Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Pielgrzym.

Przed wyjściem z miasta, Dominik musiał być jeszcze w domu; dwaj więc młodzieńcy udali się drogą ku ulicy Pot-de-Fer.
Zaledwie uszli dziesięć kroków, gdy posłaniec miejski, któremu tylko co człowiek jakiś owinięty płaszczem oddał list, wyszedł z za węgła i udał się za nimi.
— Słuchaj, rzekł Salvator do Dominika, założę się, że ten posłaniec miejski ma interes w tę stronę, co my.
— Więc nas szpiegują?
— Ba! Jakoż, młodzieńcy zawrócili się trzy razy we trzech rozmaitych stronach miasta, posłaniec wciąż szedł w tym samym kierunku.
— O! wyrzekł z cicha Salvator, pan Jackal jest człowiek zręczny, ale że my mamy Boga za sobą, a on tylko djabła, to może my będziemy zręczniejsi od niego.
Weszli do domu, ksiądz wydobył klucz.
Jakiś człowiek stał przed domem rozmawiając z odźwierną i głaskał jej kota.
— Przypatrz się dobrze temu człowiekowi jak będziemy wychodzić, rzekł Salvator idąc do mieszkania Dominika.
— Któremu człowiekowi?
— Temu, co rozmawia z twoją odźwierną.
— Dla czego?
— On towarzyszyć nam będzie do rogatek, a ciebie przeprowadzi i dalej jeszcze.
Weszli do pokoju Dominika.
Pokój ten był oazą dla tych, co wyszli z więzienia i prefektury. Słońce świeciło łagodnie, ptaki ogrodu Luksemburskiego śpiewały w rozkwitłych kasztanach; powietrze było czyste, a człowiek czuł się jakimś szczęśliwym przez samo wejście do tego schronienia.
Salvatorowi serce się ścisnęło na samą myśl, że biedny mnich zmuszony będzie opuścić tę pogodną atmosferę i błąkać się po drogach, z kraju do kraju, pod palącem słońcem południa i pod zimnem tchnieniem nocy.
Ksiądz zatrzymał się przez chwilę na środku pokoju i spojrzał do koła.
— Byłem tu bardzo szczęśliwy! rzekł, słowami wyrażając myśl swoję, najmilsze godziny życia spędziłem w tem ustroniu, gdzie tylko nauka była przyjemnością, Bóg pociechą. Na podobieństwo mnichów zamieszkujących górę Tabor lub Synai, nawiedzały mnie tu wspomnienia życia przyszłego. Przechodziły tędy, niby żyjące istoty, najkwiecistsze sny mojej młodości, wzdychałem tylko do przyjaciela: Bóg mi go dał w osobie Kolombana; Bóg mi go wziął, ale mi go zwrócił w twojej osobie, Salvatorze. Wola Jego niech się stanie!
To rzekłszy, mnich wziął książkę, schował ją do kieszeni, i około białego habitu obwiązał prosty sznur. Następnie, wziął z kąta pokoju długi kij cierniowy i pokazał przyjacielowi.
— Przyniosłem go z sobą ze smutnej pielgrzymki, rzekł, jest to jedyna pamiątka materjalna jaka mi została po Kolombanie.
Potem, jak gdyby obawiał się rozczulić i wybuchnąć, gdyby chwilę dłużej pozostał:
— Czy chcesz abyśmy już wyszli, przyjacielu? rzekł.
— Idźmy! odezwał się Salvator, wstając.
Zeszli ze schodów.
Nieznajomy już nie rozmawiał z odźwierną, stał na rogu ulicy.
Młodzieńcy puścili się drogą ku bulwarom zewnętrznym aż do rogatki Fontainebleau; przeszli przez rogatkę ścigani wzrokiem celników i pospólstwa nienawykłego do widoku mniszej sukni i szli coraz dalej; nieznajomy dążył za nimi.
— Gdzie będziesz nocował dziś wieczór? zapytał Salvator.
— W pierwszym lepszym domu, gdzie zechcą dać mi gościnność, odpowiedział mnich.
— Zechciej więc, bracie, przyjąć ją odemnie.
Mnich skinął głową na znak zgody.
— Niedaleko ztąd, mówił dalej Salvator, nieco przed Cour-de-Frace, zobaczysz na lewo ścieżynkę, którą poznasz po słupie z białym krzyżem.
Dominik skinął głową powtórnie.
— Pójdziesz tą drogą, która doprowadzi cię do rzeki. O sto kroków stamtąd, wśród gęstwiny olch, topoli i wierzb, przy promieniach księżyca spostrzeżesz bielejącą chatę. Na drzwiach chaty zobaczysz biały krzyż taki sam, jak na słupie.
Dominik po raz trzeci skinął głową.
— W pobliżu stoi spróchniała wierzba, mówił dalej Salvator, włożysz rękę w otwór i znajdziesz tam klucz: to klucz od drzwi. Na tę noc i na wiele chcesz chatka ta jest twoją.
Mnichowi ani nawet na myśl nie przyszło zapytać Salvatora, w jakim celu posiadał dom nad rzeką.
Dwaj młodzieńcy pożegnali się rozczuleni. Trzeba się było rozstać.
Ksiądz odszedł.
Salvator stał nieruchomy na miejscu, gdzie opuścił przyjaciela i ścigał go oczami tak daleko, jak tylko mógł odróżnić jego postać w wzmagających się ciemnościach. Nareszcie stracił go z oczu, uczynił znak, jakoby powiedział: „niech cię Bóg ma w swojej opiece!“ i wrócił do dymiącego i błotnistego miasta, z jedną troską więcej, z jednym przyjacielem mniej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.