Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Ojciec i syn.

Wszystkie kwiaty nadziei, kiełkujące zwolna w piersi człowieka i wydające owoc w pewnych chwilach, rozkwitały w sercu księdza Dominika w miarę jak oddalał się od majestatu królewskiego.
Gdy przypomniał sobie słabostki nieszczęśliwego monarchy, zdawało mu się niepodobnem, ażeby ten człowiek, schylony pod ciężarem lat, człowiek dobrego serca lecz umysłu gnuśnego, mógł być istotną przeszkodą do dzieła tej wielkiej bogini, postępującej od czasu jak genjusz ludzki zapalił pochodnię miłości.
Wtedy, dziwna rzecz, dowodząca iż plan jego był dobrze obmyślany na przyszłość; cała przeszłość stanęła mu nagle w myśli.
Przypomniał sobie najdrobniejsze szczegóły swego życia jako ksiądz, swoje niepewności w chwili, gdy miał wykonać śluby, swoje walki wewnętrzne, gdy miał dostać święcenie; ale wszystko to zwyciężyła nadzieja, która jak słup ognisty Mojżeszowy, wskazywała mu miejsce w społeczeństwie i mówiła, iż stanem, w którym miał być najużyteczniejszym ludzkości, był stan duchowny.
Sumienie jego, jak gwiazda Magów, oświecało mu i wskazywało prawdziwą drogę.
Raz jeden burza zaćmiła jego niebo i zamgliła drogę; lecz teraz zaczynał widzieć ją na nowo i postępować jeżeli nie zupełnie z nadzieją, to przynajmniej ze stałem postanowieniem.
Z uśmiechem na ustach przeszedł ostatni stopień pałacu.
Z jakąż skrytą myślą łączył się ten uśmiech?
Lecz zaledwie stanął na dziedzińcu Tuillerjów, gdy spostrzegł sympatyczną postać Salvatora, który niespokojny o skutek starań księdza Dominika, oczekiwał jego wyjścia z niespokojnością.
Salvator, spojrzawszy tylko na twarz biednego księdza, odgadł skutek jego wizyty.
— Dobrze, powiedział, widzę, że król udzielił ci zwłokę, o którą prosiłeś.
— Tak, odpowiedział Dominik, jestto wyborny człowiek w gruncie.
— Dobrze, rzekł Salvator.
— Teraz powrócimy do Conciergerie, nie prawdaż? powiedział ksiądz.
— Tak, odparł Salvator, ściskając rękę przyjaciela.
Wzięli powóz na rogu ulicy i pojechali spiesznie do wskazanego miejsca.
Przy drzwiach ponurego więzienia, Salvator podał rękę Dominikowi i spytał się, co myśli robić wychodząc ztąd.
— Opuścić Paryż w tej chwili.
— Czy mogę ci być użytecznym w kraju, do którego się wybierasz?
— Nie mógłbyś skrócić formalności, które towarzyszą wydaniu paszportu?
— Mogę to zrobić, że go wydadzą bez żadnych...
— Zatem zaczekaj na mnie u siebie, przyjdę tam.
— To ja tu zaczekam, za godzinę znajdziesz mnie na rogu placu. Nie możesz pozostać w obrębie więzienia dłużej, niż do czwartej, a teraz jest trzecia.
— Za godzinę więc, powiedział ksiądz Dominik ściskając rękę młodego człowieka.
I zniknął w ciemnej bramie więzienia.
Więzień został zaprowadzony do celi, w której był zamknięty Louvel i w której miał być zamknięty Fieschi.
Dominika bez trudności wprowadzono do ojca.
Pan Sarranti siedział na taburecie, powstał i podszedł na spotkanie syna, ten zaś skłonił się przed nim z tą względnością, z jaką się człowiek zbliża do męczenników.
— Czekałem na ciebie, mój synu, mówił pan Sarranti.
I było w jego głosie coś podobnego do wyrzutu.
— Mój ojcze, rzekł ksiądz, nie moja w tem wina, jeśli prędzej przyjść nie mogłem.
— Wierzę temu, odpowiedział więzień, ściskając mu obie ręce.
— Wychodzę z Tuilleries, ciągnął Dominik.
— Ty wychodzisz z Tuilleries?
— Tak, widziałem się z królem.
— Tyś widział się z królem, Dominiku? mówił pan Sarranti zdziwiony, patrząc bystro na syna.
— Tak, mój ojcze.
— Dlaczego? Nie może być przecie, żebyś go prosił o ułaskawienie dla mnie.
— Nie, mój ojcze! pospieszył odpowiedzieć ksiądz.
— Czego więc żądałeś od niego?
— Zwłoki.
— Zwłoki! po co?
— Prawo przyznaje ci trzy dni zwłoki dla założenia „rekursu;“ gdy nikt nie przyspiesza wyroku sądu, przeciąga się to do czterdziestu dwóch dni.
— A zatem?
— A zatem prosiłem króla o dwa miesiące.
— Króla?
— Króla.
— Na co te dwa miesiące?
— Gdyż potrzebuję dwóch miesięcy, aby się wystarać o dowody twojej niewinności.
— Ja nie założę rekursu, Dominiku.
— Mój ojcze!
— Nie założę.... to jest moje stałe postanowienie, zabroniłem Emanuelowi, ażeby podawał prośbę w mojem imieniu.
— Mój ojcze, co ty mówisz?
— Powiadam, że odmawiam wszelkiego rodzaju zwłoki, byłem skazany na śmierć, chcę być stracony, odrzuciłem sędziów, nie kata.
— Mój ojcze, słuchaj mnie!
— Ja chcę być straconym... pilno mi skończyć z torturą życia i niegodziwością ludzi.
— Mój ojcze, szeptał smutno ksiądz.
— Ja wiem wszystko, cobyś mi mógł powiedzieć w tym przedmiocie, znam wyrzuty jakie masz prawo mi robić.
— O! mój szanowny ojcze! powiedział zarumieniony ksiądz Dominik, gdybym jednak błagał cię na klęczkach...
— Dominiku!
— Gdybym ci powiedział, że udowodnię twoją niewinność w oczach ludzi, tak jasno, jak to światło Boże, które przeziera aż do nas przez kraty twego więzienia...
— Dobrze więc, mój synu, ta niewinność błyśnie świetniej jeszcze po mojej śmierci; nie będę żądał zwłoki, nie przyjmę ułaskawienia!
— Mój ojcze! krzyknął Dominik, nie trwaj w postanowieniu, które jest twoją śmiercią i które będzie rozpaczą mojego życia, a może utratą mej duszy.
— Dosyć tego! rzekł Sarranti.
— Niedosyć, ojcze!... odparł Dominik osuwając się istotnie na kolana i ściskając w swoich ręce ojca, które calowa! i oblewał łzami.
Pan Sarranti usiłował odwrócić głowę i wycofał ręce.
— Ojcze, mówił dalej Dominik, odmawiasz, ponieważ nie wierzysz moim słowom, odmawiasz, ponieważ przychodzi ci ta zła myśl, że używam wybiegu dla wydarcia cię śmierci i dodania dwóch miesięcy do twego życia, wypełnionego tak dobrze i szlachetnie, iż czujesz, że mógłbyś umrzeć w którejbądź godzinie i w jakimbądż wieku, w oczach Najwyższego sędziego, pełen dni i chwały.
Uśmiech melancholijny i dowodzący, że Dominik dobrze trafił, przeszedł po ustach ojca.
— Otóż, ojcze mój, mówił dalej Dominik, przysięgam ci, że słowa twego syna nie są czczemi: przysięgam, że mam tu, i Dominik położył rękę na piersi, dowody twej niewinności!
— I nie okazałeś ich! zawołał pan Sarranti cofając się krokiem i spoglądając na syna ze zdziwieniem trącącem nieufnością, i pozwoliłeś na ojca wydać wyrok, skazać go na śmierć haniebną, mając tu, i pan Sarranti wyciągnął palec ku piersiom Dominika, mając tu dowody niewinności ojca! Dominik wyciągnął rękę.
— Ojcze mój! Jak prawda, że ty jesteś zacnym człowiekiem, jak prawda, żem ja twoim synem, tak prawda, że gdybym zrobił użytek z tych dowodów, a przez to ocalił ci życie i cześć, to ty, ojcze, byłbyś mną pogardził i umarłbyś z tej pogardy śmiercią okrutniejszą, niż od katowskiego żelaza.
— Ależ jeżeli dowodów tych nie mogłeś okazać dziś, jakimże sposobem będziesz je mógł okazać kiedyś?
— Ojcze mój, to druga tajemnica, której również wyjawić ci nie mogę: tajemnica to między mną i Bogiem.
— Synu mój, rzekł skazany głosem krótkim, za wiele w tem wszystkiem jest dla mnie tajemniczości. Przyjmuję to tylko, co rozumiem, a ponieważ zaś tego nie rozumiem, przeto nie przyjmuję. A cofając się krokiem i dając znak synowi, ażeby powstał: Dosyć, Dominiku! rzekł, oszczędź mi wszelkiej rozprawy; ostatnie godziny, jakie mamy razem jeszcze przebyć na ziemi przepędźmy jak można najspokojniej.
Mnich westchnął, wiedział on, że po wyrzeczeniu tych słów, nie ma się już czego spodziewać. Powstając jednak, rozmyślał jakimby sposobem mógł uzyskać zmianę postanowienia od tego nieugiętego człowieka, który był jego ojcem.
Pan Sarranti wskazał taburet Dominikowi, przeszedł się krokiem oznaczającym wzburzenie, kilka razy po celi; następnie przysunął drugi taburet do synowskiego, a usiadłszy na nim, zebrał myśli i odezwał się do syna, który słuchał go z głową spuszczoną, ze ściśnionem sercem.
— Synu mój, ze smutkiem naszego rozstania, łączy się we mnie w chwili śmierci żal, a raczej obawa o to, czy ja dobrze używałem życia.
— O! ojcze mój! zawołał Dominik podnosząc głowę i usiłując wziąć ojca za ręce, które ten cofnął nie tyle przez uczucie oziębłości, ale przeciwnie, ażeby nie dawać synowi tej nad sobą magnetycznej przewagi.
Pan Sarranti mówił dalej.
— Jakoż, posłuchaj mnie dobrze, Dominiku, i osądź.
— Ojcze!
— Osądź mnie, powtarzam... Podług twojego zdania, bo powiadam to z przekonania głębokiego, że jesteś człowiekiem wysokiej moralności, podług twego zdania, czy ja dobrze, czy źle użyłem na korzyść drugich tej inteligencji, którą Bóg wlał we mnie? powiedz. Czasami wątpię i zdaje mi się, że ta moja inteligencja na nic się nie zdała. Inna rzecz jest przyczyniać się w miarę czyjejś możności do dzieła cywilizacji, którą wszyscy, jak jesteśmy, winniśmy przeć ku postępowi, inna rzecz jest poświęcić się jedynej myśli, raczej jednemu człowiekowi, jakkolwiek wielkim byłby ten człowiek.
— O! mój ojcze! zawołał moich wpatrując się w pana Sarranti.
— Posłuchaj synu, nalegał więzień. Otóż, jak ci mówiłem, mam chwile wątpliwości i obawiam się, czym nie zboczył z prawdziwej drogi. W chwili opuszczenia tego świata, czynię z sobą rachunek sumienia i dobrze, iż mogę go uczynić w twojej obecności. Czy nie sądzisz, że ta energia, jaką miałem w sobie, mogła być lepiej użytą? Czy najlepszy użytek zrobiłem, jaki zrobić mogłem, z tych zdolności, któremi Bóg mnie obdarzył, a obrawszy sobie zadanie, czym je dobrze wykonał? Odpowiedz mi, Dominiku!
Po raz drugi Dominik osunął się na kolana przed ojcem.
— Szlachetny mój ojcze, rzekł, nie znam pod słońcem człowieka, któryby mężniej i zacniej od ciebie wyczerpał siły w sprawie wydającej mu się sprawiedliwą i dobrą, nie znam uczciwości wyższej nad twoją, poświęcenia bardziej bezinteresownego... Tak, mój szlachetny ojcze, spełniłeś zadanie tak jak je sobie postawiłeś, a cela, w której znajdujemy się w tej chwili, jest materjalnem świadectwem wielkości twej duszy i wzniosłego zaparcia.
— Dziękuję ci, Dominiku, odrzekł pan Sarranti, a jeśli co może pocieszyć mnie w śmierci, to myśl, że syn mój ma prawo być dumnym z mojego życia. Opuszczę cię więc, moje jedyne dziecko bez wyrzutu, jeśli nie bez żalu. A jednak czuję dosyć jeszcze sił do służenia krajowi. Byłem zaledwie w połowie mego zadania, a już zdawało mi się spostrzegać, w dalekiej przyszłości świetlany promień lepszego życia.
— Al ojcze mój, zawołał ksiądz, nie trać z oczu tego świetlanego promienia; posłuchaj mnie; i niech Bóg moc przekonania ześle na usta swego pokornego sługi.
Pan Sarranti przeciągnął ręką po wilgotnem czole, jakby chciał odgadnąć mgły mogące zaćmiewać jego umysł i niedopuszczać słów syna do rozwagi.
— Posłuchaj mnie z kolei, ojcze, mówił dalej Dominik, ty jednem słowem tylko co rozświeciłeś pytanie społeczne, któremu ludzie wyżsi poświęcają życie; powiedziałeś: „Człowiek i myśl“.
Pan Sarranti z oczyma utkwionemi w Dominika, potwierdził skinieniem.
— „Człowiek“ i „myśl“, wszystko się w tem zamyka, mój ojcze! Człowiek w dumie swej sądzi się panem myśli, kiedy przeciwnie, myśl jest panią człowieka. Myśl, ojcze, jest córą Boga, a Bóg dla spełnienia swego ogromnego dzieła, dał jej za narzędzia ludzi... Uważaj to dobrze, ojcze, czasami ja bywam ciemny. Po przez okresy czasu, myśl, jak słońce, promienieje olśniewając ludzi. Ona rodzi się tam, gdzie rodzi się dzień; tam światło, wszędzie indziej noc. Gdy myśl zabłysła nad Gangesem i wzniosła się po za łańcuchem Himalai, oświecając tę pierwotną cywilizację, o której doszły do nas tylko podania, blask jej zapromienił dokoła i rozwidnił nietylko Indje ale i wszystkie narody sąsiednie. Egipt, Arabia i Persja znajdowały się w półświetle, reszta świata w mroku: Ateny, Rzym, Kartago, Korduba, Florencja i Paryż, te ogniska przyszłości, te latarnie późniejsze, jeszcze nie powychodziły z ziemi, nazwisk ich nawet nie znano. Indje spełniły dzieło swej cywilizacji patrjarchalnej. Ta macierz rodu ludzkiego, która wzięła za gardło krowę o niewyczerpanych wymionach, przekazała berło Egiptowi, jego trzystu trzydziestu królom i dwudziestu sześciu dynastjom. Nie wiadomo jak długo władały Indje, Egipt władał trzy tysiące lat. On to porodził Grecję: po władzy patrjarchalnej i teokratycznej, nastąpiła władza republikańska. Społeczeństwo starożytne doszło do doskonałości pogańskiej. Następnie przyszedł Rzym; Rzym, gród uprzywilejowany, gdzie myśl miała stać się człowiekiem i panować nad przyszłością... Ojcze mój, uchylmy głowy: mam wymówić imię Tego Sprawiedliwego, co umarł nietylko za sprawiedliwych, których po nim umęczono, ale za grzeszników; ojcze mój, mam wymówić imię Chrystusa.
Sarranti pochylił głowę kornie, Dominik przeżegnał się.
— Ojcze mój, mówił dalej, w chwili gdy Sprawiedliwy wydał ostatni jęk, uderzył grom, rozdarła się zasłona kościelna, ziemia się rozstąpiła. Rozstęp ten, idący od bieguna do bieguna, stał się przepaścią dzielącą świat starożytny od nowożytnego. Wszystko trzeba było rozpoczynać, przerabiać. Myśl przed Chrystusem miała swą nazwę starożytną: cywilizacja; po Chrystusie przybrała nazwę nowożytną: swoboda. W świecie starożytnym swoboda nie była potrzebną cywilizacji: spojrzyjmy na Indje, Egipt, Arabię, Persję, nawet na Grecję i Rzym. W świecie chrześcijańskim nie ma cywilizacji bez swobody: otóż upada Rzym, upada Kartago, upada Grenada, powstaje Watykan.
— Synu mój, zapytał Sarranti z pewnym rodzajem powątpiewania, czyż Watykan jest istotnie świątynią swobody?
— Był przynajmniej aż do Grzegorza VII-go... A! mój ojcze, tu znowu trzeba oddzielić człowieka od myśli! Myśl, opuszczająca Watykan, przechodzi w ręce Ludwika Grubego, który kończy to, co rozpoczął Grzegorz VII-my. Francja ma prowadzić dalej dzieło Rzymu. We Francji to, która zaledwie szepleni wyraz „gmina“; we Francji, której kształtuje się język, we Francji, powiadam, odtąd rozstrzygać się będą losy świata. Do Francji przechodzi myśl... Czy widzisz ją kiełkującą? Wszak gmina, to prawo ogółu ludności, jednostek wszystkich, do rozmyślania nad własnym pożytkiem i wyrokowaniu o nim. O! mój ojcze, ludziom zdaje się, że to oni zużywają myśli, kiedy przeciwnie, myśli zużywają ich samych. Posłuchaj ojcze, gdyż właśnie w chwili, gdy ty życie poświęcasz wierze swej, potrzeba rozniecić światło około tej wiary, ażebyś dobrze widział, czy pochodnia zapalona przez ciebie, prowadziła cię tam, dokąd chciałeś dojść.
— Słucham, odpowiedział skazany naciskając ręką czoło, jakby chcąc je uchronić od pęknięcia.
— Wypadki się urozmaicają, mówił dalej mnich, ale myśl pozostaje taż sama. Po Gminie i kilku drobniejszych przejawach myśli postępowej, następuje Liga, po Lidze Fronda, po Frondzie Rewolucja; wszystko to myśl, myśl przekształcająca się, która przy każdem przekształceniu rośnie. Zrazu kropelka, przetwarza się w źródło, strumyk, rzekę, potok, ocean. A teraz, mój drogi ojcze, zobaczmy, jak po tym oceanie żegluje ów sternik, wybraniec Pański, którego zwą Napoleonem Wielkim.
Skazaniec, który nigdy nie słyszał podobnych słów, skupił się i słuchał. Mnich mówił dalej w tych słowach:
— Trzej ludzie, trzej wybrańcy Pańscy, szli ażeby zostać narzędziami myśli i wznieść według rozumienia Pana budowę świata chrześciańskiego: temi trzema ludźmi są: Cezar, Karol Wielki i Napoleon. I zważ, ojcze, że każden z tych trzech ludzi nie wie co czyni, i zdaje się właśnie zamierzać rzecz przeciwną tej, którą spełnia. Cezar, poganin, przygotowuje chrześciaństwo; Karol Wielki, barbarzyniec, przygotowuje cywilizację; Napoleon, despota, przygotowuje swobodę. Ci trzej ludzie następują w ośmset lat jeden po drugim. Są to trzy różne postacie, ale jedna ożywia je dusza — myśl. Cezar poganin, skutkiem zdobyczy zgromadza ludy w jedną wiązkę, tak, ażeby na tym podkładzie ludzkim stanął Chrystus, słońce użyźniające świat nowożytny, i ażeby za następcę Cezara powstał Chrystus. Karol Wielki, barbarzyniec, ustanawia feudalność, tę matkę nowoczesnej cywilizacji, i o rogatki swego ogromnego państwa kruszy wędrówkę ludów jeszcze bardziej odeń barbarzyńskich. Napoleon... Pozwól mi ojcze, że pod względem Napoleona rozwinę nieco dłużej swoją teorję. Nie próżne są to słowa, które ci mówię i spodziewam się, że mnie przywiodą do celu, do którego zmierzam. Kiedy Napoleon, a raczej Bonaparte, gdyż olbrzym ten ma dwa imiona, tak jak ma dwa oblicza, kiedy zjawił się więc Bonaparte, Francja przez Rewolucję tak była wyrzucona po za obręb innych narodów, że zachwiała równowagę państw. Trzeba było jakiegoś Aleksandra temu Bucefalowi, Androklesa temu lwu. Bonaparte ze swą podwójną naturą ludową i arystokratyczną, stanął naprzeciw Francji szalonej swobodą, którą trzeba było przykuć, ażeby uzdrowić. Bonaparte stał na wstecz myśli we Francji, ale wyprzedzał myśl innych narodów. Bonaparte, piastun myśli, wziął we Francji wszystko, co było najczystszem, najpojętniejszem, najbardziej postępowem pośród jej dzieci; utworzył z tego oddziały, oddziały święte, które rozrzucił po Europie. Napoleon upada w roku 1815, a już gdzieniegdzie zasiew jego wschodzi. W roku 1818 księstwo Badeńskie i Bawarja domagają się ustawy zasadniczej, w roku 1819 Wirtemberg żąda konstytucji, w roku 1820 powstają kartezy w Hiszpanji i Portugalji; w tymże roku toż samo dzieje się w Neapolu i Piemoncie; w roku 1821 Grecy zrywają się przeciw tyranji Turków; w roku 1823 zwołanie stanów w Prusach. Człowiek stał się więźniem, człowieka przybito do skały św. Heleny, człowiek umarł, złożono go do grobu, spoczywa pod kamieniem bezimiennym, ale myśl żyje, myśl jest nieśmiertelną! Ojcze, poświęciłeś życie temu człowiekowi, człowiek umarł, myśl żyje... i ty żyj dla myśli!
— Co mówisz, mój synu! zawołał pan Sarranti patrząc na Dominika oczyma, w których malowało się zdziwienie, radość i duma.
— Powiadam, ojcze, że przewalczywszy tyle i tak mężnie, nie zechcesz opuszczać życia. Ojcze, świat jest wzburzony; Francja wre jak góra wulkaniczna; jeszcze kilka lat, kilka miesięcy może, a lawa wybuchnie, pochłaniając w przejściu wszystko...
— Powtórz te słowa Dominiku! zawołał entuzjastyczny Korsykanin, którego oczy zaiskrzyły się na pocieszające i prorocze słowa syna, powtórz te słowa... Ty należysz do jakiegoś tajnego stowarzyszenia, nieprawdaż i znasz zagadkę przyszłości?
— Nie należę do żadnego tajnego stowarzyszenia, a jeżeli znam zagadkę przyszłości, to wyczytałem ją wpatrując się w przeszłość. A więc żyj, mój ojcze, żyj!
— Tak, Dominiku, rzekł pan Sarranti podając rękę synowi, masz słuszność. Teraz ja tego pragnę, ale jakimże sposobem mogę żyć, skorom na śmierć skazany?
— Ojcze, to moje staranie.
— Łaski nie chcę, rozumiesz mnie, Dominiku? Nie chcę brać nic od tych ludzi.
— Nie, mój ojcze; pod względem utrzymania czci rodzinnej, spuść się na mnie. Żądają od ciebie jednej tylko rzeczy, to jest, ażebyś zaniósł odwołanie; niewinny łaski nie potrzebuje.
— Jakiż więc masz zamiar, Dominiku?
— Jak przed innymi, tak i przed tobą zamilczeć muszę, ojcze.
— Czy to tajemnica?
— Głęboka, nienaruszalna.
— Nawet dla ojca, Dominiku?
Dominik ujął rękę ojca i ucałował ją ze czcią.
— Nawet dla ojca! rzekł.
— To dajmy jej pokój, synu... Kiedyż cię znów zobaczę?
— Za pięćdziesiąt dni, ojcze... może wcześniej, może później.
— Jakto? Widzieć się z tobą nie będę przez pięćdziesiąt dni? zawołał pan Sarranti z przerażeniem.
Już zaczynał się obawiać śmierci przedwczesnej.
— Przedsiębiorę długą podróż pieszą. Żegnam cię, ojcze; wyjdę dziś wieczór, za godzinę i nie zatrzymam się aż z powrotem. Pobłogosław mnie, ojcze.
Uczucie zacnej wielkości rozlało się na obliczu ojca.
— Niech ci Bóg towarzyszem będzie w tej bolesnej drodze, szlachetna duszo! rzekł wznosząc ręce nad głową syna, niech cię strzeże od zasadzek i zdrad i niech cię sprowadzi dla otwarcia drzwi od mojego więzienia, czy te drzwi zawiodą mnie do życia, czy do śmierci!
Potem, biorąc w obie ręce głowę klęczącego mnicha, patrzył na nią w dumnem rozczuleniu i całując go w czoło, dał mu znak do wyjścia, z obawy zapewne, ażeby wzruszenia, których serce jego było pełne, nie wybuchły łkaniem.
Z drugiej strony, Dominik, czując słabnące siły, odwrócił się, ażeby ukryć przed ojcem łzy tryskające z oczu? i wyszedł spiesznie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.