Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Paszport.

Biła godzina czwarta, kiedy ksiądz Dominik wychodził z Conciergerie.
U bramy zastał Salvatora. Młodzieniec widział wzruszenie księdza, odgadł, co działo się w jego duszy i zrozumiał, że mówić o ojcu byłoby to drażnić jego ranę. Powiedział więc tylko:
— A teraz co zamierzasz?
— Idę do Rzymu.
— Kiedy?
— Jak można najprędzej.
— Czy potrzebujesz paszportu?
— Możeby mi go zastąpiła suknia, ale nie chcę się na to ubezpieczać.
— Chodźmy, jesteśmy o dwa kroki od prefektury, a dzięki mnie, nie będziesz długo oczekiwał.
W pięć minut potem weszli na dziedziniec prefektury.
W chwili, kiedy przekraczali próg wydziału paszportowego, jakiś człowiek otarł się o nich w ciemnym korytarzu. Salvator poznał pana Jackala.
— Wybacz panie Salvatorze, rzekł naczelnik policji poznawszy młodzieńca, na ten raz nie pytam co cię tu sprowadza.
— Czemu pan się nie pytasz?
— Ponieważ wiem.
— Wiesz pan po co przychodzę?
— Alboż to nie jest rzemiosłem mojem wiedzieć o wszystkiem?
— Otóż, przychodzę tu, kochany panie Jackal...
— Po paszport, kochany panie Salvatorze.
— Czy dla siebie? zapytał z uśmiechem Salvator.
— Nie... ale dla tego pana, odpowiedział pan Jackal, palcem wskazując na księdza.
— Jesteśmy u drzwi wydziału paszportowego, zauważył Salvator, brat Dominik znajduje się ze mną: pan wiesz, że mój stan zatrzymuje mnie w Paryżu; nietrudno więc zgadnąć, kochany panie Jackal, że przychodzę po paszport i że ten paszport jest dla mojego towarzysza.
— To prawda, ale trudniej nieco było przewidzieć życzenie pańskie.
— Ho, ho!... pan je przewidziałeś?
— Ile mi na to pozwoliła moja licha przezorność.
— Nie rozumiem.
— Czy chcesz pan pójść za mną, razem z szanownym dobrodziejem, kochany panie Salvatorze? Wtedy może zrozumiesz.
— Dokąd?
— Do biura paszportowego. Paszport dla księdza Dominika jest gotowy.
— Gotowy? odezwał się Salvator z powątpiewaniem.
— Ależ zupełnie, odpowiedział pan Jackal z tą dobrodusznością, którą tak doskonale potrafiła twarz jego przybierać.
— Nawet z rysopisem?
— Nawet z rysopisem. Brakuje tylko podpisu szanownego kapłana.
Poszli do sali naprzeciwko drzwi.
— Paszport księdza Dominika Sarranti, rzekł pan Jackal do naczelnika wydziału, który siedział jakby w jakiejś klatce drewnianej.
— Oto jest, odpowiedział naczelnik, podając paszport panu Jackalowi, który oddał go księdzu.
— Wszak tak? mówił dalej pan Jackal, gdy Dominik spoglądał na urzędowy papier okiem zdumionem.
— Tak panie, odpowiedział mnich, rzeczywiście tak.
— Owóż, rzekł Salvator, teraz pozostaje nam tylko zawizować go u jego ekscelencji nuncjusza.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział pan Jackal, czerpiąc głęboko w tabakierce i z rozkoszą wciągając szczyptę tabaki.
— Ależ to pan wyświadczasz nam istotną przysługę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator i nie wiem, jak mam ci wyrazić wdzięczność naszą.
— Dajmy temu pokój: wszak przyjaciele naszych przyjaciół, są naszymi przyjaciółmi.
I pan Jackal wymówił te słowa z takiem poruszeniem ramion, takim tonem dobroduszności, że Salvator patrzał pełen powątpiewania.
Była chwila, w której gotów był wziąć pana Jackala za filantropa, pełniącego dla dobra ludzkości urząd policyjny. Ale właśnie w tej samej chwili pan Jackal rzucił z pode łba jednem z tych spojrzeń, świadczących o jego powinowactwie ze zwierzęciem, jakie przypominało jego nazwisko.
Potem, dając znak księdzu, ażeby poczekał:
— Dwa słowa kochany panie Jackal, rzekł.
— Cztery, sześć, cały słownik, kochany panie Salvatorze, dla mnie to tak wielka przyjemność rozmawiać z panem, iż kiedy zdarzy mi się to szczęście, chciałbym, ażeby się nigdy nie skończyło.
— Jesteś pan łaskaw na mnie, rzekł Salvator. I mimo wstrętu do tego rodzaju pobratania, wziął pod rękę pana Jackala. Powiedz mi pan dwie rzeczy, kochany panie Jackal.
— Z największą przyjemnością, kochany panie Salvatorze.
— W jakiej myśli przygotowałeś pan ten paszport.
— Czy to pierwsza z dwóch rzeczy, o które miałeś mnie zapytać?
— Tak.
— Ależ, w myśli, żeby panu zrobić przyjemność.
— Dziękuję... A teraz jakim sposobem wiedziałeś, że mi to sprawi przyjemność, jeżeli przygotujesz paszport na imię brata Dominika Sarranti?
— Takim sposobem, że brat Dominik Sarranti jest pańskim przyjacielem, ile wnosić mogłem w dniu, kiedyście się spotkali przy łożu Kolombana.
— Bardzo dobrze! Lecz jak pan domyśliłeś się, że tu chodzi o odbycie podróży?
— Nie potrzebowałem się domyślać: on to sam powiedział jego królewskiej mości, prosząc o zwłokę pięćdziesięciodniową.
— Ale nie powiedział jego królewskiej mości dokąd się udaje.
— O! to mi też sęk, kochany panie Salvatorze! Pan Dominik Sarranti prosi króla o zwłokę pięćdziesięciodniową dla odbycia podróży o trzysta pięćdziesiąt mil francuskich. A wieleż mamy z Paryża do Rzymu? Tysiąc trzysta kilometrów drogą na Sienę, tysiąc czterysta trzydzieści drogą na Peruzę; średnio zatem wypada trzysta pięćdziesiąt mil. Z kim pan Sarranti może mieć do czynienia w okolicznościach w jakich się znajduje? Z nikim innym tylko z kurją Rzymską: wszak Papież jest królem duchownych. Więc też przyjaciel pański idzie do Rzymu, ażeby zainteresować króla duchownych względem swego ojca, tak iżby prosił monarchę Francji o ułaskawienie. Oto cała rzecz, kochany panie Salvatorze. Mógłbym cię pozostawić w mniemaniu, że jestem czarnoksiężnikiem, lecz wolę poprostu powiedzieć prawdę. Teraz więc widzisz pan, że pierwszy lepszy na mojem miejscu, idąc od wniosku do wniosku, byłby rzecz doprowadził do celu tak samo zręcznie. Niechże więc brat Dominik podziękuje mnie w imieniu pańskiem i swojem i zabiera się do Rzymu.
— To też on właśnie uczyni, rzekł Salvator. Potem dając znak mnichowi: Kochany księże Dominiku, rzekł, pan Jackal gotów jest przyjąć twoje podziękowanie.
Mnich zbliżył się, podziękował panu Jackalowi, który uprzejme wyrazy jego przyjął z tąż samą dobrodusznością i prostotą, jaką okazywał w ciągu całej tej sceny.
Dwaj przyjaciele wyszli z prefektury.
Ze sto kroków zrobili w milczeniu. Potem ksiądz Dominik zatrzymał się i położył rękę na ramieniu zamyślonego Salvatora.
— Niespokojny jestem, mój przyjacielu, rzekł.
— I ja również, odpowiedział Salvator.
— Uprzejmość tego urzędnika policyjnego nie zdaje mi się być naturalną.
— Ani mnie... Lecz idźmy dalej: ktoś zapewne idzie za nami i szpieguje.
— Jakiby on mógł mieć interes w ułatwianiu mi tej podróży? rzekł mnich.
— Nie wiem, ale mniemam, równie jak i ty, że musiał mieć interes.
— Czy wierzysz w to, co mówił, że chciał tobie przyjemność zrobić?
— E! mogłoby to nareszcie być prawdą: jest to człowiek dziwny, który czasami niewiadomo zkąd i jak, miewa porywy uczuć, zda się, nie należących do jego powołania. Pewnej nocy, kiedy powracałem przez ustronne ulice miasta, w uliczce bez nazwiska, albo raczej z nazwiskiem złowrogiem, usłyszałem przytłumione krzyki. Ja chodzę zawsze uzbrojony, powinieneś zrozumieć dlaczego; pobiegłem tam, zkąd usłyszałem krzyk. Ze szczytu schodów śrubowych prowadzących z. ulicy Zbójeckiej na ulicę Latarniową, ujrzałem człowieka broniącego się trzem napastnikom, usiłującym przez otwarte odrzwia kanału pociągnąć go ku Sekwanie. Nie traciłem czasu na drogę po schodach: ześliznąłem się po poręczy i spadłem na ulicę. Byłem o dwa kroki od zbójców; jeden z nich zbliżył się do mnie z podniesioną pałką. Padł natychmiast w kanał, zabity kulą z pistoletu. Na ten widok, na huk wystrzału dwaj inni uciekli a ja zostałem z tym, na obronę którego cudem sprowadziła mnie Opatrzność. Był to Jackal. Wtedy znałem go tylko z nazwiska, tak jak zna go każdy. Powiedział mi kim jest i dla czego tu się znajduje. Miał on zrobić zejście do jednego bardzo złego zbiorowiska mieszczącego się przy ulicy Latarniowej o kilka kroków od schodów. Przybywszy na kwadrans przed agentami, stał ukryty za kratą kanałową, gdy nagle taż krata się otworzyła, i trzej ludzie wypadli. Byli to poniekąd delegowani od wszystkich złodziei i zbójców paryskich, którzy poprzysięgli sobie pozbyć się pana Jackala. Jakoż, mieli już dotrzymać obietnicy, kiedy nieszczęściem dla nich, a szczególniej dla tego, co konał u nóg moich, przybyłem na pomoc panu Jackalowi. Od tej chwili pan Jackal okazuje mi pewną wdzięczność, a mnie i przyjaciołom moim wyświadcza różne drobne przysługi, które wyświadczyć może bez ujmy stanowisku naczelnika policji bezpieczeństwa.
— W takim razie może być, odezwał się Dominik, że chciał ci zrobić przyjemność.
— Być może, ale idźmy do domu. Czy widzisz tego pijanego człowieka: idzie on za nami od ulicy Jerozolimskiej, jak tylko wejdziemy we drzwi, on na pewno wytrzeźwi się.
Salvator dobył klucz z kieszeni, otworzył drzwi od sieni, przepuścił Dominika i zamknął.
Roland poznał pana, nasi dwaj towarzysze zastali też psa na pierwszem piętrze, a Fragolę czekającą na Salvatora u drzwi mieszkania.
Obiad był gotów, gdyż czas płynął wśród tych rozmaitych wypadków, i było już po godzinie szóstej.
Oblicza dwóch młodzieńców były spokojne. Nic zatem przykrego zajść nie mogło.
Fragola wzrokiem pytała Salvatora.
— Wszystko idzie dobrze! rzekł z półuśmiechem.
— Czy pan będzie łaskaw zostać z nami na obiedzie? zapytała Fragola.
— Zostanie, odrzekł Salvator, a Dominik dał głową znak zgody.
Fragola znikła.
— Teraz, rzekł Salvator, daj mi swój paszport bracie.
Mnich wydobył złożony paszport.
Salvator rozłożył go, przejrzał bacznie, przewracał na wszystkie strony, ale nic podejrzanego nie dostrzegł. Przyłożył go do szyby. Przez papier zarysowała się litera.
— Patrz, rzekł Salvator do Dominika, czy widzisz?
— Co takiego?
— Tę literę. I ukazał ją palcem.
— Litera „B“?
— Tak jest B, czy rozumiesz?
— Nie.
— „B“ jest początkową głoską wyrazu „baczność“.
— Więc co?
— Więc to ma znaczyć: „W imieniu króla Francji, ja, Jackal, powiernik prefekta policji, rozkazuję wszystkim agentom francuskim, w interesie jego królewskiej mości, i wszystkim agentom zagranicznym, w interesie ich odnośnych rządów, by szli w ślad, pilnowali, zatrzymywali na drodze a nawet w razie potrzeby ujęli człowieka mającego ten paszport.“ Jednem słowem mój przyjacielu, zostajesz, sam nie wiedząc o tem, pod nadzorem policji tajnej.
— A cóż mi to szkodzi, rzekł ksiądz.
— O! zastanówmy się, mój bracie! rzekł poważnie Salvator. Sposób, jakim prowadzono sprawę twego ojca dowodzi, że nie gniewanoby się, gdyby się go można było pozbyć. Nie chcę przeceniać zasług Fragoli, dodał z nieznacznym uśmiechem, ale trzeba było ni mniej ni więcej tylko wysokich wpływów, jakiemi ona rozporządza, abyś ty otrzymał posłuchanie, a wskutek tego dwa miesiące zwłoki.
— Czy sądzisz, że król uchybiłby słowu?
— Nie, ale masz tylko dwa miesiące.
— To dla mnie dosyć, ażeby zajść do Rzymu i wrócić.
— Jeżeli ci nie będą stawiać na drodze przeszkód, jeżeli wreszcie za przybyciem na miejsce dopuszczą cię do osób, z któremi zechcesz się widzieć.
— Jakże więc zrobić? zapytał Dominik blednąc.
— Pomyślimy o tem we dwóch... Spalimy ten paszport, który może ci być tylko szkodliwym.
I Salvator podarł paszport, a kawałki rzucił w piec.
Dominik patrzył na niego niespokojnie.
— Ale cóż zrobię bez paszportu?
— Nasamprzód, wierzaj mi, mój bracie, że lepiej podróż odbyć z gołą ręką, niż z takim paszportem; ale ty nie pójdziesz w drogę bez paszportu.
— Któż mi go da?
— Ja! odrzekł Salvator.
Otworzywszy wtedy biurko, nacisnął ukrytą sprężynę, i z pomiędzy wielu papierów w szufladzie, wyjął paszport ze wszystkiemi podpisami, na którym tylko puste miejsca były do wpisywania nazwiska i znaków szczególnych. Wypełnił te miejsca: pod nazwiskiem wpisał imię brata Salvatora; rysopis podał Sarrantego.
— A wiza? zapytał Dominik.
— Jest on wizowany przez poselstwo Sardyńskie do Turynu. Miałem zamiar być we Włoszech incognito rozumie się, zaopatrzyłem się więc w ten paszport; może ci on służyć...
— Ależ w Turynie?
— W Turynie powiesz, że sprawy znaglają cię, byś się udał aż do Rzymu, i zawizują ci paszport bez trudności.
Mnich ujął i uścisnął obie ręce Salvatora.
— O! mój bracie, o! mój przyjacielu, rzekł, jakże zawdzięczę wszystko com ci winiem...
— Powiedziałem ci, bracie, odrzekł Salvator z uśmiechem, że cokolwiekbym uczynił dla ciebie, zawsze pozostanę twym dłużnikiem.
Weszła Fragola, i usłyszała ostatnie słowa.
— Powtórz naszemu przyjacielowi, moje dziecko, to co ja mu powiedziałem, rzekł Salvator podając rękę dziewicy.
— On winien ci życie, ojcze; ja winnam mu szczęście; Francja winna mu będzie może swe oswobodzenie. Widzisz więc, ojcze, iż dług jest ogromny. Rozporządzaj nami.
Mnich spojrzał na oboje.
— Pełnicie dobro: bądźcie szczęśliwi! rzekł z giestem ojcowskiego i miłosiernego pobłażania.
Fragola wskazała na stół zastawiony.
Mnich usiadł pomiędzy obojgiem, wyrzekł poważnie błogosławieństwo, którego oni wysłuchali z uśmiechem dusz czystych, co przekonane są, że modlitwa wznosi się do Boga.
Obiad spożyli prędko i milcząco.
Przed skończeniem jeszcze, Salvator czytając niecierpliwość w oczach mnicha, powstał.
— Jestem na twe rozkazy, ojcze, rzekł, ale nim odejdziesz, pozwól, że ci dam jeden talizman. Fragolo, pójdź przynieś szkatułkę od listów.
Fragola wyszła.
— Talizman? powtórzył mnich.
— O! bądź spokojnym, ojcze, to nie bałwochwalstwo, ale przypominasz sobie com ci mówił o trudnościach, jakie napotkać możesz dla dojścia do stolicy apostolskiej.
— Przypominam, a czy możesz co i tam dla mnie?
— Być może! odrzekł Salvator z uśmiechem.
Następnie, gdy Fragola wracała z żądaną szkatułką:
— Podaj mi, kochane dziecię, dodał, świecę, lak i pieczątkę herbową.
Fragola postawiła szkatułkę na stole i wyszła.
Salvator otworzył szkatułkę złotym kluczykiem, który nosił na szyi.
Zawierała ona ze dwadzieścia listów; z pomiędzy nich wziął jeden na traf.
W tej chwili wróciła Fragola z zapaloną świecą, lakiem i pieczątką.
Salvator wsunął list w kopertę, zapieczętował pieczątką herbową i położył adres:
„Do pana wicehrabiego de Chateaubriand, w Rzymie“.
— Otóż, rzekł, trzy dni, jak ten, do którego list adresuję, zmęczony trybem jakim idą rzeczy we Francji, wyjechał do Rzymu.
— „Do pana wicehrabiego de Chateaubriand?“ powtórzył Dominik.
— Tak, odpowiedział Salvator, przed takiem imieniem jak jego, wszystkie otworzą się bramy. Jeśli doznasz przeszkód, oddaj mu ten list, powiedz, że doręczony ci jest przez syna tego, co to pisał, i w imię tego listu wezwij wspomnień emigracji. On pójdzie przed tobą... Użyj jednak tego sposobu tylko w ostateczności; bo on wyjawi tajemnicę, która wówczas istnieć będzie między trzema osobami: tobą, panem de Chateaubriand, oraz mną i Fragolą, którzy tworzymy jednę osobę.
— Pójdę ślepo za twemi zleceniami bracie.
— A więc to już wszystko, co ci miałem do powiedzenia. Ucałuj rękę tego świętego człowieka, Fragolo; ja odprowadzę go aż po za miasto.
Fragola podeszła i ucałowała rękę mnicha, który patrzał na to ze słodkim uśmiechem.
— Ponawiam błogosławieństwo, moje dziecię, rzekł, bądź tak szczęśliwą jak jesteś czystą, dobrą i piękną.
Potem, jakby wszystkie istoty żyjące w domu miały prawo do jego błogosławieństwa, przeciągnął ręką po głowie psa, i wyszedł.
Salvator pozostawszy w tyle, dotknął zlekka skroni Fragoli, szepcąc:
— O tak! czystą jesteś, dobrą i piękną!
I udał się za księdzem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.