Morituri/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomiędzy miasteczkiem a rezydencją książęcą długa ulica prawie cała ostawiona była wlewo i wprawo dworkami z ogrodami i ogródkami, należącemi do rezydentów, sług starych, gracjalistów i czynnych urzędników gospodarskich. Gruntów była taka obfitość, iż każdemu można było wydzielić dosyć dużo, lasu nie brakło, budować się było łatwo, naostatek starzy książęta szli w tem za tradycją, która wiązała sługi z panami nierozerwanemi węzłami wzajemnej wdzięczności. Dworki były i mniejsze, i większe, i wcale pokaźne nawet, a że gracjaliści mieli też grunta, przy niektórych stały w pewnem oddaleniu całe zabudowania gospodarskie.
Z pomiędzy nich najstarszy, najlichszy, niemal do włościańskiej chaty podobny, wcisnął się przed laty jeszcze pod sam prawie ogród pałacowy. Mieszkał w nim niegdyś ogrodnik, człek bezżenny, który długie lata sparaliżowany tu przeżył, a że nie zostawił po sobie rodziny, dworek jakiś czas był niezajęty i miano go nawet znieść, gdy zjawił się nań osobliwszy dzierżawca. Zgłosił się on do pana Gozdowskiego, oświadczając, iż jest bardzo ubogi, że żyje z rzemiosła tokarskiego, że mu o przytułek trudno i że uważałby za dobrodziejstwo, gdyby mu tę chatę pustą wydzierżawiono.
Prośba była tak dziwna, dworek tak biedny, człowiek tak nikomu nieznany, iż pan Gozdowski zrazu odmówił zupełnie. Było nawet uwłaczającem, według niego, godności książęcej, ażeby nędzną taką lepiankę za kilkadziesiąt złotych mieli wypuszczać. Koniec końców, tokarz tak dokuczał, piszczał, naprzykrzał się panu Gozdowskiemu, iż ten znudzony na zajęcie chaty dozwolił. Chciał ją nawet dać darmo, lecz kontrahent tego nie przyjął i czynsz natychmiast zapłacił.
Przybyły, którego na miejscu nikt nie znał, świadczył się sługami księdza sufragana, iż zamieszkiwał wprzód w miasteczku, niedaleko od sufraganji, i tokarstwem się trudnił; wystarczało to za legitymację. Nazwisko zapisano do ksiąg: Marcin Jałowcza.
Marcin, niemłody człowiek, kościsty, chudy, dość słusznego wzrostu, ogorzały, z zapuszczoną brodą i wąsami siwemi, z czupryną obfitą, wyglądał tak jakoś strasznie i niemiło, iż zrazu wszyscy od niego stronili i naganiali Gozdowskiemu, że mu tę chatę dał. Obawiano się w nim jakiegoś rozbójnika lub złodzieja. Uprzedzenia te jednak ustąpiły wprędce, najprzód dlatego, że nikt nad niego goręcej i regularniej w kaplicy zamkowej się nie modlił, a potem, iż nikt usłużniejszy i bardziej dla wszystkich przyjacielski być nie mógł. Pomagał, służył, nastręczał się do różnych robót i posyłek, nawet bez żadnego wynagrodzenia, wszystkim we dworze. Wódki ani do ust nie brał. Tak stateczny i trzeźwy, a niezmiernie pracowity człek nie mógł sobie wprędce nie pozyskać ludzi. Wprawdzie było w nim coś zagadkowego, bo tokarni nie miał; tokarstwem się nie trudnił, na oko był bezczynny, ale żył przecie, choć ubogo, nikogo o nic nie prosząc. Widywano go dłubiącego różne drobne sprzęciki z drzewa kozikiem, a niewiadomo było, gdzie je mógł sprzedawać.
Powoli przyzwyczaili się wszyscy do Jałowczy. Odkrywano w nim coraz nowe przymioty. Czytać i pisać umiał bardzo porządnie, a z opowiadań wnosząc, domyślano się, że wiele po świecie bywać musiał. Jak mu tam z jego rzemiosłem niegdyś szło, o tem nikt nie wiedział; to pewna, że oprócz niego bardzo wiele innych rzeczy robił i znał, i nie było prawie rękodzielnictwa, do któregoby nie był zdatny. W ogrodzie mógł bardzo dobrze zastąpić ogrodnika, dawał rady mularzom, zręcznie władał toporem przy ciesielce, znał się na gospodarstwie, grał na skrzypcach, służył do mszy, powoził czterema końmi, jak najlepszy woźnica, — słowem, do czego było go użyć, przydał się wybornie. A stawał do każdej nowej roboty ochoczo i, byleby niedługo trwała, doskonale się z niej wywiązywał. Pomimo swojej powierzchowności odrażającej, umiał się tak przypodobać, rozgadać, przymilić, że w przeciągu krótkiego czasu nikt się bez niego we dworze obejść nie potrafił.
Zachorował oficjalista, brano Jałowczę, trzeba było prędko rachunki przepisać, proszono go za stół; stawał jako dozorca, jeździł jako posłaniec, wkręcił się wszędzie, i na polowanie, i z księdzem Serafinem na ryby, i do kancelarji pana Gozdowskiego. Chciano mu dać jakie stałe zajęcie przy folwarku, ale tego odmówił, bo to w nim właśnie osobliwszego było, że choć gorliwie się brał do każdej rzeczy, nigdzie długo nie wytrwał. Pierwszego dnia był doskonały, drugiego dobry, trzeciego znośny, czwartego już się opuszczał, a potem i nie przyszedł. Człek był stateczny, ano, taki dziwak. Przytem kilka razy na tydzień zamykał się w chacie i nie było go widać, potem szedł do miasteczka, a wróciwszy, rozpoczynał dawne życie.
Zapoznawszy się we dworze i wałęsając się od kąta do kąta, a lubiąc gawędę, Jałowcza tak doskonale o wszystkiem, co się działo w Brańsku, wiedział, a tak miał oko otwarte, iż nikt lepiej nie mógł zdać sprawy ze wszystkich czynności i najmniejszych przygód. Ubierał się ubogo, niebardzo schludnie, niepozorny był, a z pisania wnosząc, i z mowy, i z ministrantury, można było sądzić, iż pewnie szkoły skończył i w lepszym niegdyś stanie znajdować się musiał. Nikogo to wszakże nie obchodziło: posługiwano się nim, lubiono go i zostawiano w spokoju.
Dworek, w którym mieszkał Jałowcza, stał nad samą drogą, którą panu Zenonowi trzeba było jechać od ojca do pałacu. W tych dniach, gdy państwo Mościńscy przybyli, Zenon odbywał codzień przejażdżkę tę konno lub wózkiem, służąc po całych dniach księciu Robertowi. Zwykle jednak odjeżdżał na noc do siebie.
Trzeciego dnia właśnie około północy wracał tędy, gdy mu cygaro zagasło i postrzegł, że zapałek z sobą nie ma. W oknie dworku świeciło się jeszcze. Pan Zenon znał Jałowczę z widzenia, postanowił przeto wnijść, ażeby cygaro zapalić. Koń był wyuczony stać i na pana czekać, choćby godziny całe. Zarzucił mu więc uzdę na szyję pan Zenon i, zbliżywszy się do drzwi, a znalazłszy je otwarte, wszedł do dworku.
W sieni było ciemno, zaledwie mógł wnijście namacać, wreszcie jednak otworzył i znalazł się we wnętrzu ubogiego mieszkania. Na stoliku paliła się nie świeczka łojowa z miasteczka, ale stara lampka z olejem, pokryta daszkiem; kilka arkuszy papieru zapisanego walało się po stole, kałamarz i pióra świeżo porzucone przy nich. Odsunięty stołek świadczył, że gospodarz tylko co odszedł od roboty.
Przypatrując się baczniej dokoła, Zenon postrzegł na tapczanie wyciągniętego Jałowczę, który głębokim snem usnął, zapomniawszy znać zgasić światło i drzwi zaryglować. Otwarcie ich i hałas wchodzącego nie zbudziły go. Żurba postanowił u lampy zapalić cygaro i odejść, lecz mimowolnie oko jego padło na zapisane arkusze papieru i przylgnęło do nich.
Zastanowiło go nietylko pisanie bardzo wprawne, lecz kilka wyrazów pochwyconych, świadczących, że pisał to nie tak prosty człek, jak się Jałowcza wydawał. Na jednym arkuszu stała świeża data, jakby dziennika, utrzymywanego przez tego osobliwszego pustelnika, a poniżej Zenon wyczytał, niechcący prawie:
„Książęta Brańscy sprowadzili tu hrabiego Mościńskiego z córką, w nadziei zaswatania księcia Roberta z tą dziedziczką wielkiej fortuny. Intryga bardzo zręcznie, a niewiadomo przez kogo osnuta, do której wpływać musiał ksiądz sufragan, grozi zupełnem powodzeniem“.
Zenon, przeczytawszy to, stanął jak osłupiały. Co ten dziennik miał znaczyć? Właściwie nie godziło mu się go czytać, to prawda, lecz wyglądało to jakby na szpiegowski raport o książętach Brańskich. W jednej chwili cała zagadkowość postaci Jałowczy przyszła mu na myśl.
Nie wiedział jeszcze, co począć i rozmyślał, gdy od strony łoża dało się słyszeć westchnienie, jakby poprzedzające przebudzenie. Jałowcza przewrócił się na łożu.
Zenon tymczasem uznał najwłaściwszem wymknąć się co najprędzej, nie będąc postrzeżonym, a nazajutrz obmyślić środki rozciągnięcia nadzoru nad Jałowczą. Koń stał przed gankiem. Siadł nań co najprędzej, ale, zamiast do domu, pojechał do Gozdowskiego, który zwykle pijał jeszcze zieloną herbatę, wróciwszy z pałacu, i dopiero spać się kładł po niej. Jakoż zastał szanownego plenipotenta w wygodnym szlafroku, z filiżaneczką nektaru i cygarem, przechadzającego się po pokoju w najróżowszym humorze. Zdziwił się niezmiernie odwiedzinom spóźnionym.
— Przepraszam najmocniej pana, ale ponieważ nie śpisz jeszcze, pozwolisz mi zadać sobie pytań parę — rzekł, wchodząc, Zenon.
— Napije się pan herbaty? Zielona i przedziwna, leciuchna, tak jak ją Chińczycy piją — rzekł Gozdowski. — W tych dniach, widzi pan, jemy okrutnie wiele i bardzo smacznych rzeczy, a nic tak nie przetrawia, jak lekka, gorąca herbata zielona.
Zenon uśmiechnął się z tej troskliwości o zdrowie szanownego Gozdowskiego.
— Powiedz mi pan, — przerwał — skąd to się wziął i co to za jeden ten Jałowcza?

— Hę? Jałowcza? ten w dworku pod ogrodem? — rozśmiał się Gozdowski. — Ah, to sobie dobre biedne człeczysko. Od kilku lat zarabia tu na życie, jak może. A cóż pan ma do niego?
— Nic, — rzekł Zenon — ale... ale chciałbym wiedzieć, co to też za człowiek? kto? skąd?
— Czy co przewinił, uchowaj Boże? — podchwycił Gozdowski. — To go zaraz jutro wyrzucić każę.
— Nie, ale miałem osobliwsze zdarzenie przed chwilą — kończył Zenon. — Wszedłem cygaro zapalić do jego chaty, znalazłem go śpiącego na tapczanie, a na stoliku zapisane arkusze, jakgdyby szczegółowy dziennik o Brańsku, jakby jaki raport tajny o nas wszystkich. Rzuciłem tylko okiem na nie, coś mi się to podejrzanem wydaje.
Gozdowski ramionami ruszył.
— At, dziwak! nie ma co robić, to skrobie po papierze. Ale cóż to nam szkodzić może?
— Przyznasz, że z tym dziennikiem porównawszy całe postępowanie tego człowieka, którego tu wszędzie pełno, jakoś to się może wydawać podejrzanem.
— Kochany panie Zenonie, — począł się śmiać Gozdowski — ale cóż tu on u nas wyśledzi? Wszakże nie konspirujemy.
— Nie rozumiesz mnie, — począł Zenon — nie o to mi idzie, ale książęta są w ciężkich interesach, można się zawsze lękać jakichś intryg wierzycieli, czyhających na ich mienie.
Gozdowski wziął się za boki od śmiechu.
— A, panie Zenonie dobrodzieju, — zawołał — to czyste marzenia! My nieprzyjaciół nie mamy. Kto? gdzie? Jałowcza jest poprostu półwarjat i choruje sobie na gryzmołę.
— Ale ten dziennik, którego kilka słów chwyciłem tylko, — rzekł Zenon — był w ten sposób zredagowany, że czuć w nim było niechęć ku książętom.
Gozdowski się oburzył.
— A dlaczegożeś pan go nie zabrał? — zawołał. — Trzeba było wziąć.
— Jakiem prawem? z cudzego domu, wykradać? tegom się dopuścić nie mógł.
— Co tam u takiego w podkomornem siedzącego człowieka podejrzane papiery! A to nie było co robić ceremonji. Ja jutro rano biorę ludzi, osaczam dworek i konfiskuję wszystko.
Zenon popatrzył, zdziwiony tą stanowczością Gozdowskiego.
— Słowo honoru, że to uczynię i gdyby nie noc i nie to, że ludzi teraz nie znajdę, natychmiastbym to spełnił.
— A jeśli to istotnie tylko dziwak i próżniak gryzmolący, ot tak nie wiedząc, co począć?
— No, to mu się odda, co się zabrało i da parę złotych za to, że się nabrał strachu.
Zenon wypił herbatę i, po krótkiej rozmowie pożegnawszy plenipotenta, pojechał do domu. Nazajutrz rano, gdy wracał do Brańska, ciekawość go wzięła zajrzeć do Gozdowskiego. Stał właśnie na ganku, ale pomieszany jakiś i nieswój. Zenon, nie zsiadając z konia, pozdrowił go, a plenipotent dał mu znak, ażeby wszedł z nim do pokoju, bo mu coś ma powiedzieć.
— A wiesz pan co, — odezwał się, zaciągnąwszy do kąta pana Zenona — otóż dziś do dnia, bo byłem niespokojny, napadłem na dworek Jałowczy...
— I cóż?
— Ani Jałowczy, ani papierów już nie było. Drzwi otwarte, chata pusta, a na ścianie przybił jeszcze papier z napisem: „Pomieszkanie letnie do wynajęcia“, jakby na szyderstwo.
Zenon zaciął usta.
— Widzisz pan, moje podejrzenia nie były bez podstawy.
— Ale cóż to może być? — począł Gozdowski. — Znać wczoraj zbudził się, domyślił czegoś, posłyszał, gdyś pan odjeżdżał, a że się czuł nieczystym na sumieniu, nocą drapnął. Posłałem pogoń, ale to się na nic nie zdało. Manatków nie miał wiele, wziął na plecy, poszedł w las i kto go tam złapie! Tyleście go widzieli.
Zamyślili się obaj.
— Co to u licha takiego może być?
— Nie wiem i nie rozumiem, — rzekł Zenon — ale to pewna, że się lękam.
— Mnie się zdaje, że to musiał być warjat, — dodał Gozdowski — ja go zawsze o rodzaj fiksacji posądzałem. Ale nie trzeba o tem mówić nikomu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.