Morituri/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przybywszy do Warszawy na nieco dłuższy pobyt, gdyż panna Alfonsyna miała brać lekcje muzyki u najpierwszych tutejszych nauczycieli — hrabia Mościński nie mógł pozostać w hotelu. Pierwszych kilka dni przebyto w nim, ale szukano apartamentu stosownego i, choć z dosyć wielką trudnością, bo hrabia był bardzo wymagający, znaleziono pierwsze piętro przy ulicy Senatorskiej, przepysznie umeblowane, które rodzina jakaś, wyjeżdżająca do Włoch, na kilka miesięcy odnajmowała.
Dla hrabiego Mościńskiego, który na wsi pracować umiał i zbierać, w Warszawie nic nadto wspaniałe być nie mogło. Szło mu też o to, aby hrabianka, o którą się starał książę Brański, pokazała się tu z przepychem, imienia jej godnym.
— Trzeba tu tym warszawiakom zaimponować, mosanie, — mówił hrabia — niech znają Podolaka! Człowiek na to pracował życie całe, żeby przecie trochę użyć i dziecku kochanemu dać przyjemności skosztować.
Poszło za tem, że musiała być kareta, konie, służba liczna, kucharz i wszystko, co pański dom stanowi. Metrów dla panny Alfonsyny szukano metodą hrabiego nie najlepszych, ale najdroższych.
— Widzisz, szanowna pani, — mówił hrabia do miss Burglife — ja się tam na tem nie znam, ale jestem stary ćwik. Wziąć najdroższego, ten pewnie będzie najlepszy, inaczej nie może być. Co mi to tam za nauczyciel, który po rubelku za godzinę po błocie chodzi; ja dam pięć, i jestem przynajmniej pewny, że dostanę znakomitość. Jeżeli zaś jest taki, co bierze dziesięć, piętnaście, jeszcze lepiej. Potem, jak Alfonsyna będzie grać (choć ona ślicznie gra), wszystko jedno — powiedzą: uczyła się u tego a tego, to dosyć. Pani nie wie, ile to osób znakomicie gra dlatego, że dwa razy był u nich Szopen. Ludzie są ludźmi.
Hrabia był człowiekiem w swoim rodzaju nader praktycznym. Dom urządzono według tej samej metody, brano wszystko tam, gdzie było najdrożej. Najmniej może hrabia dbał o siebie samego; zostawił sobie lichą izdebkę na tyle, w której spał w kątku na nie wiedzieć jakiem łóżeczku, a w południe listu w niej przeczytać nie mógł; dla reprezentacji jednak oddzielił sobie pokój wspaniały, w którymby mógł przyjmować. Tu na niczem nie zbywało, co okazałość zwiększyć mogło. Tylko nie lubił tego pokoju hrabia, był w nim jakby obcy, wolał swoją brudną izdebkę, w której zabrukać się mógł bez żadnej ceremonji. Gości przyjmował zwykle w paradnym pokoju, żył zaś w tym zakątku. Miss Burglife i Alfonsyna wyrzucały mu to.
— Dajcie mi pokój, — mówił — co to komu szkodzi? ja tu sobie jestem jak w domu.
W domu hrabia miał także taki pokój poufały, w którym nie było się na co oglądać, bo tylko zabrukany stół, połamane krzesła i stara sofka go meblowały.
Właśnie przy oknie zajęty był rozpatrywaniem rachunków hrabia Mościński, gdy służący wszedł i zameldował mu jakiegoś pana, który karetą przyjechał i chciał się widzieć z interesem bardzo pilnym.
— E! karetą przyjechał? — zawołał Mościński, gromadząc rachunki — o godzinie kwadrans na dziesiątą? Cóż to może być? Z interesem? Ale jak się zowie?
— Nie powiedział, domaga się jednak koniecznie widzenia z jasnym panem.
— Jakże wygląda?
— Wychylił się przez okno od karety: stary, siwy już — rzekł służący.
— Z interesem? ale ja tu żadnych w świecie nie mam interesów, ja tu nie za interesami przyjechałem. Cóż to może być?
Pomyślał hrabia jeszcze.
— Karetą, powiadasz, przyjechał? Ano, to prosić, ale do żółtego pokoju.
Żółty pokój był paradnym hrabiego, który się ogarnął, przejrzał w zwierciadle, powiódł dłonią po niegolonej brodzie i wyszedł, zmieniwszy szlafrok brudny na atłasowy — do żółtego pokoju. Tu, przy próżnem biurku, zaczął biały papier przeglądać, gdy drzwi się otworzyły i wszedł z miną nadzwyczaj pokorną a grzeczną, mały, zgarbiony, siwawy człowieczek, posuwając się drobnemi kroczkami ku hrabiemu.
— Najmocniej przepraszam hrabiego, iż śmiem w tak niezwyczajnej porze i zupełnie mu nieznajomy przerywać jego zajęcia, — odezwał się cichym głosem — lecz interes najwyższej wagi zmusza mnie być natrętnym. Spodziewam się, jeśli mnie hrabia wysłuchać raczysz, iż uznasz mię niewinnym i gniewać się nie będziesz.
— Ale z kimże mam honor? — zapytał hrabia.
Stary jegomość zaciął się, brwi do góry podniósł i jeszcze bardziej zniżonym głosem odezwał się:
— Zupełnie nieznana hrabiemu osobistość i nazwisko. Jestem prawnik z powołania, nazywam się — tu, jakby się zadławił, mając skłamać — zowię się Piątkiewicz, z powołania adwokat.
— Bardzo mi przyjemnie! — odparł hrabia — proszę siadać.
— Piątkiewicz! — powtórzył w duchu. — Musi być jakiś kuzyn tego Wtorkiewicza u Fredry.
Stary, który się Piątkiewiczem nazwał, nie siadł, ale się jeszcze bardziej zbliżył do hrabiego.
— Najprzód muszę hrabiego spytać, czy mu nie przeszkadzam, mam dosyć wiele do mówienia — rzekł; — powtóre prosiłbym, ażebyśmy mogli zupełnie na osobności mówić i tak, by nas nikt nie podsłuchał.
Hrabia, coraz bardziej zdziwiony i zaciekawiony, ruszył ramionami.
— Widzisz pan dobrodziej, — odezwał się — że jesteśmy sami, a w moim domu, mogę panu zaręczyć...
— Przepraszam! przepraszam! to dosyć — kłaniając się nisko, począł ów Piątkiewicz.
Usiedli naprzeciw siebie, stary się z krzesłem przysunął, obejrzał i mówił powoli:
— Uniżenie błagam hrabiego, abyś się nie niecierpliwił i dał mi czas do zupełnego wytłumaczenia się. Jestem w takiem położeniu względem pana dobrodzieja, iż ułamkowo i pobieżnie niesposób mi usprawiedliwić się z mojego kroku.
— Ale proszę mówić, słucham! — rzekł hrabia, trochę przestraszony w duchu, myśląc: — tam do djabła, będzie niezawodnie żądał pieniędzy. Jeden z tych żebraków niebezpiecznych, co karetami jeżdżą, najnieznośniejsza rzecz w świecie.
— Chociaż ja nie mam zaszczytu być hrabiemu znanym, — ciągnął dalej Piątkiewicz — imię pańskie, w kraju szanowane i ogólnie znane, oddawna nie było mi obce. Wiedzą wszyscy, do jak znakomitej fortuny doszedłeś pan genjuszem swym, zabiegliwością, gospodarnością wzorową...
— Oto mi kadzi! oto kadzi! — pomyślał hrabia. — Ani chybi z trybularzem do worka dąży, ale oddaję sprawiedliwość genjuszowi, zawszem się posądzał, że mam genjusz.
— Tacy obywatele — mówił dalej Piątkiewicz — są wielce krajowi potrzebni, los ich obchodzi nas wszystkich, a jeśli któremu z nich zagraża niebezpieczeństwo, czujemy się w niem zagrożeni wszyscy.
— No, no, elokwencja, znać, że adwokat! — myślał hrabia. — Ale jak on tu skręci z tego gościńca do kieszeni?
— Nie wiem, czy zgodnie z prawdą, czy też fałszywie powszechnie głoszą, — kończył Piątkiewicz — iż hrabia córkę swą, jedynaczkę przeznaczasz księciu Brańskiemu za żonę.
— Za pozwoleniem, — wybuchnął, wstając, hrabia — cóż to do kogo należy? Niema postanowionego nic, to sprawa dwóch młodych serc, ja jeszcze o tem nic nie wiem, no, lecz przypuściwszy, żeby tak być miało, to cóż? kto ma prawo w to się mieszać?
— Nikt na świecie, — odparł spokojnie bardzo Piątkiewicz — hrabia uczynisz, co mu się podoba. Jest to sprawa dwóch młodych serc, ani słowa, ale na nieszczęście, jest to razem sprawa dwóch kieszeni.
— Hę? — odezwał się hrabia — co takiego?
— Niema w kraju szanowniejszej, czcigodniejszej, piękniejszej rodziny nad książąt Brańskich. Ludzie zacni, — mówił przybyły — imię historyczne, charaktery szlachetne, osobistość księcia Roberta godna zewszechmiar szacunku... cóż, kiedy na nieszczęście — niema familji, któraby tak, jak ci biedni książęta Brańscy, była zrujnowana ostatecznie.
Hrabia słuchał, słuchał, a wkońcu ogromnym śmiechem wybuchnął; Piątkiewicza to nic a nic nie zmieszało. Spojrzeli na siebie: Mościński spoważniał.
— To są magnaci! — zawołał.
— Byli magnatami, — mówił cicho Piątkiewicz — niema wątpliwości; gmach ten stoi jeszcze na oko cały, świeci się, lecz jutro, jutro jedna z niego cegiełka wypadnie i — runie.
— Co mi to waćpan dobrodziej powiadasz, to nie może być! — krzyknął, unosząc się, hrabia.
— A zatem racz pan spojrzeć w ten wyciąg urzędowy z ksiąg hipotecznych i w dodatkowy spisik procentów i długów nieintabulowanych — ozwał się Piątkiewicz, dobywając papiery, które przed hrabią oniemiałym rozłożył.
— Dobra książęce, drogo je szacując, warte być mogą około trzech miljonów, — mówił ciągle adwokat, patrząc w bledniejącą twarz hrabiego, któremu się prawie słabo robić zaczynało — przypuśćmy, iż warte są nawet trzy miljony. Raczże hrabia przekonać się ze spisu, iż wierzycielom wszelkiego rodzaju należy się więcej niż ta suma.
— Trzy miljony! trzy miljony! — powtarzał jak ogłuszony i nieprzytomny Mościński, mnąc papier w rękach, które drżały gwałtownie.
— Widzisz hrabia dobrodziej z tych dowodów prawnych, autentycznych, dających się skontrolować każdej chwili, iż rzeczą było sumienia o takim stanie majątkowym przestrzec pana. Nie wątpię, iż z kredytem pańskim, jego umiejętnością rządzenia, Brańscy mogliby być uratowani, lecz w takim razie musiałbyś hrabia poświęcić swe dobra podolskie, albo je zadłużyć lub sprzedać. Operacja ta musiałaby się odbywać z nadzwyczajnym pośpiechem, zatem z nieuchronną stratą; kredyt pański zostałby zachwiany, a ofiara kto wie, czyby się na co przydała, bo nimbyś hrabia mógł zebrać kapitał, Brańsk poszedłby na subhastę.
Hrabia nic już nie mówił, trząsł się, patrzył na papier, usta mu się otworzyły mimowolnie, słuchał i każdy wyraz tego człowieka, z nielitościwą logiką padając na jego myśli rozgorączkowane, sprawiał na nich wrażenie kropli zimnej wody na rozpalonem żelazie.
— Taka jest sytuacja pańska, — ciągnął Piątkiewicz — rzeczywista, odarta ze wszelkich złudzeń. Jeżeli jednak miłość dwojga młodych ludzi jest tak wielka, że i oni, i hrabia gotóweś jej poświęcić wszystko, ha! niema już co o tem mówić więcej; chociaż, tu znowu zachodzi pytanie, czy ten nieszczęśliwy a czcigodny książę Robert, po takiej tragedji miłosnej, jaką przeżył, po takiej krwawej awanturze z hrabiną Natalją...
— Jak? co? awanturę miał? kto? książę Robert, — podchwycił hrabia — kiedy?
— Wypadek księcia Roberta, — rzekł spokojnie adwokat — znany jest powszechnie, każdy panu go opowie. Młodzieńcza, pierwsza, prawdziwa miłość szkaradnie zdradzona, zdrada pomszczona okrutnie. Nie można nawet zaręczyć po wczorajszem omdleniu w teatrze hrabiny Natalji, spowodowanem niespodzianym księcia widokiem, żeby historja ta była skończona; hrabina jest wdową, jest wolna, a powiadają, że książę Robert zachował dla niej w sercu najżywszą namiętność.
Ostatnie wyrazy, przypomnienie wypadku w teatrze, którego był świadkiem hrabia, nie rozumiejąc go, przybiły tak nieszczęśliwego Mościńskiego, złamały go, iż dwa strumienie łez z oczów mu się puściły. Chwycił za ręce Piątkiewicza i głosem omdlałym napół, począł wołać:
— Na miłość Bożą, ulituj się, człowiecze, daj mi tchnąć, pozwól myśli zebrać!
Stary skłonił głowę, umilkł natychmiast i czekał cierpliwie — Mościński zapomniał o wszelkiej względem nieznajomego obawie, o potrzebie poskramiania się, wstał i z załamanemi rękami począł się po pokoju przechadzać.
— O ja nieszczęśliwy, o ja nieszczęśliwy! Alfonia w nim zakochana, Alfonia go serdecznie kocha, to jej pierwsza niewinna miłość. Niechby już grosza nie miał, ale ta jakaś Natalja, ten romans! To są chyba fałsze. To człek prawy, onby nie atentował córce mojej, gdyby inną miłość miał w sercu. O mój Boże! cóż za piorun!
Piątkiewicz chciał coś mówić.
— Proszę pana, już dosyć, nie chcę słyszeć nic więcej. Zlituj się pan nad ojcem, — przerwał hrabia — daj mi pan zebrać myśli. Nie, to człowiek szlachetny.
— Najszlachetniejszy z ludzi, — potwierdził adwokat — ja nawet sądzę, iż gdybyś go hrabia otwarcie zapytał, nie zataiłby stanu swego serca.
— Jakimże sposobem, — nawpół do siebie mówiąc, dodał hrabia — jakim sposobem mogli oni nas z takim przepychem przyjmować, jak utrzymywać pańsko tę rezydencję i taić stan swych interesów?
— Interesa dla nikogo, oprócz hrabiego, a może starego szambelana, tajemnicą nie są — tłumaczył Piątkiewicz. — Dom ten starożytny i zasłużony szanując, nie chcąc spokoju czcigodnego starca zamącić, wierzyciele hamują się, folgują, dają uprosić. Przecież przyjdzie tej powolności koniec, panie hrabio.
Mościński słuchał, coś rozmyślał i za rękę chwycił nagle Piątkiewicza.
— Tak, to wszystko prawdą być może, pozwalam, — rzekł — ano, proszę i błagam waćpana, powiedzże też mi, co za miłość bliźniego osobliwsza, gorliwość heroiczna, bezprzykładna o cudze dobro dbałość napędziła tu pana, abyś bezinteresownie zdejmował łuskę z moich oczów i przedsiębrał uratowanie mię z tej topieli? Wszystko rozumiem, tylko tego zrozumieć nie mogę.
Piątkiewicz lekko się zarumienił.
— To nie jest wcale bezinteresowność heroiczna, — odparł spokojnie — to fakt, który się tak prosto po ludzku tłumaczy, iż dzieckoby zrozumiało, poco ja tu, reprezentując pewną masę wierzycieli, do hrabiego przyszedłem. Jeśli hrabia wydasz swą córkę za księcia Brańskiego, będziesz rodowych posiadłości jego bronił, a my je właśnie z licytacji korzystnie kupić mamy nadzieję. Czy jasno?
— Bardzo jasno — odpowiedział hrabia głosem złamanym. — Lecz godziż się to? godzi?
— Co? odebrać dług swój? — spytał Piątkiewicz — wziąć ziemię niedołężnie zagospodarowaną i z niej wyciągać korzyści, jakie dać może przy pracy, a których zapuszczona i zaniedbana nie da nigdy? Książęta są najczcigodniejsi ludzi, nie przeczy nikt, ale to są posągi, siedzące na grobach, cudnie rzeźbione przez wielkiego mistrza, wielkiego stylu znakomite dzieła, szkoda tylko, że się nie ruszają. Daj im pan dwa razy taki majątek i kapitały, pojadą ich używać zagranicę, otoczą się zbytkiem, siądą marzyć i wzdychać, a poczekawszy, chwasty pola zarosną i pieniądz się w mgłę rozpłynie.
— Waćpan jesteś niesprawiedliwy względem nich, — oburzył się hrabia — to są deklamacje demagogów, ja to znam. Książęta stracili nie swą winą majątki, przyczyniły się do tego okoliczności, naostatek ich powołanie było inne, a nie robienie marnych pieniędzy. Tacy ludzie jak ja, hreczkosieje, — dodał hrabia — są do tego stworzeni, to nasza rzecz.
— A zatem — uśmiechając się i zagarniając papiery swoje, rzekł Piątkiewicz.
— Zatem, zatem nic, ja nie wiem; zostaw mnie pan, bym się namyślił, rzeczy są wielkiej wagi — chmurno począł hrabia, przechadzając się ciągle po pokoju.
— Spełniwszy, co mi sumienie kazało, — kłaniając się, dokończył przybyły — mam honor...
— Za pozwoleniem! adres pański? — pochwycił hrabia. — Czy wyciąg hipoteczny możesz mi pan zostawić?
— Nie, — zimno, chowając go do kieszeni, odpowiedział adwokat — możesz go pan kazać wyjąć i sprawdzić. Co do mojego adresu, jestem prawnik, wszyscy mnie tu znają. Pierwszy lepszy dorożkarz powie hrabiemu. Do nóg upadam.
Mościński skłonił się lekko, a gdy się obejrzał, już owego Piątkiewicza nie było i turkot karety w dziedzińcu zwiastował, że musiał odjechać. Hrabia, łzy mając w oczach, rzucił się na kanapę.
W godzinę potem służący, oznajmiając odwiedziny księcia Roberta, zastał go jeszcze na tem samem miejscu, ze wzrokiem osłupiałym i rękami załamanemi, nie mogącego zebrać myśli i postanowić co pocznie.
Słabym głosem kazał prosić księcia Roberta, który w chwilę potem wszedł krokiem mierzonym do pokoju.
Witając się, w milczeniu spojrzeli na siebie; książę spostrzegł nadzwyczajną zmianę w twarzy hrabiego i pomyślał, że pewnie wczorajszy wypadek w teatrze musiał ściągnąć jego uwagę, a może i zasłyszeć mógł coś o nim; hrabia znalazł też księcia bladym, zmęczonym i jakby przelękłym. Położenie ich wzajemne było nadzwyczaj przykre. Nierychło Mościński się zdobył na wypowiedzenie głosem słabym:
— Niechże książę siada.
— Czyś hrabia nie chory?
— A tak, tak, czuję się dziś niedobrze, sam nie wiem, co mi jest, ale jakbym był słaby. To powietrze miejskie... ja do wsi przywykłem, życie odmienne... czuję się nieswój.
— Może potrzebaby lekarza?
— O! nie, to samo przejdzie — pośpiesznie dorzucił hrabia, ciągle się przypatrując księciu i wzdychając mimowoli.
Zamilkli potem i rozmowa się żadna zawiązać nie mogła; hrabia począł ważyć to, co mu nieznajomy mówił i znalazł, iż należało wprzód sprawdzić jego twierdzenia, nimby księciu o tem coś wspomnieć można. Wszakże mogły to być tylko złośliwe jakieś bajki i plotki.
Postanowił zostawić wszystko in statu quo, nie dając poznać po sobie, iż coś doszło do jego wiadomości, a zasięgając wprzód lepszych i pewniejszych informacyj. Zadzwonił więc na służącego, aby zapytał pań, czy księcia przyjąć mogą, a sam, pod pozorem ubierania się, wyszedł, gdyż panna Alfonsyna kazała powiedzieć, że natychmiast będzie w salonie.
Wróciwszy do brudnej swojej izdebki, hrabia naprawdę płakać począł; kochał dziecko swoje, a czuł, iż trochę nierozważnem postępowaniem mógł zachwiać jego przyszłość.
— Poco mi było iść na tę sufraganję, poco do nich zajeżdżać, dać się im zbliżyć, poznać i jeszcze pomagać jej biednej do zakochania się w człowieku, który jej nigdy może kochać nie będzie? Tego sobie nigdy nie przebaczę! Biedne dziecko moje jedyne! pierwsza miłość! a to człowiek wyżyty, ostygły!
Łamał ręce i rozpaczał. Chciał natychmiast iść, radzić, rozpytywać się, lecz do kogo? Napróżno szukał w głowie imion starych przyjaciół i znajomych, żadne się nie nastręczało. Z gorączkowym pośpiechem począł się ubierać, bo mu na myśl przyszło, że dobrzeby było zbytniemu zbliżaniu się młodych ludzi przeszkodzić, — a zastał ich właśnie sam na sam, gdyż miss Burglife umyślnie była odeszła, by Alfonsynce nie zawadzać. Ale książę Robert stał smutnie oparty o komin, a Alfonsyna, siedząc na fotelu, badając zbladłą twarz, oczy w niego trzymała wlepione.
Nadejście ojca, który udawał już teraz zdrowszego i spokojniejszego, smutne to tête à tête przerwało. Usłyszawszy głos hrabiego, miss Burglife pośpieszyła z drugiego pokoju. Książę Robert, krótko bardzo zabawiwszy, pożegnał się i wyszedł. Hrabia, nie wiedząc jeszcze, co pocznie, pędzony tylko niepokojem, natychmiast wybrał się także na miasto.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.