Przejdź do zawartości

Murzański

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Murzański
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 4
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MURZAŃSKI.


Ludzie nie zapiérali stodół, bo jeden drugiemu nie wziął i nie byliby zwrócili uwagi, gdyby nie ślady na śniegu. A zima była twarda. Śniegi na chłopa zwyźć leżały koło chałup, tak że pojeden i bez cały dzień kaganek świecić musiał, taka ćma była w izbie — zwłaszcza z tych gazdów, co w dole, a nie na wysięku wiatrów siedzieli.
— Wiécie — powiada raz Maciek Stękała do Jędrzeja Zwardonia, kiedy się w karczmie na kielusek zeszli — cosi mi w nocy koło stodoły łaziło.
— A i u mnie samo tak — odpowiedział Zwardoń.
— Zje dyć i u mnie béło pozawcorem — odezwał się Kuba Pscelarz.
— Trzaby strzéc.
— Ale co fce, kie nie kradnie nic?
— Prowda! U mnie tys nic nie wzieno.
— Ino łazi.
— Ale co przecie fce?
— Jednako trza pilnować. Dobre nie bedzie, ba złe, kie nocami łazuje.
A Murzański, więcej do widma leśnego, niż do człowieka podobny, w ręce klaskał, aż grzmiało, i śmiał się, jakby rżał, i tłukł z uciechy kułakiem w brodę, aż mu w gębie wielkie, białe, szerokie, świecące jak u dzika, zęby kłapały, a przyśpiewywał sobie:

„Jo se chłopiec taki śmizny,
kupiłek se za gros cizmy,
a konicka od ryktara
za dwa dudki przez grajcara!“

Brodę on miał długą, czarną, rozczochraną, takież długie zwisłe wąsy; wielkie ciemne oczy, pełne dziwacznego światła; nos, jak pałka; wargi grube, wywinięte, sinoczerwone; włosy czarne na ramiona opadłe; uszy śpiczaste; na piersiach spina okrutecna z łańcuszkami, a na szyi długie różańce i skaplerze. Kiedy w karczmie, albo na weselu wziął tańczyć, niewypowiedzianie tupać, hipkać, dreptać, a w kółko się obyrtać; to osobno latały świecące oczy, osobno długie włosy, osobno długie ręce, osobno mosiężne łańcuszki u spinki, osobno krótka wyżej portek koszula i osobno różańce. Wszystko latało jedno za drugiem, z dźwiękiem, brzękiem, furczeniem i błyskaniem, a z białych świecących zębów wybiegały niepowstrzymanym pędem, z żywiołową nawałnością, jaskrawym potężnym głosem ciskane śpiewanki jedna za drugą, ścigając się, jak piarg w Zawracie, tak że z Murzańskiego tworzył się wir, chaos, cudo niesłychane i niewidziane, zarazem zabawne i przeraźliwe, przykuwające do siebie wzrok i oszałamiające umysł. Stary Krzyś, kiedy mu raz grał w karczmie na Groniu, bał się go i twierdził, że w tym chłopie dyabeł siedzi, bo kaby tén takom siéłe w nogak wzion, a coby mu tak wartko słowa leciały z gęby i coby telo zbacył? I bały się go Żydy, kiedy wśród powodzi przysłów, aforyzmów, okolicznościowych dwuwierszy, zagadek, dowcipów, fraszek, miotanych dookoła, jak plewy z młynka, wśród kaskad i katarkt nieludzkiego, końskiego śmiechu, nagle zaryczał, aż się szyby w karczmie zatrząsły:

„Dej tu Żydzie wódki bo to jus cas krótki!
Śmierztecka za lasem wywija pałasem!...“

A czasem znowu rozległo się żałosne, głębokie:

„Kie mie w doma nima, to mie wyzirajom,
kie du domu przyjńde, za nic mie nimajom!...“

Bo Murzański hojco zrobił. Drzewa dźwigał, kamienie łamał, konia najdzikszego kuć przytrzymał, wieprza, choćby był „jak krowa“, przy kłóciu; wymłócił, ukosił, do każdej ciężkiej roboty był, a za to nie żądał nic, dostawał mało co, albo i nic i jeszcze się z niego śmiano.
Ale teraz Murzański się śmiał. Rechotał na całe lasy. Bo oto w tę twardą zimę sarny po reglach nie cierpiały głodu. Murzański im siano z chłopskich stodół nocami w regle wynosił.
Szedł on raz z lasu, gdzie drzewo spuszczał, i napotkał w głębokich śniegach sarnę tak zgłodzoną, że nieuciekała przed nim. Wziął ją na ramiona i niósł do chałupy, ale mu zdechła na grzbiecie po drodze. Zakopał ją w śnieg i bardzo nad nią płakał.
A potem na drugą noc Pscelarz zobaczył ślady koło swojej szopy na śniegu. Bo Murzański własnego siana niemiał; na swoim kawałeczku sadził tylko grule i owies siał, a konia niechował.
Wybierał Murzański siano gazdom nocami, w płachtę wiązał i w regle niósł, a pod drzewa na gałęzie młodych smreków, aby kurniawa nie zasypała i nie tak łatwo rozmiotła, kładł. Sarny przychodziły i jadły. Murzański się zaś przypatrywał z niedaleka z za pniaków z rozkoszą i szczęściem. I tak sarny oswoił, że blizko ku niemu podstępowały, niebały się, a jedno młode sarnię, taki śpicocek, z ręki mu siano skubało. Murzański mało nie szalał z radości. Byłby porwał sarniuka na ręce i całował, ale się go przestraszyć i urazić bał.
Murzański zresztą nietylko sarny, ale wszelkie zwierzęta, ptaki, owady kochał. W las się wszyć, to było mu najmilsze. Wychodził ztamtąd umazany borówkami, malinami, poziomkami, bruśnicami, co było, z liśćmi poprzyleganemi do twarzy, polepionemi do włosów. Pedziałbyś leśno stwora, nie cłek! A tam w lesie pomagał on mrówkom patyki do mrowiska znosić, muchy wyplątywał z sieci pajęczych, tonące w Toporowych Stawkach i w bagnach chrząszcze ratował, cały dzień miał co robić. Ludzie tego na szczęście nie widzieli, boby go czysto za waryata byli mieli, a tak mówili tylko, co je jest nie cołke głupi, jino przigłupi, ale rozum ma. Wójtem go nie obieremé — śmiali się chłopi — zreśtom je hłop, jak sie patrzy.
Ale odkąd się Murzański losem sarn po reglach zajął, rano po ranu to ten, to ów gazda ślady stóp koło szopy spostrzegał — coś wyraźnie właziło tam i wyłaziło — i niemógł zrozumieć, co łazi i po co łazi, kie nic niebiere? Zima była straszna, mrozy ogromne, pilnować się niechciało — a że nic nieginęło, uchwalili gazdowie, ze niegze ta łazi, kie sie mu tak ulubiło, be cosi głupie, abo cosi kajsi ine, ale nie złe... W sianie ubytku nie tak łatwo spostrzec.
Ale się raz nieszczęście stało: płachta się Murzańskiemu koło Fronkowej szopy rozwiązała i siano się usuło na śnieg. Spostrzegł Fronek rano i wszyscy gazdowie odgadli: siano krada!
Ale wto?
O złodziejowi takim nie słychiwano nigdzie i znikąd. Wtozby haw siano krad? Wto konie miał, to miał swojego dość, a kto koni niechował, to na cóż mu to? Postanowili dojść kto to i co to i na trzecią noc Józek Bykowski spostrzegł człowieka podsuwającego się ostrożnie ku jego stodole. Noc była jasna, księżyc świecił — poznał Murzańskiego.
W niemałem zdumieniu poleciał z wiadomością do gazdów. Nie chciano mu wierzyć — zadusiować się musiał, że prawdę mówi.
Uradzili chłopi nic nie przedsiębrać, aż dojdą, co Murzański z sianem robi, bo że go do swojej chałupy nienosił, to pewne.
Wyśledziwszy, ostrożnie, z daleka dwaj parobcy, synowie Pscelarza, poszli za Murzańskim do lasu i widzieli, jak siano w gałęzie młodych smreków zakładał, niby za drabinę, jak sarny przychodziły i jadły. Miejsce już z dawna znajome musiały mieć.
Kiedy synowie Pscelarza powrócili z tą wiadomością do domu, w dzień sam Pscelarz i dwóch jeszcze gazdów udało się rzecz sprawdzić i oburzenie ich niemiało granic. Śnieg staraszony, bobków pełno, siano powdryptowane do śniegu — cud Pana Boga co nie ujrzeli!
Wójt głową pokiwał i oświadczył, że swój urząd zna i swoje zrobi.
Po południu, kiedy Murzański spał, czterech najtęższych chłopów we wsi weszło do jego chałupy, gdzie sam, niemając żony, ani dzieci mieszkał. Wstrząsnęli Murzańskim — zbudził się.
Na widok chłopów, zaczął się zaraz szeroko śmiać i pytać: co fcom?
Ale chłopi krzyknęli groźnie: Podź — i wzięli się wiązać Murzańskiemu ręce. Murzański się cieszył. Be ucieha! Be śmiéch! — powtarzał, wyciągając ręce do powrózków.
Wiedziono go przez wieś do wójta. Wieś cała wyległa, a Murzański się śmiał do wszystkich, pokazywał szerokie, białe, świecące zęby, rżał, sypał dowcipami. On wse rad béł, kie sie mu ludzie śmiali, kie sie mieli cemu śmiać...
Przyprowadzono go przed chałupę wójta, a tam stali Stękała, Zwardoń, Pscelarz ze synami, Fronek i inni gazdowie.
Wójt rzekł: Murzański! Krodeś siano.
Murzański: Hy! hy! hy! — aż w powietrzu zarżało.
— Murzański, tu nima śpasów — rzekł wójt — Po coś krod?
— Zej bo by mi sami béli nie dali — odpowiedział Murzański.
Zamruczeli chłopi groźnie na tyle bezczelności.
— Na coś brał? — zapytał wójt, aby spełnić znamienicie urząd sędziego.
— Sarnom jek nosiéł.
— Na co?
— Bo fciały skapać z głodu. Śniegi hrube, wielgie.
— Ludzkieś siano brał.
— Jedyjek swojego nigda nimiał.
— Krodeś.
— Jakok wom pedział — boby niedali. Hy! hy! hy! Dołby wej wtory?
I roześmiał się dookoła.
— Murzański! Tyś jest złodziéj, musis być ukorany.
— Jećek nie lo sobie biérował, jino lo sarnów. Figiel hań béło zanieść, w tele śniegi! Hy! hy! hy!
Ale tej bezczelności było za dużo Stękale. Skoczył ku Murzańskiemu i w pysk go trzasnął.
— Hy! hy! hy! — zaśmiał się Murzański. — Kumendyjo!
— Nie kumendyjo! Psie miéso zatracone! — krzyknął Pscelarz — Gadoj! Kieloś mi siana wyniós?!
— Je kielok jino na grzibiet potrefił.
— Kieloś jino potrefił! — wrzasnął Pscelarz wściekły.
Jeden ze synów Pscelarza przypadł i palnął Murzańskiego palicą przez plecy.
— Kumendyjo! — krzyknął Murzański, wyszczerzając zęby w śmiechu.
— Cłeku! — ozwał się Fronek, chłop stary i mądry — Cłeku, cy nie rozumis nic? Nie hańbis sie, coś złodziéj? Nie straf cie Boskiego sądu?
— Hy! hy! hy! — śmiał się Murzański. — Pon Bóg powi, cok dobrze robiéł. Brałek wom, coście mieli, a dawałek sarnom, co nimiały. Kieby na jednego, to niepowiem! Ale jest wos haw gazdów piendziesieńci takik, co siana majom dość. Zimy twardyj niebe wiencél, jak piendziesiont dni; kieby kozdy roz siano do lasa lo sarnów wyniós, toby starcyło. Jo u kozdego niebéł, jacy jino roz. Coz to za tako krziwda? Co hłop na plecy zabiere?
I znowu się rozśmiał końskiem rżeniem.
Chłopi patrzeli po sobie, wtem wrzasnęła Zwardoniowa:
— I wy, hłopy, takiego głuptoka słuhocie? Niek sie tu zadusiuje, co wiencél na siano nie pudzie!
— Hy! hy! hy! Nie zadusiujem sie nijako! Zaroz dziś pudem, jino się kumendyjo skońcy!
— Wiera! Pudzies! Psiogłowce jeden! — wrzasnęła Zwardoniowa.
— O bo pudem! Moje sarnecki bedom mie hań cekały, jako i kazdom noc. Bedom sie do mnie przipatrzowały, jako im niesem. Nozkami grzebiom, bijom w śnieg. Jo im hań dołek wygrzób we śniegu, bo jedne to se racyj z gałęzie idom sianko skubść, a drugim to sie zaś widzi ze ziemecki świentyj zbiérać.
— Wicie go! Jesce be sarnom dogodzował! — skrzeczała przysiadając z oburzenia Zwardoniowa. — Wicie go! Obraza Pana Boga!
— Obraza Pana Boga! — powtórzyli ci i owi w tłumie.
— He, ludzie — mówił Murzański — kieby sie na wos tak wase dzieci patrzyły, jako na mnie ty sarny!
— Ej! Psie! — wrzasnęła z kolei Stękalina.
— Kumendyjo! Hy! hy! hy! Baby sie drejom! — śmiał się Murzański.
— Gazdowie! Co haw beemy długo stać? — zakrzyknął nagle Pscelarz. — Zróbmy koniec! Murzański! Bees siano do lasu lo sarnów nosował?
— Beem! Hy! hy! hy!
— A nie bees, psia wiaro jedna! My cie haw oducymé! — krzyknął Pscelarz i wyrwaną z ręki syna palicą w głowę Murzańskiego uderzył, aż mu kapelusz przeciął i krew bluznęła.
Na widok krwi rozjedli się chłopi, a więcej jeszcze baby. Czem kto miał, z krzykiem: my cie haw oducymé! — pięściami, powyrywanemi z płotów kulikami, patykami bito Murzańskiego. Biły i dzieci. Gdy runął na ziemię, kopano go i deptano, a ryczano nad nim: My cie haw oducymé!...
Jeden tylko wyraz: Kumendyjo! Kumendyjo! — z początku krzyczał, potem jęczał Murzański, któremu ręce związane przeszkadzały się zasłaniać.
Kiedy już był podobny do krwawej masy, rozważniejsi chłopi z wołaniem: nie trza zabić! — ustali sami bić i poczęli rozsuwać bijących, zwłaszcza rozjadłe i pijane z rozżarcia kobiety.
Potem wójt rozkazał czterem chłopom, którzy Murzańskiego przyprowadzili, odnieść go do domu. Że go jednak odnieść było trudno, bo strasznie krwawił, położono osłony na dwoje gnatek, zaprzągnięto konia i dwaj chłopi odwieźli Murzańskiego do chałupy. Cisnęli go na pościel i wyszli.
Przez jednę chwilę Murzańskiego oczy stały się zupełnie jasne, rozumne.
— Wtoz dziś hań sarnom poniesie jeść? — szepnął.
A potem ze strumieniem krwi zarzęził mu z pogruchotanych żeber śmiech: Hy, hy, hy! Kumendyjo!...



OBJAŚNIENIA.

nie zapiérali — nie zamykali.
zwyźć — wysoko.
pojeden — niejeden.
strzéc — stróżować, śledzić.
łazuje — łazi.
Opis zewnętrzny Murzańskiego wziąłem z pewnego gazdy z Gronia.
piarg — drobne kamienie.
zbacył — zapamiętał.
plowy — plewy.
hojco — cobądź.
kurniawa — zawieja śnieżna.
usuło — usypało.
wto — kto.
O złodziejowi — o złodzieju.
zadusiować się — na mój dusiu! — (na moją duszę) — przysięga.
wse — zawsze.
śpasów — żartów.
Ludzkie — cudze.
lo siebie — dla siebie.
Figiel zanieść — trudno było.
palica — laska, kij.
straf — strach.
niebe — niebędzie.
jacy — tylko.
wygrzób — wygrzebał.
skubść — skubać.
be — będzie.
osłony — deski.
gnatki — saneczki.
Piosnki są oryginalne góralskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.