Mohikanowie paryscy/Tom X/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Dziewiczy las ulicy Piekielnej.

Opuśćmy księdza Dominika: niechaj idzie gościńcem Włoskim, na swą długą i smutną pielgrzymkę, z sercem pełnem najboleśniejszego niepokoju, i zobaczmy, co działo się blisko w trzy tygodnie po jego odejściu, to jest w poniedziałek 21 maja, o północy, w domu, a raczej w parku przy domu pustym, na jednem z najludniejszych przedmieść Paryża.
Czytelnicy nasi przypomną sobie może nocną wycieczkę, jaką Karmelita i Kolomban, za dni tak prędko ubiegłego szczęścia, podczas nocy wiosennej, odbyli do grobu panny de Valliere.
Przypomną sobie także, iż tej samej nocy, po przejściu ulicy św. Jakóba i Val-de-Grace, zwrócili na lewo w ulicę Piekielną przed drzwi drewniane, służące za wnijście do dawnego ogrodu Karmelitanek.
Owoż z drugiej strony ulicy, prawie naprzeciwko tego ogrodu są drzwi sklepione, z żelaznemi sztachetami, żelaznym łańcuchem założone.
Przechodząc, spojrzyjcie przez sztachety tych drzwi a zachwyci was najbogatsza wegetacja, jakiej może nie widzieliście w życiu, jaką ledwie we śnie marzyliście.
Wyobraźcie sobie wstęp do lasu jaworów, lip, kasztanów, akacyj, sumaków, jodeł, drzew tulipanowych splatających się razem jak liany, a powiązanych bluszczami tysiącramiennemi w nierozkwiłaną mieszaninę, w zamęt nie do uwierzenia. Wyobraźcie sobie rodzaj lasu niedostępnego dla człowieka, dziewiczy las Indji lub Ameryki, a zaledwie mieć będziecie pojęcie o wrażeniu, jakiego doznaje człowiek, spostrzegłszy znienacka ten park samotny, więcej niż samotny, tajemniczy...
Ale urok, jaki sprawia widok dziewiczej ziemi i bujnej roślinności, prędko miejsca ustępował pewnej grozie, jeśli człowiek nie po dniu zaglądał do tego lasu, ale o zmroku wieczornym, lub w nocy przy blasku księżyca.
Wtedy, przy bladem świetle tego króla o srebrnej koronie, widać było w oddali szczątki zapadłego domu i ogromną studnię otwartą wśród gęstwiny traw wysokich.
Pośród milczenia ogólnego, słychać było dziwne a rozliczne głosy, co o północy wychodzą z cmentarzy, z wieź rozwalonych lub zamków niezamieszkałych.
Wtedy to wreszcie, człowiekowi wychowanemu w szkole Goethego lub czytelnikowi Hoffmana, przyszłyby na myśl wszystkie legendy, tajemnicze przygody średniowieczne, i od tych cichych drzew, od tej studni otwartej, od zapadłego domu, pragnąłby się dowiedzieć ich dziejów, albo legendy.
A cóżby dopiero było, gdyby ktoś zapytał straganiarkę z przeciwka o dzieje lub podania tajemniczego parku i jednocześnie, czy to z łaski, czy przez podstęp lub siłę, otrzymał możność zwiedzenia go? Zadrżałby zapewne na sam widok tej dziwnej, ponurej, niewysłowionej gęstwiny starych drzew, wysokich ziół, pokrzyw i czołgających się bluszczów.
Dziecko nie śmiałoby przestąpić progu drzwi; kobieta zemdlałaby na samo spojrzenie.
Ja tylko co wtedy przybyłem do Paryża i mieszkałem w pobliżu.
Dom i park zawsze mnie intrygował. Postanowiłem więc wziąć djabła za rogi, to jest przedostać się do tajemniczego ustronia. Nie przerażały mnie bynajmniej mroczne legendy, ale na nieszczęście nie byłem bogatym wtedy.
Nie chcę przez to powiedzieć, ażebym o wiele bogatszym był dzisiaj; ale wtedy nie mogłem użyć tego czarodziejskiego klucza, który odmyka wszystkie drzwi, bramy i furtki; lecz pominąwszy to, użyłem próśb, podstępów, wybiegów, zrobiłem wszystko ażeby się dostać do tego domu, nic się nie udało.
Mogłem wprawdzie przeleźć przez parkan; ale ten sposób dostawania się na cudzy grunt, jest rzeczą przewidzianą przez kodeks. A gdyby mnie zdybano na nocnem zwiedzaniu owego dziewiczego lasu i domu, nie byłoby można przekonać sędziów, że przybyłem tam tylko przez prostą ciekawość.
Aż raz w czerwcu 1826 roku, to jest prawie na rok przed wypadkami, które opisuję, przechodząc tamtędy, podniosłem według zwyczaju oczy na dom tajemniczy i na wysokości pierwszego piętra, spostrzegłem ogromną tablicę z napisem:

Dom do sprzedania.

Stanąłem jak wryty, sądząc żem się omylił, przetarłem oczy: nie, wyrazy widniały na froncie w sposobie obwieszczenia.
— A! zawołałem, ależ to sposobność, której od tak dawna szukam.
Poskoczyłem ku drzwiom, i rad, że mam teraz odpowiedź na wypadek, gdyby mnie zapytano czego potrzebuję, uderzyłem młotkiem. Nikt nie odpowiedział. Uderzyłem drugi raz. Znowu nic. Pięć razy uderzyłem o żelazo na drzwiach, ale bez lepszego skutku, niż za pierwszym i drugim razem.
Spojrzałem na około: patrzał na mnie perukarz stojąc na progu sklepu.
— Do kogo mam się udać, zapytałem, ażeby zwiedzić ten dom?
— Pan chcesz zwiedzić ten dom? odezwał się z miną zdziwioną.
— Właśnie... przecież jest do sprzedania.
— Rzeczywiście, ja sam dziś z rana zobaczyłem tę tablicę na murze, ale niech mnie licho porwie jeśli wiem, kto ją tam przygwoździł.
Łatwo pojąć, że opinia perukarza, zamiast zmniejszyć, jeszcze ciekawość moją powiększyła.
— Czybyś pan mógł jednakże, oświadczyłem, wskazać mi wejście do tego domu?
— Zastukaj pan do tej piwnicy, i zapytaj.
I mówiąc to, perukarz wskazał mi rodzaj wydrążenia wyzierającego na ulicę, do którego schodziło się po sześciu schodkach.
Stąpiwszy na ostatni stopień, natrafiłem na przeszkodę materjalną: był to wielki pies, czarny jak noc; zaledwie rozpoznać go było można w ciemności. Zęby jego i oczy lśniły w mroku. Zdawał się być potworem strzegącym tej jaskini. Wstał, stanął na poprzek i głucho warcząc, odwrócił łeb w moją stronę. Warczeniem zdawał się wzywać człowieka...
Był to zapewne pan tego fantastycznego psa, mieszkaniec. tajemniczej jaskini.
Zycie realne było więc o trzy kroki po za mną; nieledwie dotykałem go ręką, a wyobraźnia moja tak się już żywo zajęła, że zdawało mi się, iż po tych pięciu schodach zetknąłem się z innym światem.
Człowiek, równie jak pies, miał charakter szczególny. Cały ubrany czarno, głowę miał okrytą czarnym kapeluszem, którego ogromne skrzydła bramowały twarz także czarną, z równie jak u psa, lśniącemi oczyma i zębami. Trzymał w ręku kij duży.
— Czego pan chce? zapytał głosem szorstkim.
— Obejrzeć dom, który jest do sprzedania, odpowiedziałem.
— O tej godzinie? zauważył człowiek czarny.
A była już rzeczywiście dziewiąta wieczór.
— Rozumiem, że panu sprawiam kłopot, rzekłem, ale bądź spokojny.
I brząknąłem majestatycznie w kieszeni kilku sztukami drobnej monety, jedynemi jakie posiadałem.
— O tej godzinie nikt nie przychodzi zwiedzać mojego domu, odpowiedział czarny człowiek między zębami i potrząsając głową.
— Przeciwnie, oświadczyłem, skoro ja przyszedłem.
Argument wydać się musiał czarnemu człowiekowi przekonywającym.
— Niech i tak będzie, rzekł.
I zapuścił się w głębię swojej pieczary.
Przyznaję, żem się nieco zawahał nim poszedłem za nim.
Na pierwszym kroku uczułem się zatrzymanym: pierś moja trąciła o dłoń czarnego człowieka.
— Wchodzi się od ulicy Piekielnej, rzekł, nie tędy.
— Jednakże, zauważyłem, drzwi domu są od ulicy Wschodniej.
— Być może, odrzekł czarny człowiek, ale pan nie wejdziesz przez drzwi domu.
Człowiek czarny może mieć tak dobrze swe fantazje jak biały; postanowiłem więc godzić się z fantazjami mojego przewodnika. Wyszedłem z piwnicy, w wnętrzu której postawiłem nic więcej jak dwa lub trzy kroki, i znalazłem się znów na ulicy.
Człowiek czarny poszedł za mną z psem i z kijem w ręku.
Przy świetle latarni zdawało mi się, że rzuca na mnie spojrzenie złowrogie. Potem głosem ponurym:
— Weź się pan na prawo, rzekł wskazując mi końcem kija ulicę Val-de-Grace.
Zawołał psa, który obwąchując mnie z niedyskrecją niepokojącą, tak jakby najlepsza część mojej osoby miała mu w danej chwili przypaść w udziale, rzucił na mnie ostatnie spojrzenie odpowiednie spojrzeniu jego pana, i oddalił się.
Potem pan i pies znikli na lewo, kiedy ja ciągnąłem w prawo. Przybywszy przed kratę, zatrzymałem się. Wzrok mój zapuścił się po za sztachety w tajemnicze głębie tego ogrodu, który nakoniec wolno mi było zwiedzić.
Był to widok dziwny, melancholijny, uroczy, nieco ponury wprawdzie, ale niewymownie zajmujący.
Księżyc, jaśniejący całym blaskiem, nakłada! na wierzchołki drzew wieńce pereł i djamentów; połyskiwały wysokie zioła niby szmaragdy; robaczki świętojańskie rozrzucone tu i owdzie, przesyłały fiołkom, mchom i bluszczom błękitnawe połyski. Za każdym wreszcie powiewem wiatrów, jak gdyby z azjatyckich lasów, dochodziły tysiączne wonie nieznane i tysiączne szmery tajemnicze, rozkoszą słuchu i powonienia uzupełniające urok wzroku.
Cóżto byłoby za szczęście dla poety, który w Paryżu miałby prawo przechodzić się dniem i nocą po tym zaczarowanym kraju.
Zagłębiłem się w niemej kontemplacji, kiedy cień jakiś stanął przed memi oczyma.
Był to mój czarny człowiek, który obszedł wewnątrz i stanął przed kratą.
— Czy chcesz pan koniecznie wejść? zapytał.
— Więcej niż kiedykolwiek, odpowiedziałem.
Wtedy dał się słyszeć łoskot odciąganych zasów, odejmowanych sztab żelaznych, spuszczanych łańcuchów; słowem, szczęk starego żelaztwa, jaki wydają drzwi więzienne.
Ale to nie wszystko: kiedy czarny człowiek dopełnił swych czynności, kiedy odgarnął wszystkie zapory, myślałem, że drzwi się otworzą; a obiema rękami oparłszy się o kratę zgiąłem się, ażeby ją popchnąć na zawiasach, odmówiła posłuszeństwa, mimo wysileń, mimo szczekania psa.
Człowiek czarny znużył się pierwszy. Ja byłbym pchał do jutra.
— Przyjdź pan innego dnia, rzekł do mnie.
— Dla czego?
— Bo jest kupa ziemi przed drzwiami, trzeba ją odwalić.
— To ją pan odwal!
— Jakto, dziś wieczór?
— Oczywiście; skoro musisz to zrobić dziś lub jutro, czemuż nie zaraz?
— Więc panu tak bardzo pilno?
— Jutro wyjeżdżam w trzymiesięczną podróż.
— Poczekaj pan, aż przyniosę łopatę i rydel.
I znikł wraz z psem pod gęstym cieniem.
Po chwili czarny człowiek powrócił z łopatą. Zaczął kopać ziemię, po chwili przestał, a oparłszy się rzekł:
— Teraz na pana kolej.
— Jakto, na mnie?
— A tak... popchnij pan.
Usłuchałem wezwania i zacząłem pchać drzwi rękoma, i nogami.
Jeszcze krata trzymała się przez chwilę, potem nareszcie uległa i otworzyła się tak gwałtownie, że uderzyła w czoło czarnego człowieka i powaliła go na trawę.
Pies, biorąc zapewne ten wypadek za wypowiedzenie wojny, zaczął szczekać zajadle, gotów rzucić się na mnie. Ja znowu gotowałem się do podwójnej obrony; nie wątpiłem bowiem, że podniósłszy się, czarny człowiek wpadnie na mnie.
Lecz ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, z głębi zielska, które go pochłonęło, przewodnik mój nakazał milczenie psu rozjuszonemu, powstał i ukazał się na powierzchni zielska, mówiąc zcicha: „to nic!“
Wyrażając się „na powierzchni“, wyrażam się z całą prawdą, gdyż kiedy czarny człowiek wyruszył dalej, dając mi znak abym szedł za nim, mieliśmy trawy po szyję.
Grunt trzeszczał mi pod nogami, jakbym szedł po łupinach orzechowych: musiała tam być nad ziemią warstwa mchu, suchych liści i bluszczu, najmniej na stopę grubości. Miałem już rzucić się byle gdzie w gęstwinę, kiedy zatrzymał mnie przewodnik.
— Chwilę: rzekł.
— Cóż tam jeszcze? zapytałem.
— Zdaje mi się, że trzeba zamknąć drzwi.
— Po co, skoro niebawem wyjdziemy.
— Nie tędy się wychodzi, odpowiedział z tak skośnem wejrzeniem, że mimowolnie sięgnąłem ręką do kieszeni, czy nie ma tam jakiej broni.
Naturalnie, nie znalazłem żadnej.
— A dlaczego nie wychodzi się tędy? zapytałem.
— Bo tu jest tylko wnijście.
Argument ten wystarczył mi. Zdecydowany byłem posunąć rzecz do ostatka.
Po zamknięciu drzwi ruszyliśmy dalej.
Przewodnik mój postępując naprzód po tym dziewiczym lesie, wywijał pałką, nie dla taktu, jak tamburmażor, ale ścinał niemiłosiernie głowy roślin stojących na drodze i tak doprowadził mnie do gęstwiny najbardziej zbitej ze wszystkich. Tu, odezwał się szorstko:
— Proszę przejść!
Pies przeszedł naprzód, ja za psem.
Człowiek czarny szedł za mną, co mnie trochę niepokoiło. Przedstawiłem się jako nabywca, a taki bywa bogatym, którego uderzyć kijem w głowę jest bardzo łatwo. Naraz uczułem się pochwyconym i pociągniętym w tył za kołnierz... Sądziłem, że chwila walki nadeszła. Odwróciłem się.
— Stójże pan! zawołał do mnie czarny człowiek.
— Dlaczego?
— Czy pan nie widzi tej studni przed sobą?
Spojrzałem przed siebie i spostrzegłem czarny krąg na ziemi, był to otwór studni. Jeden jeszcze krok, a zniknąłbym był na zawsze! Przyznaję się, że w tej chwili dreszcz mnie przeszedł.
— Studnia? powtórzyłem.
— Tak, która prowadzi do katakumb.
Czarny człowiek poszukał kamienia i rzucił w otwór.
Upłynęło może z dziesięć sekund, które wydały mi się bez końca. Usłyszałem nareszcie odgłos głuchy, echo podziemne: kamień upadł na dno.
— Już raz wpadł tu człowiek i więcej go nie widziano... Idźmy dalej.
Obszedłem przepaść zakreślając ile być mogło najszersze koło. W pięć minut wyszedłem cały z zarośla, ale znowu uczułem silne chwycenie za rękę.
Zaczynałem się wreszcie obywać z dziwnemi zwyczajami mojego przewodnika, a przytem nie byłem już w ciemności, znajdowaliśmy się owszem pod promieniem księżyca.
— Co się stało? zapytałem dosyć spokojnie.
— A cóż, odpowiedział czarny człowiek, wskazując mi palcem na wiąz, o to drzewo.
— Jakie drzewo?
— A przecież wiąz!
— Widzę, że to wiąz... Cóż dalej?
— A to gałęź.
— Co za gałęź?
— Na której on się powiesił.
— Kto taki?
— Biedny Jerzy.
Przypomniałem sobie, że między innemi legendami, opowiadano mi historję o wisielcu.
— Aha! odezwałem się. A któż to był ten biedny Jerzy?
— Biedny chłopiec, którego tak nazywano.
— Dlaczego tak go nazywano?
— Bo to był biedny chłopiec.
— Ale dlaczego był biedny?
— Powiadam panu, dla tego, że się powiesił.
— Lecz dlaczego się powiesił?
— Dlatego, że był biedny chłopiec.
Uważałem po tym tryolecie, że daremnie byłoby badanie posuwać dalej.
Mój fantastyczny przewodnik zaczął mi się ukazywać we właściwem świetle, to jest jako idjota.
Z kolei wziąłem go za ramię i czułem, że drżało.
Zadałem mu kilka nowych pytań i spostrzegłem, że drżenie ciała przeszło aż do głosu. Zrozumiałem wtedy, że jego ociąganie się w okazaniu mi ogrodu i domu podczas nocy, niczem innem nie było, tylko strachem.
Pozostawało mi wytłómaczyć sobie ciemną barwę odzieży, twarzy i psa; już miałem się o to zapytać, ale przewodnik nie dał mi czasu i jak gdyby spieszno mu było oddalić się od złowrogiego drzewa, rzucił się znowu w gąszcz mówiąc:
— Dosyć już tego, chodźmy!
I poszedł naprzód.
Weszliśmy znowu w las; był to las nie duży, ale drzewa były tak wielkie i ściśnione, że zdawał się mieć z parę wiorst.
Dom, był ideałem w swoim rodzaju.
Wszystko tam było porozbijane, pobutwiałe, w rozsypce.
Wchodziło się po schodach o czterech do pięciu stopni; potem z tego niby tarasu otwierała się komnata wychodząca na ulicę Wschodnią, a to przez drugie schody kamienne, ślimakowate, tylko, że stopnie były porozbijane.
Zabierałem się do wnijścia, ale po raz trzeci uczułem rękę przewodnika, który ciągnął mnie w tył.
— Ej! panie, mówił, co pan czynisz?
— Zwiedzam dom.
— A niech pana Bóg broni I On stoi na powietrzu, dmuchnąć, a przewali się.
Czy ktoś na niego dmuchnął zbyt mocno, czy też nawet i dmuchnąć nie potrzeba było, część budynku leżała zwalona.
Zszedłem nietylko ze stopni schodów, ale i z ganku.
Wizyta moja skończyła się; nic mi nie pozostawało, tylko wyjść. Lecz gdzie było wyjście? Zdawało się, że przewodnik odgadł moje życzenie, bo zwróciwszy się ku mnie:
— Wszak już dosyć, nieprawdaż? rzekł.
— Czy wszystko widziałem?
— Wszystko.
— To wyjdźmy.
Otworzył furtkę niewidzialną w ciemności, bo kryła się pod sklepieniem i znaleźliśmy się na ulicy Wschodniej.
Machinalnie szedłem za przewodnikiem aż do jego jaskini: ciekawy byłem widzieć Cerbera wchodzącego do pieczary.
W nieobecności naszej piwnica się oświetliła; świeca paliła się u drzwi. Przy schodach czekał człowiek tak podobny do tego, z którym miałem do czynienia, że wziąłem go za cień: był on tak czarny, jak i tamten, od stóp do głów.
Dwaj murzyni uścisnęli się za ręce. Potem zawiązali rozmowę w języku, który zrazu wydał mi się obcym, ale później, dzięki baczniejszej uwadze, poznałem w niem gwarę Owerniacką.
Raz wpadłszy na trop, resztę odgadłem bez trudności.
Miałem do czynienia poprostu z członkiem szanownego zgromadzenia wyrobów węglarskich; noc i nadewszystko wyobraźnia podwyższyła i upoetyzowały przedmioty.
Dałem trzy franki przewodnikowi za trudy; wtedy zdjął kapelusz i po kresie cielistej, która ukazała się w miejscu, gdzie szef od kapelusza wytarł barwę węglową, sprawdziłem dokładność mojego odkrycia.
A teraz, jeżelim po trzydziestu blisko latach wyszukał wspomnienie to w głębi mej pamięci i umieścił go tu w sposób może niezwykły, to dla tego, żem chciał dać poznać czytelnikowi miejscowość, do której go przenoszę.
Proszę go więc, aby udał się ze mną w nocy dnia 21. maja 1827 roku, do tego pustego ogrodu na ulicy Wschodniej.

Koniec tomu dziesiątego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.