultat... Oby był pomyślny!
— Pan daruje, ale to szaleństwo! Pan tego stokrotnie pożałuje.
— Ja! Fortuny ziemskiej? A tobym szalony dopiero był takiej marności pragnąć!
— A jeśli pan Ulm się nie zgodzi?
Trwoga mignęła na twarzy Dyzmy.
— Bóg mnie tylekroć doświadczał... Może mi tego oszczędzi w Swej łaskawości! — szepnął zgnębiony.
— Więc pan woli pracować dla pana Brücka?
— Pana Brücka nie odstąpię do śmierci. Służyć mu, to mój obowiązek.
— A wie on o postanowieniu pana?
— Nie, ale jest pewny, że mnie nigdy nie straci. Tedym powiedział panu swe życzenie i warunek. Polecam się pańskiej dobroci i życzliwości i żegnam!
Wstał i spojrzał z gorącą prośbą w oczy starego jurysty, który, pomimo swej długoletniej praktyki i spokoju charakteru, zupełnie był z równowagi wytrącony.
— Panie — rzekł — to, co pan czyni, nie ma przykładu. To jest coś monstrualnego, że się tak wyrażę!
— A mnie się to widzi tak prostem! — uśmiechnął się Dyzma. — I zasługi w tem nie mam. Przeciwnie, ja sobie tylko dogadzam...
I z tym uśmiechem i słowem, dziwnem dla praktycznych uszu rejenta, zniknął we drzwiach.
Stary prawnik pozostał zamyślony.
— Co to jest? — myślał. — Tu być musi jakaś ważna, tajemna pobudka do tego szalonego czynu. Jaki on interes w tem ma? Gawęda o dziecku jest fikcją... Gdzie jest prawda? Może mu Brück to zalecił, a uczyni go swym spadkobiercą? Nie: woleliby mieć i to i to! Ciekawa tajemnica! Szczególny człowiek... Wygląda jak sama szczerość, ale to najlepsza maska dla ludzi. Bądź co bądź, Ulm w czepku się rodził!
W tej chwili Tony wpadła do salonu.
— Już wyjechał! Cóż? Kiedyż tu zjeżdża na stałe?
— Ach, szanowna pani, to bardzo szczególna rzecz. On się wcale wnosić nie chce!
— Sprzeda?
— I to nie. On chce zrzec się spadku na pana Rudolfa.
— Co?
— A tak... i ja jestem również zdumiony. Nie spodziewałem się tego po opinji, jaką mi państwo wydali o nim. Jeśli ma w tem interes, to ja go nie rozumiem. On się zrzeka Holendrów za prawo wychowania synka pana Ulma!
— A co! — wykrzyknęła z triumfem Tony. — Jeden Olekszyc go znał, gdy namówił Rudolfa na odebranie mu tego dziecka. Jeden Olekszyc był mądry! Więc zostajemy tutaj. Ach, i ja napróżno zerwałam jedwabne tapety w gabinecie!
— Chciałbym zobaczyć pana Rudolfa.
— Zaraz go tu przyślę. Tyle próżnej zgryzoty ten głupiec mi sprawił. Ale w takim razie chcę raz oddzielić moją część i wiedzieć, co posiadam. Muszę się z Rudolfem stanowczo rozmówić. Dosyć długo mnie krzywdzono.
— Za pozwoleniem, tu o pani mowy niema!
— A więc będzie mowa! — syknęła, wychodząc.
Wpadła do pokoju Rudolfa i wyrecytowała nowinę, dysząc z gwałtownego wrażenia.
Pobladł i poczerwieniał, chwilę uszom nie wierzył, potem dziko się roześmiał.
— Aha! Przecie ja go w ręku mam. Naraził mnie na afront, na upokorzenie, zachwiał me stanowisko, postawił na skraju nędzy! Ja mu teraz zapłacę!
— Zwarjowałeś!... Co czynić zamierzasz?
— Propozycję jego odrzucę i chłopiec będzie protestantem. On się ośmiela mnie warunki dyktować, ten chłystek!
Sapał i parskał złością ślepą.
Tony założyła ręce na piersiach i dała mu się wygadać. Wreszcie rzekła:
— To wszystko jest głupie. Jutro on będzie magnatem, a ty chłystkiem. Z twojej zemsty ludzie uczynią słuszne pośmiewisko i nic więcej. Zginiesz na święcie, będziesz niczem, zerem! I każdy jemu słuszność przyzna. Raczej Bogu podziękuj, że masz do czynienia z idjotą, i oddaj mu dziecko, nim się opamięta i pojmie, co traci, bo wtedy niezawodnie się cofnie.
— Nie chcę. Całe życie mi dokuczał, nie ustąpię mu.
Lokaj wszedł.
— Proszę pana, mechanik przyszedł. Chce się widzieć koniecznie.
Tuż za tym meldunkiem mechanik Niemiec wsunął się do pokoju i oznajmił:
— Proszę pana, roboty u nas niema.
— Dlaczego?
— Ludzie się rozbiegli. Jedni piją i hulają, inni poszli z pochodniami do Lipowca witać nowego dziedzica. Nie chcą słuchać nikogo, a gdym zagroził, że do pana zaskarżę, drwinami mnie przyjęli. Melduję to, abym nie był odpowiedzialny za nieporządek.
— Oto masz wstęp do przyszłości! — mruknęła Tony. — Chcesz zostać zerem, zobacz, jak to słodko!
Rudolf podskoczył na krześle, dotknięty w najdrażliwszą strunę władzy.
— Nazwiska ich zaraz mi podać! — krzyknął. — Jutro niech oddają książki — i wypędzić! Kto jutro rano do roboty nie stanie, do wieczora żeby nie był w fabryce. Ja ich nauczę, kto tu dziedzicem!
Wstał i, już nie słuchając siostry, poszedł do rejenta. Odzyskał równowagę i odetchnął, czując znowu mocny grunt pod sobą.
A o tej samej porze Dyzma, siedząc naprzeciw Brücka, mówił mu poważnie:
— Jednakże dusza moja rozdwojona jest i niespokojna. Może grzeszę, biorąc sobie jedną duszę, a zostawiając tyle na poniewierkę i ciemnotę. Może mi się należy ustąpić od osobistego interesu dla ich dobra?
— Mój drogi, ja ci nie potrafię doradzić. Twoje poglądy są tak oryginalne, że nie mogę z nimi się pogodzić. Znajduję, że popełniasz głupstwo, i zaczynam cię uważać za niepoczytalnego. Nikt rozsądny nie daruje miljona za dziecko, które pomimo twych starań i poświęceń może wyrosnąć na urwisa i lekkomyślnika, i być ci zgryzotą życia! Przywykłem już do twych dziwacznych teoryj, ale mi ciebie żal!
— A ja myślę, panie, żem bardzo wyrachowany i chytry! — uśmiechnął się Dyzma. — I myślę, żem oszukał i zadrwił z tego, co zwykle tumani ludzi: z doczesności. Jam nią pogardzał, a ona się mściła, okazując swą moc. Zabrała mi wszystko, com kochał, i zamyślała mnie przekonać. Jednakże nie za nią poszedłem. Lubię patrzeć na gwiazdy, co pędzą, i na wodę, co bieży, i liść złoty, co jesień obmiata — wtedy jej powiadam: tyle znaczysz, tyle twego trwania, tyle po tobie śladu! I poprzysiągłem sobie nie wziąć nic z jej darów, nie zmarnować dla niej jednego uczucia i nic nie mieć, cobyrm jej tutaj porzucić miał. Gdyby pan zechciał mnie zrozumieć, toby mi musiał przyznać, żem bardzo wyrachowany. Śmierć jest dziedziczką materji. Czyż warto dla niej pracować?
— Ależ, chłopcze, gdyby tak każdy myślał, toby świat stał się pustynią, a ludzie fakirami!
— Nie, panie, światby był rajem, gdyby tu każdy uważał się za robotnika, na przyszłość: gdyby wyrobnikiem wieczności był możny i ubogi, młody i stary, mądry i niezdolny; gdyby walka o byt, ta wściekła, zajadła, była walką o byt tameczny, hen, dokąd duch uleci! Gdyby to życie przestało być dla ludzi celem i wszystkiem, a było tylko służbą terminową na nagrodę i zapłatę po odbyciu lat i obowiązku. Przecie ja, panie, na fakira nie wyglądam, ile mocy i sił pracuję, zabiegam i staram się, opuszczę raczej pacierz, niż troskę o jaki drobiazg w fabryce. Do roboty idę z weselem, w wolnej chwili zaśmieję się z kolegami i pożartuję, w święto odwiedzam znajomych. Tylko ja to wszystko czynię, myśląc o zapłacie, a takim na nią chciwy, że wciąż ją rachuję, zawsze rad nadliczbowej pracy, byle mi tam nie przepadła.
— To jest szczytne, ale niedostępne dla ogółu. Ty jesteś wyjątkiem wybranym, duch twój jest zdolny to czuć i dokonać, ale to nie reguła. Ty jesteś mocarzem ducha.
— Nie, panie! Duch każdy jest Boży, jeśli go nie damy zabić materji, lub oszukać jurystyce szatana. To nie szczytne, co ja mówię, to bardzo łatwe nawet, a byle raz spróbować, to samo z siebie wypływa dalej. I to reguła, panie. Reguła dla każdego, co Chrztu krzywoprzysięzcą być nie chce. I jam nie żaden mocarz, anim mądry. Dwie kartki katechizmu nauczyły mnie całej tej mądrości i tylkom się całe życie starał spełniać to rozkazanie. Jeśli mi Ulm chłopaka odda, postawię go na ścieżce mojej i będę kroki prowadził, aż się sam wzmocni. Skoro poczuje w duszy moją szczęśliwość, dopiero wtedy w świat go uwolnię spokojny. Za nic on wtedy nie odda duszy swej, tak się nią radować będzie.
— Daj Boże, by się stał do ciebie podobnym! — rzekł Brück z całem przekonaniem.
— Wtedy go pan nauczy rządów i władzy, a ja szkoły techniki i teorji. A to biedactwo, co mi je podarowało tak ufnie, ucieszy się, ucieszy!
Spojrzał rozmarzonemi oczyma wdal i snuł swe nieziemskie rojenia bez słów już...
Brück zamyślił się głęboko, czoło na dłoni wsparłszy.
— Jednakże u źródła nauki to jest, co on mówi! — pomyślał. — Kto mu fałsz zarzuci! A kto zechce go naśladować! O źródło święte, czy pozna je Bóg w duszach naszych! Przenigdy!...
Nazajutrz Dyzma ledwie się doczekał godziny stosownej do odwiedzin w Holendrach.
Serce mu tak mocno biło, gdy wszedł do sali, że spytać nie mógł słowami, tylko wzrokiem badał twarz rejenta, siedzącego nad zapisanym arkuszem.
— Jak pan widzi, czasu nie tracę. Piszę już od dwuch godzin. Pan Ulm na propozycję pańską przystaje, ale podaje parę swoich warunków.
Dyzma odetchnął. Zaświeciły mu oczy wielką rarością.
Więc mogę zaraz dziecko zabrać? — spytał.
— Za pozwoleniem. Musi pan odnośny dokument odczytać i ulegalizować interes. Pan Ulm wymaga, aby pan w niczem do rządu się nie wtrącał, wpływu swego na fabrykę nie używał, pozostawił mu prawo rozporządzenia fortuną wedle jego woli.
— Naturalnie. Byle ta fortuna przeszła po jego śmierci na syna.
— To jest wzięte w uwagę. Następnie żąda pan Ulm, aby koszta prawne tego przejścia spadkowego pan poniósł.
To wymaganie oburzyło nawet Dyzmę. Głową pokręcił i skrzywił się.
— To już chyba nie on wymagał, ale siostra mu doradziła! — rzekł, zawstydzony za nich wobec rejenta.
Bełkocki brwi podniósł i nieznacznie się uśmiechnął.
— Kobiety zwykle lepiej od mężczyzn pamiętają o drobiazgach. Życzy też pan Ulm, aby syna mógł widywać kilka razy na rok.
— I owszem. Ile razy tylko zechce, chłopaka mu przyślę w odwiedziny. Ale, proszę pana, przecie teraz mógłbym już dziecko zobaczyć?
— Pan bardzo do niego przywiązany!
— Myślałem do dzisiaj, że go już nigdy nie dostane. Nie dziw, że się tak cieszę. I pana Rudolfa chciałbym zobaczyć, żeby mu z serca podziękować.
— Pójdę mu to powtórzyć!
Dość długo zabawił rejent. Może mu trudno szło ze spełnieniem polecenia, ale przecie drobne kroki rozległy się za drzwiami i do sali wszedł Rudek nieśmiały, zalękły, bojąc się, oglądając zdziwiony, że mu bona nie towarzyszy.
— Rudek, dzieciaku mój serdeczny! — zawołał Dyzma, pochylając się do niego i biorąc w ramiona.
Sekundę chłopak się zawahał, przypominał i nagle odnalazł tę twarz w swych dziecinnych pamiątkach i z okrzykiem objął za szyję i cisnąc z całych sił, począł całować Dyzmę po twarzy, pokrzykując i śmiejąc się.
— O, to się państwo znają? — mimowoli patrząc na tę radość, uśmiechnął się rejent.
— To wuj Dyzma! Mój wujek! — wykrzyknął Rudek. — Dawno już nie był, alem go pamiętał. Wujek, czyś się gniewał na mnie, żeś nie przychodził? Teraz już znowu bywaj, bom ja grzeczny!
— Teraz cię do siebie zabiorę.
— Naprawdę? Ze wszystkiem? Na zawsze?
— Tak!
— To i pannę Emmę zabierzesz? — pytał z mniejszem zadowoleniem.
— Nie. Panna Emma zostanie.
— To dobrze, bo ona mówi, żem nieznośny!
Rozpoczęła się szeroka i długa gawęda, a patrząc na nich, trudno było wiedzieć, kto z kogo był bardziej rad i kto więcej szczęśliwy.
Rejent pisał i raz wraz ku nim z nad okularów zerkał i musiał się uśmiechać. Wreszcie pisanie skończył, wezwał Dyzmę do podpisów. Rudek przyglądał się temu, nagle umilkłszy, jakby przeczuwał, że to los jego się rozstrzyga. Przytulił się tylko do kolan Dyzmy i złota jego główka ciekawie ponad stół się wychylała.
A Dyzma mało co słuchał treści dokumentów, kładł swe nazwisko z tym samym uśmiechem swobodnym na ustach, z jakim przed chwilą dziecku odpowiadał.
— Pan nie bardzo uważa! — rzekł rejent.
— To prawda — wyznał szczerze — ale bom zanadto szczęśliwy! Pan formalności załatwi ściśle, jestem tego pewien. A ja spełnię, co pan wskaże.
— Tymczasem mogę pana uwolnić. Rachunki kosztów podam jutro i jeszcze raz pana pofatyguję.
— Z przyjemnością zawsze służyć będę. Czy pan Ulm nie chce mię widzieć?
— Owszem, obiecał przyjść. Ma dzisiaj jakieś nieporządki w fabryce i bardzo zajęty.
W tej chwili Rudek uszu nadstawił i szepnął:
— Tatuś idzie.
Rudolf się ukazał we drzwiach. Z kantoru wracał, gdzie cały ranek sądził i władzę swą przywracał. Jowiszową miał twarz i ciężkie chmury na czole.
Dyzma ku niemu podszedł. Spojrzeli na siebie. Rudolf wyciągnął rękę.
— Wydaje się pan zadowolony! — rzekł. — Więc nie mamy sobie żadnych podziękowań do składania.
— Owszem, ja dziękuję z całego serca i życzę szczerze, aby panu pomyślność w życiu sprzyjała za dar, którym od pana otrzymał.
— Zna pan moje warunki?
— Tak jest, i będą spełnione ściśle. Niedaleko mieszkam, więc Rudek w oczach pana chować się będzie. I będzie pana kochał i szanował i często odwiedzał. A na mnie niech pan liczy jak na przyjaciela, zawsze.
Rudolf pod jego wzrokiem oczy spuścił i zwracając się do rejenta, rzekł:
— Punkt co do opłaty kosztów wielkich biorę na siebie — rzekł, jakby zawstydzony. — A jeśliby panu kiedyś ciasno było z funduszami, panie Kryszpin, mam nadzieję, że pan się zwróci do ojca Rudka, na jego rachunek.
Coś, jakby uśmiech, mignęło mu po twarzy i dodał:
— Bo myślę, że pan przecie mego dziedzica nie będzie chował na prostego robotnika?
— O nie. Wychowam go na możnego pana i nauczę, by pracy pańskiej nie zmarnował i pociechą i chlubą stał się panu. Chcę, żeby mnie pan po śmierci pochwalił!
— No, no, niewiadomo, kto z brzega. W każdym razie daję panu dzisiaj najwyższy dowód uznania.
Podali sobie znowu ręce i uścisnęli mocno. Dyzma wziął Rudka na ręce.
— No, ucałuj tatusia, i obiecaj, że będziesz grzeczny!
Dziecko nieśmiało pochyliło się ku ojcu i dotknęło ustami jego policzka. Pogładził je po główce i zaraz potem przez okno wyjrzał na drzwi kantoru, skąd na dzwon obiadowy wychodzili oficjaliści i kupili się, pokazując konie lipowieckie.
— Widzisz ich pan tam! — rzekł do Dyzmy. — Zapomnieli, jak panu niegdyś za pracę dla ich dobra zapłacili. Dzisiaj jużby chcieli pana odzyskać. Nikczemny tłum!
— Każdy z nas jest słaby. Co się im dziwić!
Począł się żegnać, a Rudolf zawołał bony, aby chłopaka ubrała na chłodny dzień listopadowy.
Potem przeprowadził ich do sieni i wciąż patrzał na tłum roboczy, zbierający się zewsząd, w pewnej od pałacu odległości.
— Owację mu wyrządzą, czy obelgę? — myślał z zajęciem. — Za kim się oświadczą: za władzą, czy sympatją?
Dyzma wsiadł na bryczkę i otulił burką Rudka. Konie ruszyły.
Mijając grupę oficjalistów, uchylił czapki, ale nikt mu nie odpowiedział na powitanie. Stali z rękoma w kieszeniach, patrząc ponuro, Skin krzyknął:
— Takiego ojca dał nam pan Fust! Taki ty dobrodziej!
Dalej stała szara ćma warsztatowa i tu go nikt nie powitał. Natomiast posypały się brutalne śmiechy i poczęły latać nad głowami grudy błota i śmieci.
Rudolf patrzał na to z okna sieni i uśmiech zadowolenia miał na twarzy.
— Pokonałem go. Poszli za potęgą. Teraz mogę być spokojny. Zaniknęli sobie nawet drogę do Lipowca! — zamruczał, odchodząc.
Dyzmie ścisnęła się dusza bezmierną przykrością. Zacisnął zęby, by nie jęknąć, i znowu go skrupuł ogarnął, że zawinił im, i że ukarali go słusznie. Nie miał żalu, ni gniewu; miał ochotę razem z nimi zapłakać.
— Czego oni krzyczą! — spytał Rudek.
— Żałują, że ciebie im zabieram.
Konie rwały żwawo naprzód, ale w miasteczku Dyzma zwrócić kazał na cmentarz.
Gdy wysiedli, Rudek się zdziwił krzyżom i grobom.
— To ty tutaj mieszkasz, wujku? — spytał.
— Nie. Ale tu mieszka matusia twoja, i tu każdy z nas z czasem się przeniesie.
Poprowadził chłopaka do grobu Elżuni i kazał mu klęknąć.
— Gdzież matusia? — badał chłopak.
— Tu w ziemi.
— I nie zobaczę jej?
— Nie, aż i ty w ziemi będziesz. A teraz rączki złóż i za mną powtarzaj: „Daj nam, Boże, odbyć razem służbę tutejszą, wedle Twych przykazań i Twoich dla ludzi zamysłów, a po liczbie lat i pracy daj nam zapłatę w prawdziwym żywocie, i odpocznienie ze sługami Twymi, z którymi nas tutaj rozłączyłeś. I niech dzień nasz każdy, i trud, i wesele, i smutek zapisany będzie nie tu na ziemi, lecz u Ciebie w niebiosach. Amen“.
Chłopak powtarzał swym dziecięcym szczebiotem.
Potem, gdy wstali i odeszli, spytał:
— Coś ty mówił matusi i Bozi?
— Będę tego właśnie ciebie uczył całe życie, byś dobrze, serdecznie zrozumiał! — odparł Dyzma, dłoń swą kładąc na jego małej główce ruchem ojcowskim.

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.