Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zgadnąć, kochany panie Jackal, że przychodzę po paszport i że ten paszport jest dla mojego towarzysza.
— To prawda, ale trudniej nieco było przewidzieć życzenie pańskie.
— Ho, ho!... pan je przewidziałeś?
— Ile mi na to pozwoliła moja licha przezorność.
— Nie rozumiem.
— Czy chcesz pan pójść za mną, razem z szanownym dobrodziejem, kochany panie Salvatorze? Wtedy może zrozumiesz.
— Dokąd?
— Do biura paszportowego. Paszport dla księdza Dominika jest gotowy.
— Gotowy? odezwał się Salvator z powątpiewaniem.
— Ależ zupełnie, odpowiedział pan Jackal z tą dobrodusznością, którą tak doskonale potrafiła twarz jego przybierać.
— Nawet z rysopisem?
— Nawet z rysopisem. Brakuje tylko podpisu szanownego kapłana.
Poszli do sali naprzeciwko drzwi.
— Paszport księdza Dominika Sarranti, rzekł pan Jackal do naczelnika wydziału, który siedział jakby w jakiejś klatce drewnianej.
— Oto jest, odpowiedział naczelnik, podając paszport panu Jackalowi, który oddał go księdzu.
— Wszak tak? mówił dalej pan Jackal, gdy Dominik spoglądał na urzędowy papier okiem zdumionem.
— Tak panie, odpowiedział mnich, rzeczywiście tak.
— Owóż, rzekł Salvator, teraz pozostaje nam tylko zawizować go u jego ekscelencji nuncjusza.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział pan Jackal, czerpiąc głęboko w tabakierce i z rozkoszą wciągając szczyptę tabaki.
— Ależ to pan wyświadczasz nam istotną przysługę, kochany panie Jackal, rzekł Salvator i nie wiem, jak mam ci wyrazić wdzięczność naszą.
— Dajmy temu pokój: wszak przyjaciele naszych przyjaciół, są naszymi przyjaciółmi.
I pan Jackal wymówił te słowa z takiem poruszeniem ramion, takim tonem dobroduszności, że Salvator patrzał pełen powątpiewania.
Była chwila, w której gotów był wziąć pana Jackala