My i Oni/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy Amelia przybyła pieszo odwiedzić dawną przyjaciółkę, na samym wstępie rozpłakała się naprzód nad swoją niedolą... przechadzka przypomniała jéj że nie miała karety i kamerdynera, to wycisnęło jéj łzy... Znalazła Maryą we łzach także nad odpowiedzią ministra, który zdawał się jéj wszelką odejmować nadzieję... List był niezmiernie grzeczny, pełen ubolewań i współczucia, ale zimny i ostrzegający aby się więcéj w tym interesie nie udawała do niego. Biednéj kobiecie zawracało się w głowie z rozpaczy. Z Warszawy razem odebrała zawiadomienie że Juliusz okuty w kajdany wyszedł powolną tą drogą w głąb Rosyi, do któréj za towarzyszów politycznym skazanym dobierają umyślnie złoczyńców, aby w oczach świata zrównać ich z wyrzutkami społeczeństwa.
Ten środek mechanicznego mięszania cnoty z występkiem, barbarzyńskie połączenie dwóch przeciwnych sobie żywiołów, nie po raz pierwszy używany jest w Rosyi; pracowano i pracują nad tém aby poniżyć i skalać poświęcenie dla kraju, aby ideę zbrodni politycznéj postawić na równi z prawdziwymi zbrodniarzami, weszło to w system, ale jakiejże to dowodzi naiwności ze strony oprawców!! Jak w innych swych działaniach Moskale postępują sobie w tém wierząc tylko w cielesną siłę, nią usiłują stłumić i pognębić ducha; zresztą dla tłumu starczy wedle nich postawienie pod pręgierzem za hańbę... Ale i tłum rozróżniać umie!
Idzie im o to aby widok politycznych przestępców nie działał na kraj, aby łańcuch wiążący zbójcę z męczennikiem idei, obu razem zaciągnął w pogardę ogółu... Przerażają się, nie bez przyczyny, wpływem jaki powoli wywierać musi ta masa, wygnańców apostołów, choćby na najdziksze społeczeństwo. Dla tego téż nie ma potwarzy którejby nie rzucano na skazanych, ażeby ich ohydzić. Wszędzie na świecie kara jest w jakimś do przewinienia stosunku, tu dosyć często podejrzenia aby zasłużyć na najsroższą; a los raz skazanego człowieka wszyscy starają się jak najcięższym uczynić, wszyscy począwszy od oficera prowadzącego komendę, aż do sołdata popędzającego kolbą tych co w drodze osłabną.
Przy takiém usposobieniu ludności, gdy rząd i prasa podżegają do okrucieństwa, można sobie wystawić jakim los więźnia być musi. Nigdy jeszcze nie był on dzisiejszemu podobnym.
Dawniéj godziło się ludowi mieć litość nad winowajcami a uczucie chrześciańskie narodu w głębi Rosyi było dziwnie piękne... i szlachetne. Dla miłości Boga żywiono, wspierano tych, których jedném imieniem nieszczęśliwych zwano... Ale rząd sam postarał się o wykorzenienie tego uczucia i obyczaju, o zdemoralizowanie narodu, piękną tradcyą usiłując wytępić, nie dopuszczając aby się ona do politycznych przestępców zastósowywać miała. Tam gdzie dawniéj przyjmowano chlebem i litością, dziś spotykają kamieniami i przekleństwy.
Nie znamy w historyi przykładu aby rząd sam starał się podżegać nienawistne uczucia w ciemnym ludzie ledwie do człowieczeństwa dorastającym, aby dobrowolnie spychano tych których ludźmi uczyniło chrześciaństwo, w otchłań namiętności pogańskich. Tak się dziś przecie dzieje, a czytanie moskiewskich dzienników obudza zgrozę i litość nad umyślném obłąkaniem, wzgardę dla ludzi co się takiego podjęli rzemiosła, radzi że im się pozwolono na chwilę zabawiać w politykę.
Maryi przyszedł na pamięć cały szereg rysów, o których niejednokrotnie czytała i słyszała w Warszawie... wystawiała sobie Juliusza rzuconego na pastwę oprawcom, przebywającego tysiące mil téj drogi krzyżowéj urągowiska i pastwienia — upadającego pod brzemieniem prześladowania.
Amelia przelękła się widząc ją wybladłą, zmienioną, zapłakaną i ulitowała nad biedną... zaczęła ją cieszyć po swojemu.
— Ale zapomnijże ty o tym swoim durnym Polaczku, rzekła żywo, ty dla niego nic nie zrobisz, a tylko zdrowie stracisz... Żebyś wiedziała jak wyglądasz dzisiaj! Ja cię na teatr zaprowadzę... wiesz... już wspominałam o tobie księciu Daliwadze... Jest to śliczny gruziniec, biały jak mleko, włos kruczy, oko ogniste, zęby jak perły, młody, nie bardzo okrzesany, ale taki poczciwy... a co najlepsza bogaty! bogaty! mówię ci kamienie drogie kwartami mierzy... Tybyś go uczyła muzyki i po francuzku, bo on koniecznie chce kochanki z językami i z muzyką...
— A! Amelio Piotrówno, zlituj się, dajże mi pokój i z nim i ze wszystkimi innymi, porwała się Marya, nie chcę znać żadnego... mnie w głowie, w sercu, na ustach jedno tylko, ten biedny wygnaniec wlokący się na Sybir... z sercem zakrwawioném, wątpiący o mnie... przeklinający mnie może.
— Jakaż z ciebie dziwna kobieta, zawołała Amelia, cóż ty na to poradzić możesz? trudno saméj zginąć i nic nie zrobić... Cóż ci odpowiedział Lew Pawłowicz?
— A! żadnéj nie daje nadziei!
— Nie uwierzysz jak mi cię żal! odezwała się zamyślając przyjaciółka... Ale ty przecie miałaś... szepnęła ciszéj — stosunki z trzecim oddziałem... ot, tam ci może najłatwiéjby poszło co zrobić...
Marya zarumieniła się.
— Tam oni teraz dla mnie nic nie zrobią, przebąknęła, i ja ich téż o nic prosić nie myślę...
— To już ciebie nie rozumiem, wzdychając odpowiedziała przyjaciółka...
Wtém zastukano do drzwi.
— Proszę wejść! odezwała się Marya podnosząc głowę.
Nieśmiało uchyliła się naprzód drzwi połowa i siwe krótko postrzyżone włosy widzieć się dały, potém twarz rubinowego koloru z małemi wklęsłemi oczyma, zaogniona przepalanką, na ostatek cała postać dosyć niezgrabna, mężczyzny wprawdzie przebranego z europejska, ale stworzonego widocznie do ludowéj moskiewskiéj kapoty. Z dawnego zrzuconego stroju zostały na nim jeszcze buty do kolan i szarawary axamitne, ale kapelusz miał okrągły, chustkę na szyi i kamizelkę axamitną w kwiaty. Wyglądało to wszystko razem dosyć dziwacznie i niepozornie, ale twarz kraśna od naliwki i herbaty z rumem była poczciwa, uśmiechająca się, jakaś dobroduszna i serdeczna. Od progu wyciągał ręce i począł nic nie mówiąc, ale śmiejąc się, stając, podchodząc, minami osobliwszemi najserdeczniéj się z czegoś cieszyć...
— Marya Agathonówna! Marya Agathonówna! a! to wy, o Boże mój! zawołał w końcu ręce dźwigając do góry — o Boże ty mój! a nie poznajecie starego sługi! nie poznajecie! ha! ha! Prokopa Wasiliewicza waszego wiernego nie poznajecie...
I na środku izby przyklęknął.
— A! to ty mój stary...
— A no ja! ja! ja! zawołał porywając się, podbiegając żywo całując jéj ręce i płacząc razem stary.
— Któż to jest? szepnęła zdziwiona Amelia.
— A! to dawny mój znajomy, kupiec... odparła Marya zmięszana... Prokopie Wasiliewiczu, druhu poczciwy, siadajcie.
Stary obejrzawszy się wyszukał jako najdalsze krzesełko i usiadał na brzeżeczku z poszanowaniem, a potém począł się wpatrywać w Maryą i popłakiwać ocierając oczy i nos czerwony chustką kraciastą, którą zarazem gładził włosy i porządkował brodę z wąsami.
— A! wy nie wiecie Maryo Agathonówno, jak mnie dusznie miło was widzieć, człowiek ma serce, rzekł uderzając się w piersi jak obuchem. — O! Prokop Wasiliewicz nie zapomniał coście wy dla niego uczynili. Gdyby nie wy, dzieci i wnuki moje nie miałyby chleba kawałka... a ot teraz... Maryo Agathonówno... ja bogacz! ja kupiec wielki! Wy nie wiecie! Poszło ręką jakeście wy mnie podźwignęli.. Pan Bóg błogosławił i nie dałbym ja mojego handlu za 500,000 rubli... A to ja wszystko wam winienem... wam... i pamiętam i nie zapomnę... A wy? byliżbyście pomyśleli odwiedzić moją dominę i dowiedzieć się co się z nami dzieje? byliżbyście choć spytali o starego? A godzi się to, matko rodzona, a godzi? — I żeby nie przypadek, ja bym nawet nie wiedział że wy tutaj i nie byłbym przyszedł z głową powinną... O!
Zerwał się stary i począł ją znowu po rękach całować, a Maryi łza także stoczyła się z powiek... mówiło do niéj uczucie prawdziwe.
— Coś wy Maryo Agathonówno, jakoś biedno i mizernie mi wyglądacie! rzekł po chwili kupiec... co to wam takiego! mówcie no! czyście nie chorzy... znam takiego znachora...
Amelia nie chcąc przeszkadzać rozmowie wstała.
— Otoż, rzekła szybko, czy chcecie czy nie, ja was na teatr poprowadzę dziś, zajadę po was — Sasza zamówił karetę, tylko bądźcie gotowi.
I wybiegła szybko...
Stary kupiec który był powstał w czasie pożegnania, usiadł przy Maryi poufaléj gdy zostali sami.
— Maryo Agathonówno, rzekł powoli wpatrując się jéj w oczy, ja widzę po waszéj twarzy, że wy cierpicie mocno... Wam się jakieś przydarzyło nieszczęście. — Zlitowaliście się wy kiedyś nad mojemi łzami, podzieliliście się nieszczęściem mojém, zróbcież mi tę łaskę niegodnemu, zróbcie mi tę cześć żebym ja choć wiedział co was boli. Małym robakiem jestem ale wiernym wam i może od drugich wdzięczniejszym.
— Na cóż się wam przyda, Prokopie Wasiliewiczu, wiedzieć co mnie boli, gdy wy mi żadnéj ulgi przynieść nie możecie. Wierzę w poczciwe serce wasze, ale one tylko tyle że się ulitować nademną potrafi.
— No, więc powiedzcież no tylko, a rzućcie z serca ciężar, odezwał się stary.
— Przybyłam tu z Warszawy, odezwała się Marya, w jednéj sprawie bardzo ciężkiéj: przywiązałam się całą duszą do człowieka, do Polaka (dodała ciszéj wiedząc jakie to zrobi wrażenie) a mój nieszczęśliwy, skazany został na katorhę.
Kupiec się chwycił oburącz za głowę.
— Nie mogę mu ulżyć losu, dodała Marya... ale pójdę za nim!
Prokop Wasiliewicz milczał, łzy kapały mu z oczów.
— A Boże ty mój! jak to wam było, rzekł, przywiązać się do człowieka niewiernego, do niechresta, do jakiegoś tam złoczyńcy.
— Mój stary, odezwała się kobieta, nie mówcie tego, wy ich nie znacie.
— Ale car przecie wydał ich wszystkich na zgubę, mówił kupiec, to muszą już być źli ludzie. Wy wiecie, że kto na katorhę skazany, z tym nawet ślubna żona iść nie ma obowiązku, ma prawo go opuścić... nacóż wam dobrowolnie iść na to nieszczęście?
— A opuściliżbyście wy dziecko wasze, gdyby, uchowaj Boże, podobny je los spotkał? zapytała Marya.
Stary głową tylko pokiwał.
— Chodziłam do Lwa Pawłowicza i do innych, mówiła daléj, nic nigdzie uczynić dla niego nie można... a! więc pójdę z nim... to jedno zrobić mi wolno i tego mi i sam car nie zabroni..
Prokop otarł łzy.
— Słuchajcie no, rzekł zamyślając się... do mojéj córki... pamiętacie wy Daryą? Darya wyrosła na ogromną dziewkę i hoża jak jabłko, a gra na fortepianie, ale jak gra, jak śpiewa... musicie ją posłyszeć! cudo! O! od tego to ja nie odstąpię... Do Daryi udaje się niejaki Susłow, dobry chłopiec, zdatny, porządny, stateczny, nie hulaka, nie szczygieł... Służy on w ministerstwie wewnętrzném... héj! może my przez niego po cichu co zrobiemy! On dla Daryi gotów w ogień i w wodę, a Darya i my dla was, choć na sam brzeg piekła...
— Mój drogi Prokopie Wasiliewiczu, rzekła kobieta, ależ ja chodziłam do samego ministra... a patrz... wskazała list... odmówił mi.
— To nic, odpowiedział stary, to nic... Czy to wy zapomnieliście Petersburga? u nas przez czarne wschody wyżéj dójść można niż po paradnych, czego czasem nie zrobi minister, to potrafi prosty stołonaczelnik. Ja wam nic nie obiecuję, ale no... pomówiemy z Susłowem, Susłow bardzo sprytny chłopak i wie gdzie raki zimują, głowę ma... no! sami zobaczycie. Jeśli on tylko powie że można, ja wam ręczę, że zrobiemy. Susłow weźmie na pazury jak mu się Darya uśmiechnie, a wy Daryi szepnijcie, żeby mu mrugnęła oczkami... Ja będę wiedział jak go zażyć...
— A! niech ci Bóg da wszystko dobre, Prokopie Wasiliewiczu, odezwała się Marya, za to wasze do mnie serce, nie mam wielkiéj nadziei, alem ci wdzięczna... ty jeden wyciągasz mi rękę...
— O! no! no! dosyć tego, jutro wy u mnie na herbacie, ja zaproszę Susłowa, pogadamy... zobaczemy... Bóg łaskaw. Bądźcie lepszych myśli. Chcę was koniecznie mieć u siebie, posłyszycie jak Darya gra, dawał jej lekcye bestya Niemiec, o! o! ledwiem się ja go pozbył z domu, hołysz widać ruble moje przewąchał i począł więcéj uczyć niż należało, ale my nie dopuściliśmy do nieszczęścia... matka go wyszpiegowała i pozbyliśmy się z domu, a wzięli madame francuską, co daje koncerta... O! i Darya rozumna dziewczyna... co jéj po Niemcu, to nie dla nas potrawa...
Tak paplał poczciwy kupiec i nanowo wycałowawszy ręce Maryi, pożegnał ją kapeluszem prawie wlokąc po ziemi. Trzy czy cztery razy powtórzył jeszcze, że na nią oczekuje nazajutrz wieczorem z herbatą i wysunął się zostawując niepocieszoną wcale tym Susłowem, na którym on zdawał się jakieś budować nadzieje.
Wieczorem mimo smutku i wstrętu potrzeba było pojechać z Amelią do francuskiego teatru. Przyjaciółka poczuwając się do obowiązku rozerwania przybyłéj, rada téż była, że swojego Saszę zmusi w ten sposób aby i jéj dostarczył dawno nie kosztowanéj rozrywki. Amelia przybyła wystrojona, kompromitująco wybielona i wyróżowana, w jaskrawych przyborach, wytwornie choć nie świeżo ubrana. Strój ten mocniéj jeszcze raził oczy Maryi przywykłéj do żałoby warszawskiéj, ale serce zbolałe nie dozwalało zbyt na to zwracać uwagi.
Zaledwie usiadły w loży, zjawił się w niéj zapowiedziany wcześnie ale już przez Maryą zapomniany kniaź Daliwadze. Ubodło to nieszczęśliwą i z wymówką spojrzała na swą płochą przyjaciółkę petersburską, która się tylko uśmiechnęła. Leczyła ją jak umiała i mogła. Daliwadze w istocie był pięknym, jak bywają górale kaukazkiego szczepu, twarz miał szlachetną, oczy wyraziste, czarne, był młody, wesół, śmiejący się, ale wychowanie przez pół petersburskie, które padło na dziką naturę swobodnego górala, szczególną zrobiło mięszaninę instynktów rycerskich z sceptycyzmem i zgnilizną poronionéj cywilizacyi. Na pierwszy rzut oka znać było zaraz, że mu się Marya podobała bardzo, ale ona od razu usiłowała mu dać poznać, że go wcale bałamucić nie myśli, bo serce ma czém inném zajęte. Była grzeczną, ale jak lód chłodną i odstręczającą.
Daliwadze mówił tylko po rosyjsku, przysiadł się do swéj sąsiadki i gwałtem z nią zawiązać usiłował rozmowę. Widząc go tak naiwnie natarczywym, Marya nie miała innego sposobu, tylko mu od razu szczerą i całą prawdę powiedzieć o sobie. Nie uszło by to w innym świecie, tu było koniecznością. Z twarzy zresztą wniosła, że zasługiwał na to aby z nim była szczerą.
— Coście to wy tak smutni, piękna Maryo Agathonówno? spytał w czasie między aktu gruziniec.
— Mogłabym ja, Polka, odparła Marya, odpowiedzieć wam pytaniem na pytanie, dla czegoście wy tak weseli?
— Jak to? wy? wy jesteście Polką? rzekł zdziwiony góral.
— Tak jest, rzekła, i nie taję się z tém i chlubię. Moja ojczyzna, kraj mój jest tak biedny, upokorzony, znękany jak i wasz... i my i wy nie mamy się czego weselić! Powiem wam szczerze, w téj biednéj Polsce zostawiłam narzeczonego mojego w kajdanach, skazanego do katorhi, kaleką... Mogęż się ja uśmiechać!
Kniaź bojaźliwie obejrzał się do koła, w oczach jego połyskiwała łza.
— A! rozumiem was, rzekł, losy wasze są naszemi losami, ale my... myśmy się już wyrzekli nadziei... Bóg tak chciał, dodał z rezygnacyą wschodniego fatalizmu, cóż przeciw takiéj potędze może słaba garstka podbitego narodu?
Spuścił głowę...
— O! myśmy stokroć nieszczęśliwsi od was, odpowiedziała Marya, wam jeszcze pozostały choć łachmany świetnéj przeszłości, które nosić wolno, macie strój waszych naddziadów, mówicie ich językiem, możecie na górach waszych dumać nad dawną wielkością i sławą; nam odbierają mowę, obyczaj, suknie... a tych co śmieją poskarzyć się i jęknąć, wiozą w lody Sybiru... niema dnia żeby z téj drogi nie doszedł nas krzyk boleśny konania... starca, niewiasty, dziecięcia...
I zapłakała... Daliwadze zamilkł, skłonił się z poszanowaniem i stanął za nią pokorny, ale na chwilę nie spuścił z niéj oka, a gdy odjeżdżając siadały do powozu, z uczuciem braterskiém rękę jej uścisnął.
— Maryo Agathonówno, rzekł pospiesznie, wy tu nie macie nikogo pewnie, posłużcie się mną, nie bójcie się dzikiego gruzińca, umie on poszanować boleść kobiety... będę wam tylko bratem i sługą... nie odmówcie.
Marya skłoniła tylko głową dziękując, powóz ruszył; Daliwadze stał długo patrząc za odjeżdżającą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.