Morituri/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po pięciu dopiero dniach pobytu w Brańsku, szóstego uroczyście żegnani, wysłuchawszy mszy świętej, odprawionej w kaplicy pałacowej na intencję podróżnych, odebrawszy błogosławieństwo, hrabia i hrabianka wyruszyli do Warszawy. Książę Robert towarzyszył im. Wprawdzie w przeciągu tych kilku dni nie było mowy jawnie o żadnych projektach, oprócz między generałem a hrabią — zbliżono się jednak bardzo, zapoznano i obie strony były najpewniejsze, iż małżeństwo do skutku dojść musi.
Pomiędzy młodem państwem stosunek był szczególny. Panna Alfonsyna, raz sobie powiedziawszy, że się zakochała, czyniła z każdym dniem zadziwiające postępy. Książę Robert, jak był pierwszego dnia, takim doostatka pozostał. Zenon żadnego wyznania dobyć z niego nie mógł, lecz, bacznem okiem śledząc, przekonywał się, że, niestety, choć książę grał narzuconą rolę kochanka z wielkiem bohaterstwem, ciężyła mu ona coraz bardziej.
W przeddzień wyjazdu do Warszawy, Zenon zszedł przyjaciela wśród poprzewracanych papierów, w fotelu, zamyślonego rozpaczliwie, tak że wnijścia jego nie słyszał. Na pierwsze słowo wyrzeczone zerwał się przerażony, prawie nieprzytomny.
— Książę się wybierasz w drogę?
— Ja? w drogę? a tak! jadę!
Robert przeleciał parę razy po pokoju, otworzył okno, pociągnął powietrza pełną piersią, tchnął i potarł czoło.
— Zenonie! — zawołał — Zenonie! to trzeba nadludzkiej siły, ażeby dotrwać. Ty nie wiesz... O! to coś okropnego!
— Mości książę — przerwał Zenon, lękając się, aby ich nie posłyszano.
Robert ścisnął jego rękę.
— Masz słuszność, należy wytrwać do końca, — zawołał, śmiejąc się — ani słowa. Tout est pour le mieux, dans le meilleur des mondes. Ja jestem rozpieszczony kapryśnik, niegodziwy syn i brat, przyjaciel niewdzięczny.
Widząc go tak poruszonym, Zenon starał się łagodnemi słowy uśmierzyć ten wybuch.
— Nie bój się, — odparł, uspokajając się, Robert — nie bój się, ja wytrwam do końca. Ale się nie powinieneś dziwować chwilom dzikiego takiego szału; jeszczem się z położeniem mojem nie oswoił.
Przed samym wyjazdem, późno w noc, książę Norbert kazał syna wezwać do siebie.
Widzieliśmy dotąd zdala tylko tę patrjarchalną postać głowy domu.
Szambelan był pozostałością XVIII w., którą los przesadził w epokę nową, a szczególne okoliczności oszczędziły jej walki i cierpienia, z powodu zmian zaszłych dokoła, po większej części dla niej zakrytych. Zepsucie wieku nie tknęło tego człowieka, który, urodziwszy się w chwili rozproszenia barszczan, wychowany w tradycjonalnych ideach starych, dorastający przy królewskim dworze, po abdykacji Stanisława Augusta zamknął się na wsi i mógł, szanowany przez całą rodzinę, pozostać nietkniętym, nieświadomym zmian, złomkiem jakimś przeszłości i archeologicznym zabytkiem. Dostojeństwo głowy rodziny nosił książę Norbert jak rodzaj kapłaństwa, a w rzeczach, tyczących się rodu i familji, nie dopuszczał nikomu, nawet księdzu sufraganowi, którego wielce szanował, wyrokować i stanowić. Od niego radę tylko przyjmował, generała uważał za subordynowanego sobie i niemal za lekkomyślnego młokosa, mimo jego lat siedemdziesięciu.
Utrzymanie powagi, blasku i znaczenia domu było największą jego troską. Co się tyczy materjalnych podstaw bytu familji, o tych staranie zdawał na wierne sługi, wcale się o szczegóły nie troszcząc. Głęboką mając wiarę w jakieś posłannictwo stanu, do którego się liczył, i pojedyńczych członków jego, był pewien, że rzeczą jest Opatrzności starać się o zachowanie narzędzi, któremi się posługiwała. Nie przypuszczał nawet, aby książęta Brańscy upaść, lub choćby zachwiać się mogli.
Cały też nieszczęśliwy przebieg ich interesów, który co chwila stawał się groźniejszy, był mu zupełnie obcy. Nie mówiono mu o tem, nie chcąc martwić napróżno starego, on zaś z tem, co sobie do rozporządzenia zostawił, rządził się tak, jakgdyby zawsze jeszcze Brańscy należeli do najmożniejszych rodzin w kraju.
Nie można mu się było ani sprzeciwiać, ani wyperswadować, że mogło być inaczej. Często też w tem szczęśliwem zaślepieniu wydawał śmiało asygnacje do kasy, czynił podarunki, rozporządzał sumami, których dostarczyć nie było można. Generał, sufragan, Gozdowski wysilali się na to, żeby jak najzręczniej ukryć przed nim stan rzeczywisty interesów. Zaledwie w ostatnich czasach dał się przekonać, iż skutkiem ogólnych w kraju zaszłych zmian przychody się zmniejszyły i interesa utrudniły.
O grożącem niebezpieczeństwie nie miał ani pojęcia. Wszystko też, co go otaczało, trwając dotąd bez zmiany, utwierdzało go w przekonaniu, iż Brańscy świetnie stoją. Mówił o dobrach i dochodach z najgłębszem przekonaniem, iż pierwsze są źródłem niewyczerpanem, a drugie starczą na wszelkie fantazje wszystkich członków rodziny.
Z tych złudzeń pocóż go było wyrywać? Któżby miał odwagę osiemdziesięcioletniego starca uderzyć jak piorunem, odsłaniając przed nim nagą i straszną rzeczywistość, która przyszła stopniami, niepostrzeżona, a dziś na nią chyba cud mógł być ratunkiem? Szambelan niewidzialnemi ofiarami familji mógł pozostać przy wszystkich swych dawnych nawyknieniach. Odstępując synowi dóbr i zrzekając się nań Brańska, wymówił sobie stary tysiąc czerwonych złotych, które za bagatelną rzecz uważał, mając za wielką ofiarę ze swej strony, iż się niemi zaspokoił. Oprócz tego zawarował sobie utrzymanie, do jakiego przywykł, sześć koni do karety, a cztery do powozu, i mnóstwo innych wygódek kosztownych. Nie wiedział, że tysiąc czerwonych złotych owe płacono zawsze prawie z pieniędzy gdzieś pożyczanych, i szafował niemi po staremu, obdarzając sługi i wiernych klientów.
Szambelan podobny był do ślepego, przed którym ukrywają straty, bo ich dostrzec nie może. Często bardzo gniewał się na skąpstwo i oszczędność syna, na zaniedbanie pewnych okazałych występów tradycjonalnych, do których, według niego, imię i położenie obowiązywało. Generał tłumaczył to, jak umiał.
Pokoje, które zajmował książę Norbert, urządzone były z wielkim przepychem. Gromadziło się w nich, co dom miał najkosztowniejszego. Służba osobista księcia była liczna, dobrana i zawsze czuwać obowiązana. Książę Norbert nie rozumiał tego, by mu na czem mogło zbywać, a w razie braku, gniewał się na zaniedbanie, na opieszałość, nie przypuszczając niedostatku.
Dzień i tryb życia był jak najdrobnostkowiej programem niezmiennym objęty. Książę, nie mogąc spać, budził się zwykle o siódmej i dzwonił na dyżurnego sługę, który ubrany spędzał noc w krześle w przedpokoju. Wnoszono świecę, jeśli zimą mrok był, książę wstawał, wdziewał ranne ubranie i klękał do modlitwy. Punkt w chwili, gdy się ona kończyła, wnoszono kawę z biszkoptami. Po kawie czytał książę dzienniki, a następnie przyjmował członków familji, syna, córkę, generała.
Godzinę przed obiadem zajmowała korespondencja, do której trzymany był sekretarz. Obowiązkiem jego było dyktowane listy wygotowywać do podpisu i wciągać treść ich lub całość do księgi na to przygotowanej. Na obiad wychodził książę Norbert do sali jadalnej, lub jadał go u siebie. W takim razie zawsze kogoś dla towarzystwa zapraszał, gdyż jadać sam nie lubił.
Po obiedzie i kawie stary lubił grać parę partyj bilardu z panem Burskim lub księdzem Serafinem, albo z jednym z gości. W lecie przechadzka po ogrodzie, zimą słuchanie czytania głośnego, które sekretarz miał sobie powierzone, zajmowało czas do herbaty i wieczerzy.
O godzinie dziesiątej następowało uroczyste „dobranoc“ i książę usuwał się do swych pokojów, gdzie pomodliwszy się jeszcze, próbował spać. W razie gdy to się nie udało, wołano sekretarza, który czytał, dopóki książę nie usnął.
Tryb ten życia o niewiele się zmieniał w niedziele i święta uroczyste. Niektóre tylko z nich obchodził książę ze szczególnemi praktykami w kaplicy lub kościele parafjalnym, w którym zjawiał się kilka razy do roku. Naówczas noszono go tam w staroświeckiej rzeźbionej lektyce i sadzano w loży oszklonej i ogrzanej. Boże Narodzenie, Zapusty, Wielkanoc, Zielone Święta, imieniny wszystkie musiały być obchodzone z wielką wystawą; szambelan nie dopuszczał, ażeby się to na włos zmienić miało.
Całe, najdalsze sąsiedztwo zjeżdżało się na przepyszne święcone, w ostatni wtorek, bądź co bądź, był bal, na św. Norberta piramidy cukrowe i stół na sto osób.
Z tysiąca owych dukatów, które niezawsze wydawał książę szambelan, odprawiał co lat kilka podróż do Karlsbadu. Naówczas szła z nim sześciokonna kareta, czterokonny kocz i furgon, jechała służba i podróżowało się prawdziwie po książęcemu, a tymczasem w domu brakło nieraz pierwszych niemal potrzeb do życia. Chwytano u Żydów, długi się mnożyły, a procenta lichwiarskie rosły.
Godzina, w której książę Robert został do ojca wezwany, nadawała temu posłuchaniu znaczenie wielkie, wyjątkowe. Kamerdyner przyszedł do niego i oznajmił, że książę oczekuje w swoim gabinecie; książę Robert pośpieszył. Zastał ojca w istocie w fotelu i ubraniu wieczornem, siedzącego z wielką powagą i zdającego się go niecierpliwie wyglądać. Po ucałowaniu ręki, ojciec wskazał panu rotmistrzowi (tak go nazywał często) krzesło naprzeciw siebie. Wprzódy jeszcze kamerdynerowi wydane zostały rozkazy, ażeby służbę pooddalał.
— Siadaj, rotmistrzu, — rzekł ojciec — mamy z sobą do pomówienia. Nie chciałem, byś się wybrał w podróż, bez porozumienia ze mną co do dalszego postępowania. W ostatnich dniach zaszły pewne okoliczności, które mogą za sobą następstwa ważne pociągnąć. Przybycie tego poczciwego Mościńskiego z córką, zawiązane stosunki, wzajemnie uczuta właściwość ściślejszego zbliżenia naszych rodzin wkładają na mnie obowiązek otwartego pomówienia z tobą. Mówiono mi, iż ci się Alfonsyna podobała? jakże?
Książę Robert spuścił oczy.
— Jeżeli z innych względów zdawać się będzie ojcu małżeństwo to właściwe, nic nie mam przeciwko temu.
C’est bien dit, — odezwał się stary, grając palcami po złotej tabakierce — jest to posłuszeństwo synowskie; ale jakże tam z sercem?
Robert, nie chcąc ani kłamać, ani się przyznać do prawdy, nie odpowiedział nic; można to sobie było tłumaczyć, jak się podobało. Książę stary popatrzył na syna i mówił dalej:
— Jedziesz z hrabią do Warszawy, to bardzo dobrze, pochwalam tę myśl. Żyjemy w czasach, w których o stosowne dla nas związki trudno; wiele familij zubożało, nie każdemu udało się, jak nam, utrzymać przy dawnem mieniu. Mościński zebrał znaczną fortunę, panna dobrze wychowana, poważna, rozumna; jest to ożenienie się, jeśli nie takie, o jakiem byłbym marzył dla ciebie, to przynajmniej bardzo przyzwoite. Więc jedziesz? — dorzucił stary — to dobrze. Zwrócić chciałem uwagę twoją, bo często widzę lekceważenie pewne zewnętrznych form, moje serce, iż należy przystąpić, jak Brańskiemu przystoi. Należy wziąć z sobą najmniej tysiąc czerwonych złotych, karetkę, najlepszych koni cztery, dwóch służących co najmniej, furgon dla ludzi, a w Warszawie przodem posłać, aby najęto apartament odpowiedni.
Robert nie przerywał. Dziwnie mu brzmiały wyrazy ojca, bo był zmuszony pożyczyć u generała i Zenona trochę pieniędzy, jakich podróż ta wymagała, a zamarzyć nawet nie było podobna, by ją z przepychem nakazanym przez szambelana odbywać.
— Zauważyłem to w tobie, kochany rotmistrzu, — mówił dalej książę — iż jesteś nazbyt często oszczędny i upodobania masz zbyt proste. Nie jestem ja za niepotrzebną rozrzutnością i przepychem przesadzonym: lecz, noblesse oblige, jak cię widzą, tak cię piszą. Po zdaniu mem interesów wszystkich na ciebie, stałeś się niejako głową i reprezentantem rodziny, masz obowiązki; książę Brański nie może się pokazać, jak pierwszy lepszy na świecie, il derogerait. Proszę cię, abyś o tem pamiętał, bardzo proszę.
Książę Robert i na to jeszcze nie wiedział, co odpowiedzieć: skłonił głowę. Stary wziął mu za dobre to pełne uszanowania milczenie i posłuszeństwo.
— A teraz — rzekł — jeszcze jedna prośba do waćpana. Jeśliby już rzeczy skłaniały się ku małżeństwu, jeśliby nastąpiło oświadczenie, na które daję ewentualne przyzwolenie moje, wypadnie mi podarek jakiś uczynić przyszłej synowej. Z klejnotów familijnych nie mamy nic stosownego i mało nam ich pozostało, a główne należą do księżniczki Stelli; trzeba więc kupić jakiś kanak lub diadem, lub co teraz noszą, co najmniej wartości tysiąca czerwonych złotych. Szczęściem, udało mi się oszczędzać potrosze z mojej pensyjki i będę tę sumę miał w gotówce. Proszę jednak nie obracać jej na ten cel, ani na żaden inny, chybaby rzeczy przychodziły do skutku.
To mówiąc, książę zielony woreczek z dukatami podsunął synowi, który go w rękę pocałował. Pomyślał, biorąc je, jakby się dobrze przydały na opędzenie jednego z tych pilnych i gryzących długów, którym się obronić nie było podobna; ale ojciec ani mógł nawet wiedzieć o nich.
Po chwili milczenia, szambelan wyciągnął ręce i, ująwszy głowę syna schyloną, przycisnął ją, całując, do piersi. Łzy stanęły mu w oczach.
— Mój drogi Robercie, — dodał głosem drżącym — jedziesz... losy twe i przyszłość rozstrzygnąć się mogą, niechże ci po staremu błogosławieństwo ojca towarzyszy, niech Bóg Abrahamów i Jakóbów da ci szczęście, na jakie zasłużyłeś. Byłeś zawsze dobrem, czułem, posłusznem i zacnem dziecięciem, nosiłeś imię poczciwe, które po wielkich przodkach wziąłeś w spadku, umiejąc szanować drogą puściznę. Bądź więc błogosławiony, niech Bóg zleje na ciebie wszystkie te dary, jakich serce starego ojca ci życzy. Idź, z Bogiem i w imię Boże, zawsze drogą prawą a świętą, na której znajdziesz ślady stóp przodków naszych. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, w drogę pokoju i szczęśliwości!
Starzec mówił to z dziwną powagą i namaszczeniem; mimowolnie Robert ukląkł przed nim, łzy z wyschłych rzuciły mu się powiek, ucałował drżące ręce. Popłakali się obaj.
— Niech Bóg błogosławi! — dodał stary za odchodzącym. — A pisz mi, co się stanie. Wolę Bożą w tem widzę, nie trzeba się jej opierać. Dobijaj, mój Robercie; umrę spokojniejszy, widząc cię szczęśliwym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.