Muzeum Dusz Czyśćcowych

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
(Przekierowano z Muzeum dusz czyśćcowych)
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Muzeum Dusz Czyśćcowych
Pochodzenie Księga ognia
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Państwowa
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Muzeum Dusz Czyśćcowych




Idźcie przeklęci w ogień wieczny, który zgotowany jest djabłu i aniołom jego.

(Mateusz R. 25).
E vidi spirti par la fiamma andando[1].

(Dante „Czyściec“. P. XXV w. 124).

Zatrzymali się przed nową kasetą. Pod szklanem wiekiem na poduszeczce z czerwonego aksamitu leżała stara, w safian oprawna książka. Proboszcz Łączewski odchyliwszy wieko wydobył ją i podał grzecznie do oglądnięcia doktorowi Proniowi.
— Mszał z kościoła parafialnego w Winnicy — objaśniał swym cichym, drżącym już od starości głosem. — A tu jest odcisk. Bardzo wyraźny — dodał po chwili.
— Rzeczywiście — odparł Proń, rozkładając na stole książkę. — Ciekawy znak. A jaki głęboki! Jakby od żelaznej, rozpalonej do białego żaru ręki.
Ksiądz z dumą patrzył na swój zabytek:
— I to w dodatku autentyk, panie doktorze. Oryginał. Nieprawdaż, Helu? — zwrócił się po aprobatę do jasnowłosej, chorobliwie pięknej bratanicy, śledzącej uważnie fizjognomię uczonego.
— Tak — odpowiedziała nieśmiało.
Proń spojrzał bystro na pannę, uśmiechnął się trochę niedowierzająco i obserwował dalej książkę.
A znak był istotnie godny podziwu. Począwszy od stronicy dziesiątej mszału widniał wypalony odcisk ludzkiej reki. Stygmat był silny i szedł na kilkanaście kartek w głąb; kontury wyraźne, zdecydowane, rysunek palców ostry; po brzegach odcisku papier nosił widoczne ślady nadpalenia: ciemno-brunatną obwódkę.
— Zna pani historje znaku? — zapytał młody uczony.
— Objaśnienia są na karteczce, zawieszonej tu z boku na ścianie puzdra — wyręczył ją w spowiedzi stryj. — Proszę, może pan przeczyta?
Proń przebiegł szybko oczyma karnecik, zapisany drobnym, lecz wyraźnym „maczkiem“:
— W kościele parafjalnym w Winnicy roku Pańskiego 1720 podczas mszy Św. w drugi dzień Zielonych Świąt zjawiła się dusza pana Bonawentury Łaszcza, dziedzica Winnickiego klucza, znanego z życia hulaszczego i pełnego porubstwa, z prośbą o modlitwę i wspominanie nabożne. Na dowód prawdy wypalił potępieniec ślad swojej reki na mszale.
— Książkę tę — kończył historją proboszcz — podarował mi na pamiątkę ks. Dargan ś. p. proboszcz w Winnicy, dowiedziawszy się, że zakładam muzeum dusz czyśćcowych.
— Piękna pamiątka — mruknął półgłosem Proń i przeszedł do następnego curiosum.
Był niem kwadratowy kawałek płótna z wypalonym śladem pięciu palców; odcisk był delikatny i nie przeżarł materji na wylot: jakby dotknięto się jej z lekka tylko.
— Ślad ręki autentyczny — tłumaczył proboszcz — znaleziony przed pięciu laty na postawie płótna przez Andrzeja Świerka, gospodarza z naszej parafji w opustoszałej chacie Ostrwiążów. W domu tym, niezamieszkałym od śmierci ostatniego z rodu Józefa, który zginął, zamordowany w sposób tajemniczy, podobno przez wiele lat straszyło.
— Czy to też należy do muzeum? — zapytał uczony, wskazując na staroświecki, dębowy stół w rogu pokoju.
— Oczywiście, to jeden z mych najpiękniejszych okazów. Dar hr. Łosiów z kościoła parafjalnego w Przemyślanach. Niech mu się pan doktór tylko bliżej przypatrzy.
Proń pochylił się nad stołem i spostrzegł na samym środku dębowej płyty głęboko wyciśnięty stygmat kobiecej ręki.
— Ciekawe! — szepnął, podnosząc pytająco spojrzenie na pannę.
— Ręka Heleny z Cetnerów hr. Łosiowej — odpowiedziała, mieniąc się dziwnie na twarzy pod jego wzrokiem bratanica księdza. — Widmo zmarłej miało ukazać się w Brzuchowicach koło Przemyślan w biały dzień dnia 19 lipca 1750 roku, prosząc o ratunek i na dowód tożsamości zostawiło po sobie tę pamiątkę na stole.
— Syn jej — dorzucił ksiądz — hr. Józef, dał stół ten wraz z opisem zdarzenia na marmurowej tablicy do kościoła w Przemyślanach, skąd dostał się ten nieoceniony zabytek do naszego muzeum.
— Rzecz charakterystyczna — zauważył doktór — że zjawiska stygmatoplastji zdradzają pewien ulubiony typ. Rozczytując się dużo w odnośnej literaturze, ze zdumieniem doszedłem do przekonania, że dusze pokutujące chętnie objawiają się w ten sam sposób. Widać u nich, że się tak wyrażę, pewną manierę. Tak naprz. bardzo często czyta się o odciskach rąk na stołach lub drzwiach. Znać drzewo uważają za bardzo podatny materjał.
— To prawda — przyznał spokojnie ksiądz, jakby nie odczuwając lekkiego odcienia ironji w słowach gościa. — Mamy więcej takich sprzętów wśród naszych zbiorów. Lecz tylko ten jeden jest oryginalny. Reszta w tym rodzaju — to same kopje. Tu naprz. zaraz obok ten mały, z czarnego hebanu model jest wiernem odtworzeniem stołu klasztornego z opactwa Dominikanów w Zamora w Hiszpanji z wypalonym śladem reki jednego ze zmarłych zakonników.
— A tu — wmieszała się do rozmowy panna Helena — jest album z barwnemi kopjami innych znaków.
Proń otworzył podaną sobie ksiegę z zajęciem przeglądał zawarte w niej wizerunki i zdjęcia. Po chwili zatrzymał się dłużej nad jedną z kopji, przedstawiającą duże, żelazem okute drzwi z wypalonym w pośrodku jednego ze skrzydeł profilem kobiecej głowy.
— Roku 1859 — czytał półgłosem objaśnienie u dołu karty — w klasztorze P. P. Franciszkanek we Foligno, koło Assyżu, ukazała się dusza zmarłej zakonnicy Teresy Giotti, następczyni w urzędzie, Annie Felicji, cała w ogniu i wypaliła na dowód prawdy na drzwiach ślad swojej twarzy.
— Oto jeden z typowych przykładów, o których mówiłem — wywnioskował, składając z powrotem album na wyznaczone miejsce.
Przeszli do dalszych zbiorów. Gościnny gospodarz otworzył szafkę w stylu barokowym i zdjął z jej półek parę starannie owiniętych w jedwab paczek, związanych wstążkami barwy szafranowej.
— Chusty dusz czyśćcowych — objaśniała panna Helena, rozwiązując jedną z tych „saszetek“.
I posypały się na stół czworogranne i trójkątne chusteczki, chusty, płatki i ręczniki z prostego płótna, delikatnego batystu, powiewnego „zefiru“, nawet z koronki lub tjulu z ciemno-bronzowemi stygmatami palców, dłoni, rąk, z fragmentami naszkicowanych tylko z grubsza twarzy, profilów, zarysami nosów, warg lub uszu.
— Oto owoc mych trzydziestoletnich przeszło poszukiwań i trudów — chełpił się proboszcz z naiwnie poczciwym uśmiechem dziecka, pokazującego starszym swe skarby. — Helu! Pochowaj to z powrotem!
— A ta szklana gablotka co mieści? — zapytał Proń, wskazując na podłużne, w srebrne ramy ujęte puzdro.
— Tam są fotografje i podobizny ludzi, którym dusze cierpiące w czyśćcu na dowód swego istnienia wypaliły znaki na ciele.
Panna Helena widząc, że uczony chce przejść do dalszych osobliwości w głębi pokoju, wstrzymała go uwagą:
— W tamtej partji nie znajdzie pan nic dla siebie zajmującego.
— Dlaczego? — zapytał przekornie. — Kto wie, może właśnie coś mi wpadnie w oko.
— Same niemal okazy wątpliwej autentyczności lub zgoła falsyfikaty i twory mistyfikacji — objaśnił gospodarz.
— A dlaczego ksiądz proboszcz, wiedząc o tem, toleruje je w swojem muzeum?
Ksiądz, trochę stropiony, spuścił oczy ku ziemi. Po chwili wyjąkał nieśmiało:
— Takie sobie zamiłowanie, taka sobie pedanterja zbieracza. Może słyszał pan doktór kiedy, że zapaleni filateliści zbierają z pełną świadomością też fałszywe i podrabiane marki? Zresztą trudno mi się z niemi rozstać, bo o ich nieautentyczności dowiedziałem się dopiero parę lat temu.
Tu rzucił ukradkowe spojrzenie na bratanicę.
— Przyzwyczaił się ksiądz dobrodziej do nich — dopomógł mu Proń — i teraz żal mu się ich pozbywać. Ale kto też ks. proboszczowi otworzył oczy na ten prawdziwy lubo niemiły stan rzeczy?
Pytanie znać wprawiło księdza w niemały kłopot.
— Ja — przerwała przykre milczenie panna.
— Pani?
Proń popatrzył na nią uważniej. Była bledsza niż zwykle i dziwnie poważna.
Nagle przyszła mu pewna myśl. Chwycił ją za rękę powyżej przegubu i, patrząc mocno w oczy, przycisnął tętno silnie wielkim palcem.
W jednej chwili dziewczyna zesztywniała jakby w nerwowym paroksyzmie; białka jej oczu podeszły w górę, twarz przybrała wyraz sennej maski.
— Hm... — mruknął zadowolony z odkrycia. — Teraz rozumiem.
— Co pan zrobił z nią, doktorze? — zapytał przerażony proboszcz.
— Nic, nic — to tylko niewinne całkiem doświadczenie. I łagodnie potarł jej ręką czoło u nasady nosa pomiędzy brwiami.
Panna przebudziła się i zdumiona patrzyła na obecnych.
— Co to było? Co się ze mną stało?
— Ależ nic, nic — uspokajał Proń, uśmiechając się życzliwie — pani tylko na chwilkę zasnęła.
— Ja spałam?
— Tylko przez chwilkę, przez bardzo małą chwilkę. Zresztą przypuszczam, stan ten nie jest pani zupełnie obcy i musiała go już pani nieraz przechodzić. Nieprawdaż?
Panna pochyliła głowę.
— Może — brzmiała po chwili cicha odpowiedź.
— A zatem — podjął gość — rewja muzeum skończona. Czy mają państwo może jeszcze coś do oglądnięcia?
— W drugim pokoju mieszczą się też zbiory. Tam też przechowuje parę ciekawych odlewów w gipsie i bronzie. Lecz sądzę, że na dzisiaj wystarczy panu przegląd pierwszej salki. Mamy zresztą czasu dość, gdyż nie puszczę pana doktora stąd tak prędko. Hora już canonica; trzeba czemś pokrzepić grzeszne ciało. Helu, czy wszystko przygotowane?
— Obiad na stole; proszę państwa do stołu — przerwała plebanowi miłej powierzchowności staruszka, wchodząc do pokoju.
Dr. Proń podał z galanterją ramię Helenie.
Przebieg obiadu był miły i wesoły. Niewymyślne lecz smakowite potrawy, zakropione staropolskim miodem wzmocniły ciała, podniosły humory.
Po ostatniem daniu wniesiono czarną kawę, z którą mężczyźni przenieśli się do saloniku. Proboszcz, zamknąwszy drzwi od przyległego pokoju, rozsiadł się wygodnie w staroświeckim fotelu i pykając z długiej piankowej lulki, podsunął gościowi skrzynkę z papierosami. Proń, wypuściwszy parę dymnych skrętów pod strop salonu, rozpoczął poobiedną pogadankę:
— Kiedy założył ksiądz proboszcz swoje muzeum?
— W roku 1870, równo 42 lata temu. Miałem wtedy lat 30 i objąłem tutejszą parafję.
— Przypuszczam, że coś musiało wpłynąć na zamiar utworzenia muzeum; jakiś fakt, jakieś zdarzenie? Taki oryginalny pomysł nie powstaje ni stąd ni zowąd.
Ksiądz uśmiechnął się zagadkowo:
— I nie pomyliłeś się pan, panie doktorze. Istotnie pomysł założenia muzeum dusz czyśćcowych zrodził się pod wpływem dziwnego zdarzenia, które zaciężyło wspomnieniem na całem mojem życiu. Ponieważ historja ta wiąże się ściśle z jednym z okazów, zawartych w drugiej salce, którą mamy oglądać jutro, dlatego opowiem ją panu podczas zwiedzenia reszty zbiorów.
— Proszę o to bardzo. Niema ksiądz proboszcz pojęcia jak wielce mię zaciekawił. Wiec temu zdarzeniu wyłącznie zawdzięcza muzeum swe powstanie.
— No, nie wyłącznie, tego nie mogę powiedzieć. Były i inne pobudki już przedtem, tylko za słabe, by wpłynąć tak stanowczo. Dopiero ten fakt zadecydował. Przyznać się panu muszę, że już jako młody kleryk odczuwałem szczególniejszą sympatje dla dusz czyśćcowych, obiecując sobie po wyświęceniu otaczać ich pamięć duszpasterską opieką i życzliwością. Jakoż zostawszy księdzem, zacząłem odprawiać często nabożeństwa na ich intencję; zdarzało mi się nieraz w ciągu tygodnia odmówić za nie parę mszy.
— Ciekawe! — dziwił się Proń — ksiądz proboszcz zapewne musi mieć w świecie zmarłych wiele dusz bliskich i kochanych.
Ksiądz zamyślił się na chwilę.
— Byłem sierotą od lat dziecinnych — odparł po namyśle — rodziców nie pamiętam; krewnych prawie nie miałem, rodzina nieliczna wcześnie wymarła. Nie, panie doktorze, moja niezwykła sympatja dla dusz czyśćcowych ma źródła głębsze, może mniej osobiste. Zakładając zaś muzeum, chciałem przedewszystkiem zebrać materjał, któryby udowodnił niezbicie światu i ludziom, że jest czyściec i kara piekła, że istnieje wogóle życie pośmiertne duszy.
— Na to i ja się zgadzam z księdzem proboszczem w zupełności. I ja wierzę w życie po tamtej stronie i ekspiację po śmierci. Chodzi tylko o formę bytowania poza grobem i rodzaj „kary“.
— Istnienie czyśćca i piekła jest dogmatem kościoła — rzekł ks. Łączewski ze szczególnym akcentem w głosie.
— Tak, wiem o tem, lecz nie jest nim istnienie ognia rzeczywistego i prawdziwego.
— A jednak ogień ten jest prawdą, o której zapewnia nas powaga Ojców kościoła i objawienia Świętych Pańskich. Św. Augustyn nazywa go ogniem rozsądnym i mądrym, który umie wywierać na grzeszniku całą swą niepojętą dzielność i pali w sposób dziwny, lecz prawdziwy. A św. Jozafat mówi o piekle w sposób następujący: „Oto jest miejsce nagotowane dla grzeszników; w płomieniach tych wiecznych cierpieć będą na wieki ci, którzy ulegli nieporządnym chuciom serca swego; tu wymierza się za rozkosz, co w chwili minęła, kara, która trwać będzie wiecznie“.
— Straszne, nielitościwe słowa, księże plebanie.
— A jednak prawdziwe. „Któż z was ostać się może przed ogniem pożerającym, kto z was ostać się może przed płomieniem wiecznym?“ — oto groźne pytanie, jakie nam stawia Izajasz w rozdziale XXXIII swej księgi.
— Sądzę, że sprawa natury tego ognia jest kwestją otwartą. Dla mnie jest on plastycznym symbolem mąk i katuszy moralnych duszy, która cierpi, przechodząc pamięcią całe swe zmarnowane życie.

— Zwykły wybieg tych, co, mając obciążone sumienie, pragną pocieszyć się w ten sposób. Ale to jest tylko strusia polityka, panie doktorze. Czyż nie mówi genjalny mistrz włoski w pieśni 25 swego „Czyśćca“?:

Quivi la ripa fiamma in fuor balestra
E la cornice spira flato in suso,
Che lą riflette e via da lei sequestra;
Onde ir convenia dal lato schiuso
Ad uno ad uno; ed lo temea il fuoco
Quinci, e quindi temea cadere in giuso.

Ksiądz przymknął na chwilę oczy, pieszcząc słuch lapidarną skanzją świętego poematu.
Proń, lekko uśmiechnięty, nie przerywał milczenia, jakie potem zapadło. Nagle, strzepnąwszy popiół z papierosa, pochylił się ku rozmarzonemu dantejską tercyną starcowi i zauważył:
— A właśnie zacytowany przez księdza dobrodzieja poeta zdaje się być sam w niepewności co do istoty kar pośmiertnych.
— Jakto? — żachnął się niecierpliwie gospodarz.
— Rzecz oczywista. Kary, z jakiemi spotykamy się w „Boskiej Komedji“, stoją często na przeciwnym biegunie do tej, o jakiej mówimy. Tak np. zdrajcom każe Dante przebywać nie w ogniu, lecz pod lodem, żarłokom w wieczystym dżdżów kole, pysznym pod głazami i t. d.
— Et, to tylko fantazja poetycka — bronił się podrażniony proboszcz. — Ja przecież nie uważam „Boskiej Komedji“ za kanon wiary, ani ewangelję.
— A jednak — odparł nielitościwy gość — a jednak ksiądz proboszcz chciał przed chwilą użyć jej, jako argumentu w kwestji spornej, która nas zajmuje.
— Et — przerwał mu impetycznie pleban — przecież oglądał pan moje zbiory. Czy ślady, wypalone przez widma zmarłych w obecności wiarygodnych świadków, nie są dla pana dostatecznym dowodem prawdziwości ognia? Chyba, że uważa pan całe moje muzeum za automistyfikację i wątpi o autentyczności okazów.
— Nie, księże proboszczu, o autentyczności znaków, przynajmniej w pewnej ilości wypadków, nie wątpię. Owszem, wierzę w możliwość podobnych fenomenów. Jestem szczerym wobec księdza i nie chcę przedstawiać się w fałszywem świetle: jestem okultystą-psychologiem. Lecz to, że znaki pozostawione na pamiątkę przez fantomy sprawiają wrażenie stygmatów wypalonych, nie jest jeszcze dla mnie dowodem materjalności ognia pozagrobowego.
— Proszę! A to dlaczego? W jaki inny sposób potrafi pan coś podobnego wytłómaczyć?
Proń uśmiechnął się zadowolony. Natarczywość, z jaką postawiono mu pytanie, widocznie podobała mu się; psycholog lubiał namiętną dyskusję.
— Ślady, wyciśnięte przez dusze zmarłych — wykładał powoli, dobitnie — dlatego wyglądają, jak wypalone — co więcej powiem, dlatego są wypalone, ponieważ pochodzą od tych, którzy wierzyli za życia w ogień, jako środek karzący po śmierci.
— To szalona interpretacja — zaprotestował gorąco starzec — nigdy mnie pan nie przekona.
— Nie chcę też nikomu narzucać swych poglądów, lecz ponieważ już o tem mówimy, wypowiadam szczerze i otwarcie, co o tem myślę.
— Sądzi pan zatem, że ludzie i po śmierci...
— Wierzą w to, w co wierzyli za życia i że stan swój po śmierci niektórzy uświadamiają sobie, jako mękę ognistą.
— Innemi słowy — przypuszcza pan...
— Ze nie zawsze i nie pod każdym względem umarli wiedzą więcej od żywych. Owszem, jestem głęboko przekonany, że zawlekają za sobą na tamtą stronę wszystkie niemal przesądy, namiętności i uprzedzenia, jakim hołdowali za życia.
— Jak więc wyobraża pan sobie stronę techniczną, że się tak wyrażę, owych znaków? Jak mogą wyciskać podobne ślady?
— Strona techniczna odcisków, owo ich specjalne zabarwienie i charakter kauteryzacyjny nie przedstawiają większych trudności od tych, jakie pokonują fantomy, rozwiązując problem materjalizacji, działań telekinetycznych lub ideoplastji.
— Apage satanas! — szepnął zniechęcony obrotem rozmowy gospodarz. — Nie zrozumiemy się nigdy.
— Ksiądz proboszcz wybaczy pewność tonu, z jakim prowadziłem dyskusję, lecz taki to już mój zwyczaj; zresztą postawiłem tylko hipotezę; nie mam pretensji do wszechwiedzy.
— Dobrze już, dobrze — zostawmy tę dysputę; widzę, że nie doprowadzi do celu.
Tu spojrzał na zegarek.
— Już piąta. Czas mi na nieszpór. Czy pójdzie pan ze mną? Jest coś i w kościele naszym ciekawego dla pana.
— Z całą gotowością, księże proboszczu.
— Stań pan przy wielkim ołtarzu po prawej i patrz uważnie na jego górne skrzydło.
— Nie omieszkam.
I wyszli z plebanji ścieżką, wijącą się przez sad ku kościołowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pobyt dra Pronia u proboszcza przeciągnął się na parę tygodni. Wybierając się przed miesiącem z Warszawy do Doliny celem zwiedzenia muzeum ks. Łączewskiego, nie przypuszczał nawet, że ta pseudo-naukowa, jak ją zrazu nazwał, wycieczka, może zamienić się w płodną w wyniki ekspedycją. Spodziewał sie, że co najwyżej oglądać będzie curiosa ekscentrycznego plebana-zbieracza, o którym krążyły po kraju najcudniejsze opowieści; w rzeczywistości znalazł zbiór wcale poważny i teren nader podatny do naukowej eksploatacji.
To też zachęcony uprzejmością gospodarza, od którego otrzymał w tej mierze plein pouvoir, zabrał się gorliwie do pracy: skatalogował zbiory muzealne, poczynił wyciągi z odnośnych objaśnień, podzielił zabytki na kategorje.
Po dokładnem zbadaniu całego muzeum doszedł do wniosku, że jest ono przepięknym i jedynym w swoim rodzaju pomnikiem medjumizmu. Zwłaszcza zbiory, zawarte w drugiej salce, utwierdziły go w tem przekonaniu. Były to przeważnie odlewy gipsowe rąk, nóg i twarzy, wklęsłe lub wypukłe. Sporadycznie pojawiały się też podobne odciski w glinie, wosku lub w parafinie.
Zbadawszy bliżej płasko- i wypukłorzeźby zauważył, że tylko niektóre sprawiały wrażenie wypalonych stygmatów; część okazów zdradzała tylko lekkie zabarwienie bronzowo-brunatne, większość nie wykazywała najmniejszego śladu kauteryzacji.
Gdy zwrócił na to uwagę proboszczowi, starzec stropił się.
— Przypuszczam — tłómaczył się niezręcznie — że te znaki nie pochodzą od dusz czyśćcowych; może w nich pozostawiły nam po sobie pamiątkę duchy jasne już i oczyszczone przez ogień.
Proń pokręcił głową niedowierzająco:
— To są typowe okazy ideoplastji — zawyrokował po chwili. — Skąd nabył ksiądz proboszcz te odlewy?
Zapanowało na chwilę przykre milczenie. Starzec znać nie chciał odpowiedzieć. Wymowne spojrzenia, jakie rzucał na obecną przy tem bratanicę, przekonały Pronia że natknął na jakąś tajemnice.
— Sądzę stryjku — rzekła z decyzją w głosie panna Łączewska — że nie mamy powodu kryć się z tem przed panem.
— Jak uważasz, Helu — odezwał się z uczuciem ulgi ksiądz. — Zresztą właściwie to twoja sprawa.
— Tak, panie doktorze — przyznała otwarcie panna — to są nasze odlewy.
— Państwa? Nie rozumiem.
— Tak, to znaczy u nas, tutaj powstałe i wytworzone.
Proń zmarszczył brwi i przez chwile bystro wpatrywał się w bladą dziewczynę.
— Tak — szepnął po chwili — powinienem pył sam się tego wcześniej domyślić. To są zatem znaki fluidycznych członków, wyciśnięte podczas anormalnych stanów, w jakie pani zapada.
— Tak — potwierdził ksiądz — Hela istotnie ulega od czasu do czasu dziwnemu stanowi, zbliżonemu do snu, niby do śpiączki, po której przejściu znajdujemy niekiedy owe stygmaty. Zauważyliśmy to po raz pierwszy przed paru laty na glinie, którą przypadkowo wtedy pozostawiła w pokoju dziewka w misie. Odtąd ilekroć Hela zapadnie w swoją dziwną senność, umieszczam obok jej krzesła za zasłoną miednicą z woskiem, gliną lub parafiną.
— Hm... — mruknął uczony — typowy proceder medjumistyczny. — A głośno dodał:
— Pani musi być znakomitem medjum. Nawet nie przypuszczała pani dotąd, w jak wyjątkowe właściwości wyposażyła ją natura.
— Hela jest tylko ulubienicą duchów — tłómaczył ksiądz, niezadowolony znać z koncepcji Pronia.
— Być może, księże proboszczu — sprawa to jeszcze nierozstrzygnięta. Pocóż spierać się przedwcześnie o nazwę zjawiska. Lepiej je wprzód dokładnie zbadać.
Od tej rozmowy rozpoczęły się eksperymenty medjumiczne dra Pronia z panną Heleną Łączewską.
Po kilku seansach doszedł uczony do wniosku, że bratanica proboszcza jest wybitnem medjum dla zjawisk materjalizacji. W ciągu posiedzeń, odbywanych niemal codziennie, występowały fenomeny tak udatne, że Proń nie miał słów do wyrażenia swego uznania.
Zachęcony niezwykłem powodzeniem, sprowadził specjalny aparat do zdjęć błyskawicznych przy świetle magnezjowem i zaczął utrwalać na płytach galerje fantomów i mar, wysnutych w obecności panny Heleny. Wyrazistość swą zawdzięczały widma silnemu wydzielaniu się materji astralnej z ciała medjum, które wskutek tego traciło w czasie doświadczeń niezmiernie dużo na wadze. Bywały nawet momenty, kiedy postać panny, pogrążonej w transie, zacierała się przed oczyma magnetyzera, jakby blednąc i rozwiewając się w przestrzeni. Wtedy zaniepokojony wstrzymywał dalszy rozwój zjawiska i przy pomocy pociągnięć przeciwnych przywoływał śpiącą do stanu jawy. — Ksiądz w posiedzeniach nie brał udziału, unikając widocznie bliższego kontaktu ze sprawą. Byłby nawet wprost sprzeciwił się eksperymentowaniu, gdyby nie wyraźne życzenie Heleny, której kaprysom ulegał bez szemrania. To też śledził zdala tylko przebieg doświadczeń, zadawalając się relacjami Pronia.
Wkrótce obok materjalizacji ujawniły się u medjum zdolności psychometryczne. Panna Helena nietylko odczytywała pismo zamknięte w kopercie i odgadywała przedmioty, ukryte w drewnianej lub metalowej szkatułce, lecz umiała też sięgnąć intuicją wstecz do przeszłości i opowiedzieć ich historje; wystarczyło tylko podczas transu przyłożyć je w tym celu do czoła lub serca medjum.
O jego rzetelności przekonał się młody uczony w sposób niezbity przy badaniu tą metodą dziejów starej przeszłowiecznej książki, którą woził z sobą w bibljotece podręcznej. Helena wymieniła nietylko nazwiska wszystkich jej poprzednich właścicieli, lecz opowiedziała też przy tej sposobności nader zajmującą historje, związaną z życiem ś. p. pani Z., od której Proń nabył książkę. Wiadomości, zasiągnięte w tej mierze przez uczonego u krewnych zmarłej potwierdziły w najdrobniejszych szczegółach dziwną opowieść.
Odtąd „Muzeum dusz czyśćcowych“ nabrało w oczach młodego okultysty tem głębszego znaczenia; znaki, uznane przez Helenę za autentyczne, stały się dokumentami pierwszorzędnemi, z któremi należało się liczyć poważnie.
W ciągu trzech tygodni poddał „rewizji psychometrycznej“ wszystkie niemal zbiory proboszcza, by przekonać się, że opinja medjum, wypowiedziana o nich przed laty, nie zmieniła się w niczem; stygmaty podejrzanej wartości lub wprost fałszywe pozostały niemal i teraz.
Szczególniejszą uwagę zwrócił Proń na „najpiękniejszy“ okaz muzeum, znajdujący się w drugiej salce. Istotnie zasługiwał na to i ze względu na swoją formę zewnętrzną, jako też genezę. Zabytek ten pozostawał w najbliższym stosunku do twórcy muzeum, związany z nim najserdeczniejszą spójnią narodzin. Jemu też zawdzięczało muzeum swój początek.
Był to ten sam dziwny obraz, którego kopję oglądał Proń w kościele na prawem skrzydle ołtarza.
Na wązkim, przeszło metrowej długości kawale białego jedwabiu widniał szkic ludzkich postaci, wykonany jakby węglem lub wisiorem maczanym w sadzy. Rysunek trochę rozwiewny w konturach, wyglądał na podobiznę jakiegoś wyższego dostojnika kościoła. Tak przynajmniej pozwalała wnosić długa, powłóczysta szata, rodzaj peleryny zarzuconej na ramiona i strój głowy przypominający infułę. Charakterystyczny był profil: rysy ostre, wyraziste jak u masek pośmiertnych synów starej Romy, nos orli, oko drapieżne o sępiem wejrzeniu. W ręce prawej zdawał się trzymać pastorał, lewą wyciągniętą przed siebie, jakby bronił się przed czemś grożącem.
Było w tej postaci coś djabolicznego, coś, co zionęło złością szatana, a równocześnie budziło litość nad jego męką.
Tak wyglądał pierwszy zabytek muzealny ks. Łączewskiego, nazwany przez niego „biskupem“.
Genezę niesamowitego portretu opowiedział proboszcz Proniowi w kościele po ukończeniu nieszporów, gdy już ostatni wierni wysunęli się cicho ze świątyni. Usiadłszy z gościem w jednej z ławek bocznej nawy, starzec tak mówił:
— Było to w roku 1870, więc 42 lat temu w marcu, w środę mięsopostu, podczas czterdziestogodzinnego nabożeństwa, które na sposób rzymski zarządziłem u siebie. Byłem niemal sam w pustym kościele o późnej godzinie północy. Przedemną lśnił w glorji świateł wystawiony Przenajświętszy Sakrament, jarzył się pełgotami świec, ustrojony w jedwabne szarfy i wstęgi wielki ołtarz; poza mną w środku świątyni rzucała czerwone blaski lampa wieczysta. Ciszę przerwał chyba tylko szept moich warg lub skwierczenie dopalających się kaganków. Pochylony nisko na klęczkach, z głową opartą o stopnie wielkiego ołtarza, modliłem się żarliwie za dusze tych, co odeszli...
I wtedy: czy znużony wielogodzinnem czuwaniem, czy nawiedzony łaską szczególną, popadłem w stan niezwykły, w rodzaj snu czy ekstazy, nie pomnę; straciłem na jakiś czas przytomność. Jak długo trwała, nie wiem; lecz gdy znów ocknąłem się na jawie, niebieskie jutrznie przeglądały już przez szyby witraży...
Podniosłem czoło i spojrzawszy na ołtarz, zauważyłem, jak jedna ze świec przechyliwszy się ku prawemu skrzydłu, silnie kopciła. Zląkłszy się, by nie powstał pożar, gdy zajmie się opona z jedwabiu, zwisająca z tej strony, poskoczyłem ku skrzydłu, by świecę poprawić.
I wtedy ujrzałem, jak płomień jej, podlizując w odległości paru cali brzeg dolny jedwabiu, zarysował już wisiorem kopciu tę dziwną postać.
Wrażenie, jakiem mnie przejął ten wizerunek, było potężne i tajemnicze zarazem. Do dziś dnia nie rozumiem, dlaczego zdarzenie, pozornie tak błahe, tak niby przypadkowe, wstrząsnęło do głębi całą moją duchową istotą. Lecz, że powody jakieś być muszą, o tem nie wątpię...
W miesiąc potem kazałem sporządzić sobie kopję „biskupa“ na tym samym materjale i zawiesiłem ją w kościele, zabierając oryginał do siebie, jako zawiązek muzeum.
— Szczególne zdarzenie — przerwał po chwili zaległe milczenie Proń i zamyślony opuścił z księdzem progi kościoła...
Odtąd historja proboszcza nie dawała mu spokoju i postanowił za wszelką cenę zbadać ją dokładnie przy pomocy swego medjum. Lecz tu spotkał się po raz pierwszy z silną opozycją; Helena nie chciała pod żadnym warunkiem zgodzić się na psychometryczne zbadanie wizerunku „biskupa“.
— Nie mogę — broniła się uporczywie jego naleganiom i prośbom — nie mogę na to się zgodzić, panie doktorze. Niech mnie pan do tego nie namawia, bardzo pana o to proszę. Coś mnie odtrąca od eksperymentowania z tym szkicem. Jakiś nieokreślony lęk odpycha od tego wizerunku i nie pozwala wejść w bliższą z nim styczność.
Proń, widząc nieprzezwyciężony upór panny, pozornie ustąpił i przez parę dni nic o „biskupie“ nie wspomniał.
Tymczasem zauważył coś, co naprowadziło go na daleko idące domysły w tej sprawie i ukazało jakby potajemny trop, na którym spodziewał się znaleźć prawdę.
Stało się w parę dni potem, podczas oglądania „pamiątek rzymskich“ proboszcza. Ks. Łączewski bowiem był pamiętnym wielbicielem Rzymu i jego zabytków. Znał święte miasto znakomicie i czuł się w niem jak u siebie w domu. Nie było zakątka, któregoby nie zwiedził, zabytku, któregoby na własne oczy nie oglądał.
— Rzecz dziwna — powiedział raz w chwili zwierzeń do gościa — gdy po raz pierwszy w 20-ym roku życia zwiedzałem Rzym, miałem wrażenie, że byłem tu już kiedyś dawniej; miasto wydało mi się dziwnie znajome, orjentowałem się odrazu w ulicach bez pomocy planu, witając ze szczególnem wzruszeniem pałace i domy, niby dobrych, starych znajomych. Zwłaszcza niezwykle jakoś blizkie i zażyłe wydały mi się zatybrzańskie, do Watykanu przytulone dzielnice: Borgo, Zamku Anioła i Prati, w których monumentalne, hadrjanowskie mury, wązkie i ciemne uliczki, szare portyki i tajemnicze ponad dachami przejścia-corridori dziwnie kłóciły się z szumnym rozgwarem prostolinijnie wytkniętych nowych ulic, słonecznych placów i granitem obrzuconych wybrzeży Tybru. W niezrozumiały dla mnie samego sposób odgadywałem zmiany, jakie zaszły w rozmieszczeniu budynków i planie tej części miast w ciągu wieków; mój cicerone zdumiony był niektóremi szczegółami, które nie były znane nawet jemu, urodzonemu Rzymianinowi; a jednak moje późniejsze poszukiwania i studjum historji miasta Rzymu przekonały mię, że miałem słuszność. Cóż wiec dziwnego, że ciągnie mnie do Rzymu coś z nieprzepartą siłą i że niemal co roku odwiedzam ukochane miasto?
Jakoż istotnie odbywał proboszcz z Doliny częste pielgrzymki do stolicy Piotrowej i za każdym razem przywoził z sobą jakąś cenną pamiątkę.
Jedną z nich był album portretowy kardynałów Renesansu, duża, oprawna w żółty pergamin księga z przeszło 50 podobiznami dostojników kościoła.
Przeglądając tę cenną pamiątkę, zatrzymał się Proń dłużej przy wizerunku jednego z kardynałów wieku XVI, którego rysy wydały mu się szczególnie znajome.
Ksiądz spostrzegł to, spojrzał na portret, który przykuł tak uwagę gościa i patrząc nań z dziwnym uśmiechem, odczytał objaśnienie poniżej:
— Lorenzo Rufredo, kardynał z czasów Aleksandra VI, i jeden z jego zauszników. Umarł w 54 roku życia śmiercią zagadkową, podobno pod ciężarem klątwy, rzuconą nań przez następnego papieża.
— Typowy przedstawiciel grandseigneur’ów kościelnych Odrodzenia — rzucił oględną uwagę Proń.
— Niestety — przyznał cicho ksiądz — podobno był to człowiek bujny, lecz i pełen wyuzdania. To też spotkało go zasłużona kara. Dziwna głowa, nieprawdaż, doktorze?
— Rzeczywiście — potwierdził w zamyśleniu Proń i patrząc uważnie w twarz księdza dodał:
— Rzecz dla mnie niepojętna i ze wszech miar ciekawa Kardynał Rufredo zupełnie podobny do „biskupa“, którego wizerunek w tak niezwykły sposób powstał na oponie ołtarzowej w tutejszym kościele i stał się zaczątkiem muzeum ks. proboszcza.
Na twarzy księdza odbiło się zakłopotanie. Spuścił oczy i odpadł zmieszanym głosem:
— Ma pan słuszność; i ja spostrzegłem od dawna to podobieństwo.
— Lecz istnieje jeszcze i drugie, niemniej tajemnicze i zagadkowe — pomyślał uczony, lecz nie wypowiedział głośno swego spostrzeżenia ze względu na osobę plebana.
Bo oto patrząc w twarz ks. Łączewskiego, zauważył, że w sposób dziwny łączy w sobie zasadnicze cechy obu wizerunków: proboszcz z Doliny był uderzająco podobny do kardynała Rufredo i „biskupa“ wypalonego na jedwabiu.
Lecz milczał, nie chcąc sprawić przykrości starcowi i już bez dalszych uwag przeszedł do następnych portretów.
Lecz tego wieczora, koło godziny 9-tej, skrycie wtargnął do drugiej salki muzeum i zabrawszy z sobą podobiznę „biskupa“, ukrył ją w swoim pokoju, by przy najbliższym seansie użyć jej bez wiedzy Heleny.
Nazajutrz panna, nie przeczuwając podstępu, pozwoliła się uśpić. Wkrótce pod skupionem spojrzeniem Pronia, zapadła w głęboki trans; głowa bezwładnie odchyliła się wstecz i oparła o grzbiet fotelu, jasnobłękitne jej oczy podeszły w górę. Proń zgasił lampę i zapaliwszy świece, przyćmił blask abażurem: po pokoju rozlała się mgława, zielona poświetl.
Wtedy uczony wyjął szybko jedwabną materję i zakrył nią od strony szkicu twarz śpiącej, poczem przy pomocy pass‘ów magnetycznych, pogłębił stan transu. Po kilku minutach zaczęły z ust medjum wydobywać się przytłumione westchnienia i jęki, a ciało dotąd sztywnie wyciągnięte, prężyć się jakby w konwulsjach. Nagle zerwała z twarzy jedwabną oponę, pochylając się wprzód. Wtedy spostrzegł z zadowoleniem eksperymentator, że proces materjalizacji rozpoczęty...
Z głowy Heleny, z pod pach i z okolicy łona wysnuwiły się wiotkie, fluidyczne woale, łączyły się w skrętach, zgęszczały w spirale. Po upływie krótkiego czasu wyłonił się zarys ludzkiego kształtu.
Doktór zbliżył się ku oknu i szybko ściągnął storę na dół. Gdy w następnej chwili odwrócił się ku medjum, wydał mimowolny okrzyk zdumienia. Przy fotelu śpiącej po jej prawej ręce stał w pełni zmaterjalizowany fantom „biskupa“. Djaboliczną twarz dostojnika, zwróconą en face w stroną uczonego, skrzywił okropny grymas; sępie oczy wbił w przestrzeń i z wyrazem piekielnego przerażenia coś tam wypatrywał — niby drugi Nebukadnezar, odczytujący złowróżbne pismo na ścianie królewskiej komnaty.
Wtem z ust medjum wypłynęły chrapliwe, zdławione męką słowa:
— Jam jest kardynał Rufredo!
Widmo zakrywając twarz jakby przed czemś straszliwem, wahnęło się wstecz.
— Vexilla regis prodeunt inferni[2] — zabrzmiał okrutny wyrok w ust śpiącej.
Odpowiedział mu jęk przeciągły, niby świst wichru:
— Cremaberis igne aeterno![3] — padły ostatnie słowa i zgasły.
Wyczerpane medjum rzuciło się z powrotem we fotel.
Wtedy zaszło we fantomie zagadkowe przeobrażenie: znikła strzelista infuła, odpadł w przestrzeń pastorał, rozwiały się insygnja kardynalskiej godności; po chwili ujrzał magnetyzer przed sobą zamiast drapieżnej maski kardynała, łagodną, słodko uśmiechniętą postać ks. Łączewskiego...
Nie dowierzając wzrokowi, Proń przystąpił ku księdzu i wyciągnął rękę, by go dotknąć. Lecz widmo, uprzedzając zamiar, uchyliło się trwożliwie w głąb pokoju.
— Noli me tangere![4] — wypłynęło z ust Heleny znamienne ostrzeżenie.
Uczony cofnął się na poprzednie stanowisko, śledząc ze zdumieniem szczególne przeobrażenie.
Twarz księdza krasił niepojęty, niebiański uśmiech szczęścia i ukojenia; oparł rękę na głowie śpiącej bratanicy i wzniósłszy oczy do góry, zdawał się skupiać w bezgłośnej modlitwie. Powoli, nieznacznie, postać jego uniosła się w górę na klęczkach i ze złożonemi na piersiach rękoma rozwiała, rozpłynęła się w przestrzeni...
Zanim Proń zdołał zorjentować się w znaczeniu fenomenu, Helena, wydawszy bolesny okrzyk, samorzutnie przebudziła się. Wysiłkiem woli otrząsnąwszy się ze stanu odrętwienia, porwała się gwałtownie z miejsca:
— Mój stryj? — zapytała drżącym, pełnym śmiertelnego lęku głosem. — Co się stało ze stryjem?
— Zapewne u siebie — usiłował uspokoić ją Proń.
— Mam jakieś złe przeczucie. Chodźmy do niego zaraz!
I pociągnęła go za sobą do pokoju księdza.
Weszli szybko, nie pytając, czy wolno. Wewnątrz w blasku lampy ujrzeli proboszcza, siedzącego przy biurku. Jedną ręką podparł nizko zwieszoną głowę, drugą przyciskał do ust krucyfiks.
— Stryjku! — zawołała z niepokojem w głosie Helena — Stryjku!
Starzec milczał. Panna podbiegła ku niemu, zarzucając mu ramiona na szyję. Wtedy siedzący obsunął się ciężko z fotelu na posadzkę.
— Jezus, Marja! — krzyknęła, pochylając się nad nim w bezmiarze bólu.
Proń przyklęknął obok i, uważnie zbadawszy puls i serce, rzekł półgłosem:
— Nie żyje.






  1. I ujrzałem duchy idące poprzez płomień.
  2. Oto postępują naprzód proporce króla piekieł.
  3. Ogniem wieczystym trawiony będziesz.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Nie dotykaj mnie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.