Morituri/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano na ósmą godzinę zjawił się zamówiony pan Zembrzyński. Metamorfoza o białym dniu wydała się Hartknochowi jeszcze dziwniejsza. Nawykł był tego człowieka widywać w brudnej i starej odzieży, opuszczonym, nędznym, nie mógł się więc wydziwić przemianie, jaką woda i suknie mogą dokonać na człowieku. Zembrzyński wydał się bardzo przyzwoicie, rzekłbyś, że nigdy w owym szlafroczku, podpasanym rzemieniem, nie chodził i drewek sobie przed Firlejowszczyzną nie łupał. Odmłodniał pod brzytwą balwierza, stał się bardzo przyzwoitym obywatelem, a nie widać było, żeby mu te suknie ciężyły, obracał się w nich, jakby do nich nawykł. Co więcej, taki był wpływ zaszłej w nim zmiany, że się stał śmielszym, mniej uniżonym, pokornym, a nawet głos podnosił niekiedy z pewnym akcentem i odwagą. Mecenas patrzył nań jak na ciekawe przeistoczenie dobrze i z talentem ucharakteryzowanego artysty.
Prosił go siedzieć — Zembrzyński siadł, począł zdejmować rękawiczki.
— Łaskawca mi pozwolisz, iż papiery przygotuję, — rzekł — bo tu idzie o zadecydowanie, czy nie czasby było wymierzyć cios stanowczy. Oto jest, najłaskawszy mój dobrodzieju, praeter propter stan majątku, rozległość jego, rozkład gruntów, ilość pól ornych, sianożęci, nieużytków, lasów...
— Skądżeś to pan mógł wziąć? — zapytał mecenas.
— A! to się tam wystarało — odparł Zembrzyński. — Miałem tam na gruncie mojego człowieka, który parę lat około tego chodził, bo widzisz, mój dobrodzieju, wszystko należy zbadać dokładnie, chcąc działać na pewno. Boleśnieby mi było i niebezpiecznie omylić się w rachubach. Musiałem wiedzieć doskonale o wszystkiem. Tu są inwentarze, dalej, mój łaskawco, spis długów i dłużników, dalej notaty objaśniające.
Podniósł Zembrzyński oczy do góry ku zdumionemu mecenasowi.
— Tyle się lat pracowało, — odezwał się, wzdychając — zdawało się, że ot, ot, jest się u celu. Ludzkie sprawy! Wiesz, mój łaskawco, iż temu gmachowi, który ja długiemi laty wznosiłem po cegiełce, chleb sobie od ust odejmując, zagraża teraz najzupełniejsza ruina? Tak jest.
— Skąd? — spytał mecenas.
— Książę Robert może się ożenić z córką hrabiego Mościńskiego... w takim razie magnat ten znajdzie kapitał na oczyszczenie dóbr, a że umie się rządzić, jeśli w imieniu córki obejmie Brańsk, ja przepadłem.
— Ależ waćpan musisz w takim razie odebrać swoje pieniądze? — zawołał Hartknoch.
— A co mi po tych pieniądzach? — odezwał się Zembrzyński. — Co mi po tych pieniądzach?...
— O cóż panu idzie? — rzekł zdumiony prawnik. — Chcesz dóbr?
— Naco mi te dobra? — powtórzył stary — co mi po tych dobrach?
— Czegóż więc waćpan pragniesz? prawdziwie nie rozumiem go.
Stary uśmiechnął się jakoś gorzko, ale słowa, które miał wyrzec, zatrzymały mu się na wargach... nie odpowiedział nic.
— Idę dalej — począł, grzebiąc się w przyniesionych papierach. — Przeciwko zamierzonemu małżeństwu użyję wszelkich możliwych środków, będę się starał otworzyć oczy hrabiemu, trafię do niego. Jeżeli jednak blask mitry tak go zaślepia, że się ruiny Brańska nie zlęknie, będzie należało przyśpieszyć akcję i, nim się młodzi pobiorą, wytoczyć procesy, nałożyć inhibicje, majątki zagarnąć w administrację, słowem, przynajmniej narobić hałasu i strachu, a...
— Cóż mnie pozostaje do czynienia? — spytał mecenas, nie badając już więcej klienta.
— Pan dobrodziej, łaskawco mój najdroższy, — rzekł, zniżając głos, Zembrzyński — raczysz mieć się w zupełnej gotowości, ażeby na dany znak atak zewszechstron przypuścić, w imieniu Dawida Salomsona, w imieniu Bambergów, Puwerschmidtów, Hagelbornów i wszystkich tych, którzy moje nazwisko zasłaniają. Moje nie powinno być wymienione nawet, dopóki ja do tego nie upoważnię. Mnie tu niema, ja jestem i pozostaję niewidzialnym.
— Wszystko to dobrze, — odezwał się mecenas — ale pozwól sobie uczynić jedną uwagę, kochany panie Zembrzyński. Bądź co bądź, całej tej sprawy nie prowadzisz do grania z Brańskimi w ciuciubabkę, jest w tem cel. Ja, człowiek praktyczny, mimo twojego wypierania się, przypuszczam zawsze, że ci się chce tych dóbr książąt Brańskich. Masz pan bardzo znaczne kapitały, zebrane pracą, oszczędnością, spekulacjami, trochę lichwą, frymarkiem majątków i t. p., jest to owoc całego waszego życia. Jednakże kapitały te, choć znaczne, nie starczą na nabycie dóbr Brańskich. Jeżeli, zapaliwszy się, pokusisz o kupno, przechodzące siły, możesz paść sam ofiarą.
Zembrzyński się śmiać zaczął tak naiwnie, serdecznie jakoś i dziwnie spokojnie, że Hartknoch prawie się obraził. Ludzie, nawykli do mentorowania drugim, niełatwo znoszą, gdy im kto omyłkę w rachubie wytknie.
Lica mecenasa okryły się purpurą.
— Czegóż się waćpan śmiejesz? — zawołał oburzony.
— Bo, kochany łaskawco, jesteś śmieszny! — rzekł, ściskając jego rękę, Zembrzyński. — Za kogoż mnie pan masz? ale za kogoż? Czyżbym ja miał być, z pozwoleniem, taki głupi, tak ślepy, żebym sięgał po dobra książąt Brańskich? Niech je sobie kupuje, kto chce, byle jak najtaniej. Nabywaj pan, proś przyjaciół, a mnie to do czego? Powiem panu więcej — mam gruby kapitał, w pocie czoła krwawym zebrany na tych majątkach — otóż... otóż gotowem z niego coś stracić, byle Brańscy utracili jak najwięcej, a jeśli można, wszystko, i wyszli z koszulami... boso. Tak!...
Zembrzyński bez wzruszenia, na oko sobie chłodny — uśmiechnął się.
— Więc to zemsta tylko? — rzekł mecenas.
— Nie, mój kochany łaskawco, nie, — odezwał się zimno zawsze Zembrzyński — w Piśmie Świętem powiedziano ząb za ząb, oko za oko, a ja nawet tak wiele nie chcę, ja się sobie tak, ot tak, bawię. Jestem stary kawaler, nie mam co robić, szukam rozrywki. Czy pan nigdy nie doznałeś tego uczucia, idąc piechotą, gdy cię obryzga jadąca kareta, że radbyś do niej siąść i także trochę owalać tego, co cię obrukał? Na starość przyplątują się do człowieka fantazje różne, a ja jestem dziwak. Ot, cała rzecz. Zemsta! A za cóżbym się ja miał mścić na nich? Ja ich, mogę powiedzieć, tak prawie, jak nie znam, no, nie znam! Tylko lubię figle płatać.
— Panie Zembrzyński, — zimno odparł mecenas spoglądając na zegarek i zbierając papiery — doktorowi i prawnikowi nigdy nie trzeba prawić wymysłów; biorą oni za puls i dobadują się tego, co im chory chce ukryć. Zresztą ja się pana nie pytam już o nic. Ciekawy jestem. Powinienem był wszakże wiedzieć cel pana, aby się do niego zastosować.
— Mój cel, mój cel — szepnął Zembrzyński — najprostszy w świecie, żeby ich djabli wzięli, ot i po wszystkiem. Jak i którędy ich poniosą, to mi wszystko jedno.
Dzikim śmieszkiem zaczęły mu drgać usta i z pokorą począł mecenasa całować po ramionach, chociaż się ten z pewnym wstrętem usuwał.
— Bawisz pan w Warszawie? — spytał Hartknoch.
— Muszę, muszę, niestety, i dowiem się jeszcze do mojego dobrodzieja i łaskawcy.
— Zatem do zobaczenia, — żegnając go, zamknął mecenas — jest to moja godzina, w której do kancelarji śpieszyć muszę, darujesz mi... śpieszę.
— Masz pan powóz?
— A nie, pieszo.
— Podwiozę pana, moja kareta stoi u drzwi, a ja też jadę w tamtą stronę.
— Pańska kareta? kareta pańska? — powtórzył zdumiony Hartknoch.
— Ano, tak, raz w życiu trzeba spróbować, jak się jeździ na resorach, — rozśmiał się stary — służę panu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.