Morituri/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Życie pana mecenasa Hartknocha, jak wielu jego towarzyszów, dzieliło się na dwie ściśle od siebie odgraniczone części — i w jednym człowieku mieściło się, można powiedzieć, dwóch ludzi całkiem do siebie niepodobnych. Jeden z nich zajmował się pilnie przez pół dnia interesami klientów swoich, bardzo licznych, gdyż Hartknoch uchodził za jednego z najpraktyczniejszych prawników, — drugi, po zamknięciu kancelarji, zabawiał się i czas przepędzał, jak mógł, najprzyjemniej. Kancelarja nawet, znajdująca się przy Miodowej, umyślnie może odłączona była całkowicie od prywatnego mieszkania mecenasa, który zajmował piękny apartament na Krakowskiem. Ludzie, dobrze znający go, utrzymywali nawet, iż miał dwie odrębne fizjognomje, jedną urzędową, chłodną, zamyśloną, poważną, — drugą domową, uprzejmą, wesołą i miłą. Pan mecenas nie był żonaty, lecz dom utrzymywał otwarty, na stopie bardzo świetnej i niemal co wieczora miewał u siebie gości, zebrania, małego wista, wesołą pogadankę, dobrą wieczerzę... Schodzili się doń ludzie, jak on, potrzebujący po pracy wytchnienia i rozrywki, rozprawiano o literaturze, o sztuce, o teatrze zwłaszcza i muzyce, których mecenas był wielkim znawcą i miłośnikiem. Choć się tem nie popisywał, przyznawano mu parę dowcipnych komedyjek, grywanych z powodzeniem w teatrze Rozmaitości, pod półprzezroczystym pseudonimem Twardokostskiego.
Hartknoch należał też do najsurowszych sędziów gry artystów, miał swe krzesło roczne na obu scenach i zajmował się gorąco każdą nowością i każdem debjutem zjawiającego się artysty. Nie poznałby go był, kto po wieczorze, spędzonym na miłej gawędzie w jego domu, nazajutrz rano zaszedł na ulicę Miodową. Tu on był tylko prawnikiem, tylko czynnym obrońcą i doradcą swoich klientów; słowa się odeń dopytać nie było można o tem, co go wczoraj jeszcze najgoręcej zajmowało. Kancelarja, zawsze pełna, przy znacznej liczbie sekretarzy i pomocników zaledwie wydołać mogła napływającym na odgłos jego zręczności i gorliwości pacjentom... Trafiało się nawet, iż ci, co się opóźnili na Miodową, gonili go potem i szukali na Krakowskiem, lecz napróżno. Hartknoch przyjmował grzecznie przybyłych, ale nielitościwie odsyłał ich do kancelarji. Wieczorem za nic w świecie nie byłby dał konsultacji, ani się zajął żadnym interesem.
Pomimo tej surowości, nie zbywało mu na pracy, dochody miał znaczne i wszyscy utrzymywali, że się szybko dorabiał majątku; klient chętnie czekał, byle mu interesu nie odrzucono, byle miał za sobą tak głośnego prawnika.
W prywatnem życiu mecenas był człowiekiem rzadkiej delikatności, a nawet wspaniałości; nie skąpił ani na życie, ani na ofiary, pieniędzmi sypał i nie żałował wcale na to, co mu przyjemność robiło lub zadowalało fantazje artystyczne; — w urzędowem, z chłodem osobliwszym i obojętnością zupełną, podejmował się spraw nawet najmniej przyjemnych a niezawsze czystych. Interes dla niego nie miał strony moralnej, ale był zadaniem, którego wartość stanowiło przezwyciężenie trudności. Chętnie i chciwie chwytał takie, o których inni zrozpaczyli, budziły one jego działalność umysłową — grał jakby partję szachów z przeciwnikami i wysilał wszystką swą wiedzę i zdolności, aby koniecznie zwyciężyć.
Utrzymywał zresztą, iż o uczciwość interesów powinny się troszczyć strony bojujące, których on był tylko narzędziem. Teorji tej wartości rozbierać nie myślimy, to pewna, że jej mecenas ze spokojnem sumieniem używał. Cisnęli się też doń zdesperowani i tacy, których sprawy polegały na jak najzręczniejszych referatach. Prawie bezprzykładnem było, aby Hartknoch kiedy przegrał; jeśli widział, że rzecz była w istocie niemożliwa, naówczas przyjąć sprawy nie chciał. Człowiek był, bądź co bądź, oryginalny, miał własne wyobrażenia, o które sporów nie toczył, ale według nich postępował.
Po powrocie z wycieczki, w ciągu której wstępował do Lublina i zajeżdżał do Brańska, mecenas powrócił do dawnego trybu życia, dał sobie tylko słowo, jak mówił, iż podróży więcej odbywać nie będzie, gdyż w nich traci się zbyt dużo czasu, doznaje trudów wiele, a gra świecy nie warta.
Właśnie w jak najweselszem usposobieniu zasiadano jednego wieczora do herbaty u mecenasa i żwawe toczyły się rozprawy o granej przed dwoma dniami komedji konkursowej, gdy służący wszedł zakłopotany i doniósł panu Hartknochowi, iż jakiś nieznajomy jegomość usilnie się z nim widzieć domaga; nazwiska powiedzieć nie chce, ale prosi niezwłocznie choć o krótkie posłuchanie, o dwa słowa.
Na wypadek takich natrętów miał mecenas osobny gabinet, do którego wnijście było z sieni, tam chwilowo przyjmował ich i odprawiał do kancelarji; nigdy ich jednak nie puszczano do salonu, by swobodnej atmosfery jego oddechem swym nie zatruli. Z wyrazem gniewu prawie pan Hartknoch wstał od stolika i skierował się ku gabinetowi, do którego służący już był wpuścił owego utrapionego, nieproszonego gościa.
— Wracam natychmiast — rzekł do przyjaciół.
W gabinecie paliła się lampa na stoliczku, nieopodal od progu stał w półcieniu nieznajomy jegomość, ze zwitkiem papierów pod pachą. Mecenas na pierwsze spojrzenie poznać go nie mógł.
Był to niskiego wzrostu, zgarbiony trochę mężczyzna już niemłody, ubrany starannie i zdający się do lepszego należeć towarzystwa. Suknie, kapelusz, laska, którą trzymał w ręku, obcisłe rękawiczki pozapinane na guziczki, chustka od nosa, woniejąca Jockey-Clubem, lakierowane buty, przy siwych włosach i pomarszczonej twarzy, trochę dziwnie odbijały. Mecenas zbliżył się doń żywo, wpatrzył baczniej i okrzyk podziwienia z ust mu się wyrwał. Zdawał się oczom swym nie wierzyć, wpatrzył się i zawołał:
— Pan Zembrzyński... byćże to może?
— Ja jestem, ja, tak, tak, — cichutko rzekł, witając się, stary — cicho, proszę pana, cicho! Na chwileczkę, czy mogę się rozmówić? bo interes mam ekstra-pilny...
— Ja, kochany panie, wieczorem i, raz wyszedłszy z kancelarji, żadnym interesem nigdy się nie zajmuję, jest to u mnie prawidłem niezmiennem... Lecz, na miłość Boga, co za metamorfoza!
Zembrzyński ruszył ramionami i śmiać się zaczął stłumionym, suchym śmieszkiem.
— Widzisz, kochany łaskawco, trzeba umieć być tem zawsze, czego okoliczności po nas wymagają. W domu człowiek żyje, jak mu się podoba, wychodząc w świat, musi jak mu najwłaściwiej i najrozumniej. Otóż, widzi kochany łaskawca, wypadło mi się teraz ubrać...
— Byłbym pana nie poznał...
— Hę, w zwierciadle ja sam, powiem panu dobrodziejowi, prawie poznać się nie mogłem, ale tem ci lepiej. Wracając do rzeczy, — dodał — o interesie...
— Ja wieczorem przestaję być mecenasem, tak jak pan, wyjeżdżając z Firlejowszczyzny, zrzucasz stary szlafrok...
— A więc na żaden sposób nie możemy...
— Na żaden sposób.
Zembrzyński westchnął.
— Przyjdź pan jutro do kancelarji przy ulicy Miodowej — rzekł mecenas.
— Do kancelarji nie mogę!
— Uczynię dla was wyjątek, przyjmę w domu, jeśli chcecie, ale jutro rano...
Zembrzyński westchnął znowu.
— Nieodwołalny to wyrok? — spytał.
— Prawo tak chce! — śmiejąc się, dodał grzecznie Hartknoch; — szanując inne prawa, musimy i te, któreśmy sobie sami nadali, ściśle wypełniać, przepraszam pana...
— A, to ja przepraszam! zatem jutro, o ósmej tu.
Mecenas się skłonił i wychodzącego przeprowadził do drzwi. Z przedpokoju słychać było wrzawliwą rozmowę w salonie. Hartknoch powrócił doń zamyślony. Napróżno go się dopytywano, dlaczego tak sposępniał, nie powiedział nic, a po chwili rozmowa rozchmurzyła mu czoło. Rozprawiano przy herbacie o wszystkiem, co było dnia ubiegłego pokarmem: o ludziach, o plotkach, o przybyłych do Warszawy, o składających się małżeństwach i rozkładających się stadłach... Wesołość była znów powszechna.
— Jeżeliście wczoraj nie widzieli loży w Wielkim teatrze, która wszystkich oczy zwracała, — rzekł do mecenasa ktoś z jego poufałych przyjaciół — to żałujcie... bo było zaprawdę na co patrzyć... Dla wtajemniczonych odegrał się między widzami ciekawszy może dramat w lożach, niżeli na scenie.
— Cóż to było? co? — zawołano ze wszystkich stron.
Opowiadającym był niemłody już człowiek, jeden z tych warszawiaków czystej krwi, którzy nie oddalają się nigdy prawie od miasta na Wolę, Mokotów i Pragę, człowiek, który od lat dwudziestu nie bywał chyba na kilka godzin na jarmarku w Łowiczu. Znał on tutejsze domy, ich stosunki i najtajniejsze historje buduarów, które zresztą tajemnicą nie są, chyba na dni kilka i dla tych, co o nich wiedzieć nie chcą. Stary kawaler, ale udający złotego młodzika, zajmował się szczególniej kolporterstwem plotek i to mu dawało wyborne obiady bezpłatne, doskonałe wieczerze, a bardzo przyjemne herbaty.
Znano go powszechnie pod nieprawdziwem nazwiskiem, przez kogoś mu nadanem, a wybornie doń przylgłem — Kryszpina.
— Kryszpinie, kochanie, — uszy i serca otwarte na twą powieść czekają. Szecherezado najmilsza... cisza panuje! mów!...
— Mówić nie odmawiam, — odchrząknąwszy, ozwał się Kryszpin — lecz upokarza mnie wasza nieświadomość rzeczy powszechnie znanych i indyferentyzm na najważniejsze wypadki, któregobyście się sromać powinni.
— Srom nasze lica okrywa! — zawołano. — Ale mów, nieznośny Kryszpinie.
— Poczynam, za co mi wdzięczni być macie, bez przemowy — rzekł powołany. — Rzecz się tak miała... Grano Fredry „Damy i huzary“, publiczność była wyjątkowo świetna i liczna. Czy ją przypisać należy genjuszowi Fredry, czy deszczykowi, który, kropiąc zaspany, przechadzek nie dopuszczał — zostawiam to sądowi światłych moich słuchaczów... W początku pierwszego aktu otworzyła się loża pierwszego piętra i nieznana rodzina jakaś z prowincji zainstalowała się w niej tak hałaśliwie, że kilka razy syknąć na nią musiano. Tym sposobem zwróciła ona na siebie wzrok publiczności, lecz raz tam padłszy, oczy się już od szanownej rodziny, zajmującej lożę, oderwać nie mogły. Wiecie czcigodni słuchacze, jak warszawiak wybredny ma smak, jak przedziwne poczucie piękna, jakim węchem niezrównanym umie rozeznać zwierzynę od swojskiego drobiu... przepraszam... zwierzyną nazywam z lasów i błot wiejskich przybyłe istoty naiwne, cyranki, gęsi, bekasy i czaple, które w czasie jarmarków na wełnę i karnawału niekiedy przelotnie nas nawiedzają. Loża zajęta była przez tego rodzaju istoty. Siedział w niej otyły mężczyzna z orderem na szyi, rad z siebie, utuczony, z twarzą promieniejącą złotem jego kieszeni, pewien, iż ściągnie uwielbienie powszechne... Naprzeciw niego... widocznie córka, bo nie żona, żółta, nierozkwitła jeszcze piękność, niepokaźna, chuda, ale strojna jak szewc na niedzielę. Porównanie jest trywjalne, nie przeczę, ale obrazowe i wyraziste. Jak indyjskie bóstwo okrywały ją klejnoty, fałszywe czy prawdziwe, nie wiem, dosyć, że iskrzące się blaski nadzwyczajnemi... Wpośrodku towarzyszka, widocznie obcoplemienna guwernantka, czy dame de compagnie, raczyła przez lornetkę zgłębiać niziny parterowe i badać fizjognomje śmiertelników, którzy zajmowali krzesła orkiestrowe... Wystawcie sobie taką lożę, po długiem wygłodzeniu oczów naszych, przychodzącą je nakarmić jakby żywą ilustracją Bertall‘a... Lornetki zewszechstron skierowały się na nieszczęśliwe ofiary, spinano się na palce, aby się lepiej przypatrzyć, z obawy, by ten czarowny obraz nie zniknął. Szczęściem wiemy to z doświadczenia, parafjanin, przybywający ze wsi, ani zapłaconego befsztyku na talerzu, ani kupionego na cztery akty biletu nie pozostawia niedojedzonym. Jeszcześmy wyliczali łańcuchy, bransolety, kanaki i klejnoty córki, a unosili się nad przepysznemi dewizkami, rozwieszonemi na aksamitnej kamizelce ojca, gdy loża otworzyła się i wszedł do niej młodzieniec... dziwnej piękności i najczyściej paryskiego szyku...
Znalezienie się jego obok tych klejnotów i panny łatwo się dawały tłumaczyć bez cicerona: panna być musiała posażną jedynaczką, a młodzian wielkiego rodu, a osuszonego worka pretendentem do ręki, którą ściśniętą w biadoliła rękawiczce ujrzeliśmy na skraju loży i dostrzegli, jak konwulsyjnie zadrżała. Na widok młodziana ojciec wstał szybko i nie uspokoił się, póki go na swem miejscu naprzeciw córki nie usadowił. Naówczas dopiero światło, padające na piękną twarz przybyłego, dało w nim wielu znajomym rozpoznać dawno już w Warszawie niewidzianego księcia Roberta Brańskiego. Zdziwienie było powszechne. „Otóż na co zeszli Brańscy!“ szeptano z politowaniem. Wszak panowie znacie, wiecie, słyszeliście przynajmniej, kto są, a raczej czem byli książęta Brańscy! — dodał opowiadający.
Głosy potakujące: — A jakże! a juściż! — odezwały się zewsząd, a on mówił dalej:
— Nie spuszczaliśmy ich tedy z oczu. Lecz tu epizodycznie wtrącić muszę pytanie: czy kto z panów swojego czasu słyszał o tragicznej historji pięknej hrabiny Natalji i Antinousa od huzarów?
— O tej historji, której związek z lożą zaczyna się nam zarysowywać, — rzekł mecenas, — jabym pragnął bliższej informacji. Słyszałem coś o niej, ale nie mogę powiedzieć, żebym ją znał.
— Najchętniej przystaję na powtórzenie jej po raz pewnie pięćdziesiąty w życiu, — mówił dalej Kryszpin — lecz nie ufam swym siłom, bo czuję, że w niewłaściwym toniebym ją opowiadał. Czy kto z panów mnie nie zastąpi?
Nikt się nie zgłosił.
— Zatem epizod pięknej Natalji i Antinousa huzara, — rzekł Kryszpin — słuchajcie! Onego czasu na horyzoncie nadwiślańskim zjawił się nowo kreowany hrabia, którego zwano niżnikiem czerwiennym, nie wiem dlaczego. Zajmował on bardzo wysokie stanowisko, do którego dobił się przez help your self. Mówiono jednak, że najwięcej sobie pomagał ukłonami, uniżonością i bieganiem za cudzemi wszelkiego rodzaju interesami po błocie. Zaszargał się też, ale na to nie zważano. Szedł coraz wyżej, wyżej i dopiął się najwyższych stopni. Fama opowiadała o nim, iż niegdyś buty miał czyścić tym, którzy teraz zmuszeni byli stać u niego w przedpokoju. Talentu wielkiego nie miał, zato giętkość przedziwną, fiszbinową. Nic mu nie szkodziło zgiąć się we dwoje, dawać sobie jeździć po plecach, chodzić na rękawach, śmiać się z rzeczy smutnych, a płakać nad wesołemi. Tym sposobem dorobił się on wszystkiego, czego tylko dorobić się można, nawet najtrudniejszej rzeczy dla ubogiego — majątku. Znalazły się tedy zaraz i prababki arystokratyczne, i dziadowie dygnitarze, i herb, i szlachectwo, i koligacje. Brzydki był, czerwony, trędowaty, włos mu rosnął kępami, ospa go podziobała, ręce miał burakowej barwy, masyw jak niedźwiedzie łapy, ale trzymał się prosto, suknie miał od Chabou, gwiazdę u fraka, il avait l’air distingué. Zachciało mu się żony i to takiej, żeby się nią można było pochwalić. Żyła naówczas w Warszawie z pensji emerytalnej pani generałowa N. N., niewiasta głośna z wdzięków, z przygód, z podróży, odbywanych z różnymi towarzyszami, ze skandalików i pojedynków, które dla jej pięknych oczu odbywano. Lecz zczasem stała się surową, nabożną, niezmiernie gorliwą o duszne zbawienie i najprzykładniejszą z kwestarek. Wychowywała ona córkę, cudo piękności, jeszcze, mówiono, piękniejszą, niż mama była zamłodu. Szło o wydanie zamąż tej Wenery, ale nie ladajako: bogato i tak, ażeby na wielkim świecie, do którego zrodzona była, świetnieć mogła. Matka pilnowała tak tego rozpękającego kwiatka, iż kroku jej bez siebie stąpić nie dała. Kochali się tłumami w niej wszyscy, panna Natalja bawiła się tem, ale niebezpieczeństwa nie było, ażeby się dała obałamucić. Serce spało. A że mama uczyła ją arytmetyki i wpoiła w nią Pitagoresowe zasady głęboko, można było być pewnym, iż panna albo wyjdzie dobrze zamąż, lub potrafi czekać bez niecierpliwości. Piękność jej była tego rodzaju, które się do lat czterdziestu świeżuteńkiemi utrzymują.
Było już lat dwadzieścia i pięć pannie, gdy świeżo kreowany hrabia ów ujrzał ją, namyślił się krótko, oświadczył i ożenił. O kochaniu mowy być nie mogło; było to małżeństwo buraka z wiązanką jaśminu. Hrabina zwycięską stopą wstąpiła natychmiast na Olimp i Olimp powitał ją jednym uwielbienia okrzykiem. Zadowolenie miłości własnej, oklaski musiały szczęście domowe zastąpić. Piękna Natalja królowała i tego jej było dosyć. Trzeba przyznać, że tacy mężowie, jak dostojny małżonek hrabiny Natalji, obudzą ją nawet w najniewinniejszych ludziach chętkę próbowania szczęścia przy nieszczęśliwej ofierze. Hołdy sypały się u stóp piękności, lecz hrabina Natalja, przyjmując je, nie dała pierwszeństwa nikomu.
Trwało to czas jakiś i już hymny, sławiące cnotę bóstwa tego, ukazały się w pismach perjodycznych, w których ona pod imionami Astrei, Celesty, Heljodory i Angeliki wielbiona była, gdy zjawił się na skraju Olimpu Antinous huzarów, mówiąc prozą, książę Robert Brański! Chociaż książę Robert dziś jeszcze jest najpiękniejszym mężczyzną swojego czasu (nie przesadzam), naówczas, gdy się tu po raz pierwszy zjawił, młodziutki, świeży, wesół, mężny, szykowny, dowcipny, — okrzyczano go słusznie za cudowne zjawisko. Jedna panna strzeliła sobie z rozpaczy, rozmiłowawszy się w nim, w bok i raniła niebezpiecznie watowany gorset. Rozrywano go, chwytano, zapraszano, szalano, książę Robert stał się coqueluchem tych pań, począwszy od najstarszych, do młodziusieńkich. W pół roku po jego zjawieniu się rozeszła się wieść, iż hrabina Natalja śmiertelnie się w nim kocha, a on w niej. Mąż odbywał naówczas jakąś długą podróż z obowiązku, a hrabina pod opieką matki została. Romans stał się tak jawny, iż najbardziej pobłażające osoby znajdowały go trop accentué. Dziwiło to ze strony hrabiny, dotąd nadzwyczaj ściśle zachowującej formy i przestrzegającej przyzwoitości.
Młodzieniec zaś, któremu tego nikt za winę nie poczytywał, był jak obłąkany, upojony, oszalały i nieprzytomny. Z jego strony była to widocznie owa pierwsza miłość człowieka wychowanego surowo, w zasadach chrześcijańskich, który bronił się długo grzesznej myśli i wkońcu padł, gotów już wszystko poświęcić sile czarodziejskiej, która go zwyciężyła. Więcej go żałowano, niż obwiniano. Byli i tacy, co uniewinniali nieszczęśliwą hrabinę, skazaną na małżeństwo z człowiekiem, którego kochać, ani szanować, ani znosić nie było podobna.
Miłość tych dwojga kochanków z nad brzegów Wisły zajmowała całe miasto. Śledzono ich, tak że niemal o każdym ruchu, o każdej wiedziano przejażdżce. Nie wiem już, jaki nowy przedmiot: przybycie jeźdźców Renza czy orkiestry niemieckiej, — odwróciło od nich uwagę. Ale stosunek ów nieszczęsny trwał dość długo, dłużej, niż one trwać pospolicie zwykły. Wszyscy, co znali księcia Brańskiego, mówili, że niepodobna było na ziemi znaleźć nieszczęśliwiej szczęśliwego człowieka od niego. Szalał on, męczył się, upajał i rozpaczał, gryzło go sumienie, przestraszała obawa jutra, męczyła wreszcie ta Natalja, która była dziwaczna, zazdrosna i nie umiała inaczej kochać, tylko z torturami, dręcząc tego, kogo umiłowała, i siebie.
Melodramat ten trwał, trwał, dopóki na widnokręgu wielkiego świata nie zjawił się poprzedzony sławą stugębną wielki lowelas, pułkownik W. Książę Brański podobny był do Antinousa, ten przedstawiał typ młodego Herkulesa. Miał też odwagę jego i był z profesji uwodzicielem. Gdziekolwiek stąpił, drogę swą znaczył triumfy głośnemi, również jak następujące po nich płacze. Pułkownik czy się zakochał chwilowo w Natalji, czy chciał swej wyższości nad Antinousem dowieść, bo go gniewało, że ich obu porównywać z sobą śmiano, dosyć, że zaczął bywać, że zwrócił uwagę, że wkońcu księcia Brańskiego, jak pospolicie mówią, odsadził.
Ale książę Robert kochał prawdziwie, była to jego pierwsza, a może i ostatnia miłość, nie po światowemu ją brał, ale po młodzieńczemu. Opanował go szał rozpaczliwy. Wpadł raz do domu hrabiny, zastał ją sam na sam z pułkownikiem, choć mu powiedziano, że pani nie było, i rzucił w twarz Herkulesowi rękawiczkę. Nastąpił pojedynek śmiertelny, książę ranił przeciwnika, czyniąc go kaleką na całe życie, lecz sam nazajutrz rozchorował się i winien był ocalenie tylko nadzwyczajnej troskliwości lekarza swego, Malcza. Nierychło złamany, osłabły, zrozpaczony wstał z łoża boleści, aby zakopać się na wsi. Mówiono powszechnie, iż w czasie choroby hrabinie Natalji wróciła najgwałtowniejsza miłość ku niemu, że zapomniawszy na wszystko, dnie i noce spędzała u jego łoża; lecz gdy książę odzyskał przytomność, a ona na klęczkach błagała go o przebaczenie, odepchnął ją i rozstali się na wieki. Znać z obu stron przywiązanie to musiało być prawdziwe i wielkie, bo jak wiadomo, książę nie pokazał się więcej na świecie, a hrabina, wkrótce potem owdowiawszy, włożyła żałobę, złośliwi mówili, nie po mężu, tylko po Robercie, zamknęła się w domu, wyrzekła towarzystwa i pozostała pokutnicą samotną do dziś dnia.
Opowiedziałem państwu tę historję, jak mogłem najkrócej, była bowiem potrzebna dla zrozumienia dalszego ciągu mej powieści, do której powracam.
Stanęliśmy tedy na tem, że ojciec brylantowej panny księcia na honorowem miejscu, naprzeciw córki posadził. Mnóstwo osób poznało dawnego Antinousa i zaczęto pocichu opowiadać sobie jego dzieje, gdy drzwi loży przeciwległej otworzyły się i weszła czarno, jak zawsze, ubrana hrabina Natalja. Oczy wszystkich, którzy świadomi byli historji starożytnej, obróciły się z natężoną ciekawością na dwie loże, ręką losu jakby naprzeciw siebie postawione.
Otóż tu — rzekł Kryszpin — zadanie moje opowiadacza i malarza staje się nader ciężkie, gdyż akcja się rozdwaja i współcześnie scena odegrywa się inna w loży na lewo, inna na prawo. Uważano, że książę Robert, posadzony przez ojca naprzeciw panny, przywitawszy ją, podparł się na łokciu, wlepił oczy w teatr i długo pozostał nieruchomy. Panna zaś więcej na niego niż na teatr patrzyła, choć oczy wszystkich były na nią zwrócone. Nagle książę Robert, wodząc wzrokiem po sali bezmyślnie, ujrzał lożę naprzeciw i w niej siedzącą kobietę czarno ubraną, której twarzy, zwróconej ku scenie, dostrzec jeszcze nie mógł. Jednakże widziano, jak drgnął, wyprostował się i pobladł. W tej samej chwili, jakby poczuwszy uderzenie tych oczu, jakby iskrą elektryczną zbudzona, odwróciła się hrabina Natalja, oczy jej, siłą jakąś niewidzialną ciągnione, skierowały się na księcia Roberta; ujrzano ją podnoszącą się na siedzeniu, wyciągającą ręce, lekki krzyk słyszeli najbliżsi tylko i hrabina Natalja omdlała runęła na ziemię.
W sąsiednich lożach powstało zamieszanie. W pierwszej chwili książę Robert zerwał się, jakby chciał biec także na pomoc omdlałej, potem padł na siedzenie i blady, jak trup, zakrywszy twarz dłonią, pozostał tak męczennikiem do końca widowiska. Kilka razy przemówiła doń siedząca naprzeciw panna i jej ojciec: zdawał się nie słyszeć lub nie rozumieć. Dotrwał jednak na swem stanowisku do końca i wyszedł razem z rodziną tą, która podobno, jak mówiono, pochodzi z Podola. Jest to hrabia Mościński, którego już w Warszawie przezwano Pontiusem Piłatem; hrabianka ma być narzeczoną księcia Roberta i miljonową dziedziczką. Hrabinę Natalję, docuciwszy się jej, zaniesiono do powozu i odwieziono do domu.
Na tem się skończyło opowiadanie Kryszpina.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.