Morituri/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Książę Robert, wzruszony i pomieszany, powrócił do swojego mieszkania i stał chwilę jak odurzony, nie mogąc myśli zebrać, gdy za sobą głos generała usłyszał.
— Zapalże świecę, dlaczego u ciebie ciemno, co to jest?
— Powracam od ojca — odezwał się Robert.
— A ja chcę z tobą pomówić, — wtrącił generał — jutro jedziesz...
Światło zabłysło, książę Hugon spojrzał na twarz synowca i przeląkł się jej bladości.
— Co ci jest?
— Wzruszyła mnie rozmowa i błogosławieństwo ojcowskie — rzekł książę Robert.
— To dobrze, tak być powinno, — dodał Hugon — ja ci jednak calmans przynoszę, bo mi się zdaje, że przychodzę z dosyć dobrą nowiną. Mówiłem poufnie z tym poczciwym Mościńskim. Jemu się nieborakowi zdaje, że mnie schwycił, bo tak pragnął tego małżeństwa od pierwszej chwili, jak my go pożądać mogliśmy. Panna się w tobie kocha, ojciec z całych sił żąda tego połączenia, wszystko się składa dla kochanego benjaminka naszego jak najpożądaniej. A w dodatku, oto ksiądz sufragan gdzieś się biedaczysko zapożyczył i przysyła ci sto dukatów jeszcze na podróż, abyś skąpić nie potrzebował.
Robert stał jakoś, nie mogąc się temi wszystkiemi dobremi wiadomościami rozweselić; generał popatrzył nań i sposępniał.
— No, i cóż ty na to?
— Wszystko jak najlepiej idzie — rzekł chłodno Robert.
— Nie wydajesz mi się jednak szczęśliwym.
Młody książę zmilczał.
— Żal mi cię, hm, szczerze; ale, kochany Robercie, — dodał, zniżając głos — trzeba się poddać przeznaczeniu et faire bonne mine au mauvais jeu. Gra zresztą tak bardzo zła nie jest, ale ty, kochanie moje, ja się na tem znam, masz jakiś stary ciężar na sercu. Kto go nie miał? Nawet ja, zakonnik siedemdziesiątletni, łysy, siwy, wzdycham jeszcze do marzeń młodzieńczych. Trzeba umieć wesoło znosić te nagniotki przeszłości. Panna młoda, bogata, dobrze wychowana, ojciec jak sztuka mięsa kruchy, nie można od losu więcej wymagać. Nawet tę kościstą Angielkę potrafiliśmy zmiękczyć i uczynić nam przyjazną.
— Ja też się nie skarżę na nic — rzekł Robert.
— A jednak, — wtrącił generał — ale, niech cię Bóg błogosławi i... dobranoc.
Książę Hugon ucałował synowca i wyszedł.
Robert rzucił się w krzesło przed stolikiem i zadumał. Walczył z sobą widocznie jeszcze. Nagle otworzył szufladę, oburącz wyjął z niej stos papierów i zaniósł go do komina, wydobył wszystkie świstki, które tam jeszcze pozostały, rzucając je na całopalenie. Na dnie ostatni leżał portret kobiety; w czarnych ramach hebanowych, uśmiechała mu się twarz jej młoda, wesoła nadziejami, szczęściem, wdziękiem kwiatu wiosennego; wlepił w nie oczy, jakby patrzył raz ostatni i żegnał z marzeń życia ostatnie; ręce mu drżały, jakby się wahał, czy go do ust i piersi przycisnąć, czy rzucić na stos przygotowany. Siedział tak, zdrętwiały napół, długo, ale odwagi w chwili stanowczej zabrakło.
— Dlaczegóżbym miał go zniszczyć? — rzekł w duchu. — Ona sama go zabiła we mnie; to cień i widmo tego, co już nie istnieje, to tylko zimna historja przeszłości i kamień na grobowcu.
Wstał, ukląkł, począł znowu zbierać rozproszone listy i układać je nazad do biura. Nad niektóremi z nich, trzymając je przed sobą, zatrzymywał się, czytał i po twarzy chodziły mu wrażenia, odrodzone wspomnieniami.
— Poco mam palić je? To suche liście z drzewa, które się komu innemu zieleni; niech leżą i świadczą, żem był, lub sądził się choć godzinę w życiu szczęśliwym. Wszystko to grobowe szmaty!
I powróciły znowu skazane na stos do stolika. Robert rzucił w niego portret i zamknął.
Nazajutrz rano po nabożeństwie powozy ruszyły z przed ganku pałacowego, na którym stali szambelan, generał, Stella i cały dwór brański. Wszyscy odeszli już, a jedna panna Antonina Żurbianka została na ławce, patrząc jeszcze z jakiemiś dziwnemi w oczach łzami. Były one tem dziwniejsze, iż nikt weselszy nie mógł być od panny Antoniny, ani mniej mieć do płaczu powodów. Szelest jakiś daleki rozbudził ją z tego zadumania: otarła prędko powieki, usta się uśmiechnęły, oczy błysnęły, zakręciła się i poleciała.
Ksiądz Serafin z pod krzyża nad drogą żegnał różańcem swoim oddalające się powozy, a Wincentowicz szeptał do Burskiego, stojącego z rękami wtył założonemi:
— Jakkolwiek goście mili i obiadki były smaczne, ale dobrze, że sobie pojechali, bo spokoju nie mieliśmy... Zwierzyny? Skąd im o tej porze jej dostać? Ryby... a tego, a owego, a tu podwieczorek pod dębami, a jutro śniadanie w brzezinie, a to przejażdżka po stawie, a to na grzyby, a to na nie wiedzieć już, co... i wszystko się krupiło na księdzu Serafinie i na mnie; bo asan jesteś do niczego, tylko do gotowej miski.
— Ot! ot! — ozwał się Burski — a małoście się mnie naposyłali?
— A małom się ja sam nalatał? — odpowiedział Wincentowicz — i rąk sobie fajerwerkami napalił, i hrabia mi nawet Bóg zapłać nie powiedział... Jeszcze na tę najpilniejszą porę, nie wiedzieć czego, najlepszy mój pomocnik mi umknął...
— Jaki?
— A Jałowcza! Musiał go Gozdowski nastraszyć, czy sobie sprzykrzył już Brańsk i jednej nocy, nie powiedziawszy nawet: „bywajcie zdrowi“, kopnął się w świat...
— Dawno się tego można było spodziewać, — mruknął Burski — waćpan go lubiłeś, a ja ci powiadam, że to był nieczysty człowiek, On robił, co mu kto kazał, ale to były pokrywki, bo robił też coś, o czem my wszyscy nie wiedzieliśmy...
— Cóż, fałszywą monetę?
— Kat go wie, może.
— Skądże to pan o tem wiesz? — szydersko zapytał Wincentowicz.
— Ja? bo ja milczę, a patrzę, — rzekł spokojnie Burski — i nikt tego nie wie, co ja wiem i o nim, i o innych.
— Naprzykład? — kusił Wincentowicz.
— I tegoście ślepi nie widzieli, że do niego różni ludzie przybywali, z którymi się on zamykał, i tego nie widzieliście, że wszędzie nosa wścibiał, pytał, notował, zapisywał... Razu jednego insperate późno w noc zastałem u niego jakiegoś gościa, z którym papiery przeglądali... Gdym wszedł, jakby ich piorun raził; udałem, że nic nie rozumiem i pozwoliłem im wmówić sobie, że to był kramarz, z którym Jałowcza miał rachunki o te swoje struganiny... anom dobrze widział, że papiery jakieś, nie regestra przepatrywali...
— Tak, i milczałeś, a nie mówiłeś nic, dopiero dziś, po harapie, — krzyknął Wincentowicz — hę?
— Cóżem miał mówić? co? bylibyście mnie mieli za fiksata i śmieli się, jak zawsze...
To mówiąc, Burski, nadąwszy się, poszedł dalej, a Wincentowicz, mocno zadumany, długo jak wkuty w miejscu pozostał.
Gozdowski także zaniepokojony się uczuł historją Jałowczy i nagłem jego zniknięciem. Jakkolwiek ten plenipotent unikał zbytecznej pracy i nie poczuwał się do obowiązku przesadzonej zabiegliwości, na ten raz ciekawość nawet rozbudzona zmusiła go do śledzenia człowieka, który, jak nie wiedzieć skąd zjawił się, tak teraz nie wiedzieć gdzie przepadł, a co najgorzej, nie wiedziano też, co siedząc w tym dworku, porabiał. Gozdowski był tak dotknięty tem, że mu się dał oszukać i dozwolił spokojnie siedzieć na gruncie, iż teraz najściślejsze chciał prowadzić śledztwo co do tego człowieka. Ponieważ Jałowcza odwoływał się do świadectwa dworskich księdza sufragana, że jako tokarz mieszkał w miasteczku, przy pierwszej sposobności plenipotent począł badanie na miejscu, w którem przebywał.
Tu niełatwo było dopytać się o owego mniemanego tokarza. Okazało się, że w istocie przez czas jakiś toczył dla Żydka, ale zarazem zajmował się wielu rzeczami, do tego rzemiosła nie należącemi, mianowicie prośby pisywał i był prawnym doradcą procesujących się, listy redagował tym, co się krzyżem świętym na nich podpisywali... i t. p. Skąd zaś do miasteczka przybył, o tem nikt dokładnie nie wiedział. Postać była zagadkowa i dziwna... jakiś rozbitek, który szukał wypoczynku na lądzie... Przetrząsanie dworku, opuszczonego nagle, nic o nim nauczyć też nie mogło; za piecem tylko i w śmieciach w sieni nagromadzonych znaleziono wielką ilość podartych papierów, które, po rozpoznaniu, odnosiły się wszystkie do interesów książąt Brańskich. Były tam i przybliżone rachunki ich długów, i zaległe procenta, i zbierane wiadomości o dochodach, i od oka spisane inwentarze folwarków, i różne notatki, tyczące gospodarstwa i ruchomości. Pan Gozdowski nie mógł się wydziwić, skąd ten człowiek to wszystko brał i naco mu się to przydać mogło... Raptularze te rzucono w ogień, a zagadka pozostała zagadką.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.