Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Posłannictwo Gibassiera.

— Trudna rada, dobry panie Jackal, mówił dalej Gibassier z westchnieniem, nie jestem już ja w wieku, w którym można się kołysać próżnemi złudzeniami młodości.
— O! a ileż masz lat?
— Niezadługo czterdzieści, mój dobry panie Jackal, ale umiałbym ułożyć twarz na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt.
— Tak, znam talent twój w tym względzie: jesteś wielkim aktorem, Gibassier, wiem o tem i dlatego mam pewne względem ciebie widoki.
— Czy miałbyś pan dla mnie jaki zawód, dobry panie Jackal? wtrącił Gibassier z uśmiechem wskazującym, że słusznie czy niesłusznie zdawał się przenikać coś z tajemnic swego dobroczyńcy.
— Zaraz o tem pomówimy, Gibassier. Tymczasem zwróćmy rozmowę na punkt, w którym ją pozostawiliśmy, to jest na twój wiek.
— Mówiłem więc, że będę miał niedługo czterdzieści lat. Jest to wiek ambicji u dusz wielkich.
— Tak; a ty jesteś ambitnym?
— Wyznaję.
— I chciałbyś zrobić majątek?
— O! nie dla siebie.
— Zająć stanowisko publiczne?
— Służyć krajowi było zawsze mojem najgorętszem życzeniem.
— Odbyłeś studja prawne, to prowadzi do wszystkiego.
— Tak, ale na nieszczęście zaniedbałem wziąć dyplom.
— To nie do przebaczenia człowiekowi, który tak zna kodeks jak ty, to jest na końcach palców.
— Nie tylko nasz kodeks, dobry panie Jackal, ale wszystkich państw.
— A kiedyż to odbywałeś te studja?
— W godzinach wytchnienia, które rząd mi łaskawie udzielał.
— A wynikiem tych studjów?...
— Było to, że jest wiele do przerobienia we Francji.
— Tak, naprzykład kara śmierci.
— Leopold toskański, monarcha, filozof, zniósł ją w swem państwie.
— To prawda; a nazajutrz zaraz syn zabił ojca; zbrodnia niesłychana od ćwierć wieku.
— Ale ja nietylko to studjowałem.
— Tak, finanse zapewne.
— I to specjalnie. Owóż, za powrotem, finanse Francji zastałem w stanie opłakanym. Nie upłynie lat dwa, a dług wzniesie się do cyfry olbrzymiej!
— A! nie mów mi o tem, kochany panie Gibassier.
— Serce mi pęka na samo wspomnienie, a jednak...
— Co?
— Gdyby chciano zasięgnąć mej rady, kasy państwa byłyby pełne zamiast być próżnemi.
— Zdawało mi się, kochany panie Gibassier, że kiedy raz pewien kupiec powierzył ci kasę, to pozostawiłeś ją pustą, nie zaś pełną.
— Mój dobry panie Jackal, można być przecie bardzo złym kasjerem, a bardzo dobrym spekulantem.
— Wróćmy do kas państwa, kochany panie Gibassier.
— Otóż ja znam lekarstwo na złe, które wysusza nasze. Wiem jak wyrwać tego gryzącego robaka narodów, który zwie się Budżetem, wiem jak odciągnąć nienawiści zgromadzone niby chmury burzliwe nad rządem.
— I jakież to lekarstwo, głęboki Gibassierze?
— Niebardzo śmiem panu powiedzieć.
— Może zmienić ministerstwo, nieprawdaż?
— Nie, zmienić rząd.
— O! wyrzekł pan Jackal, Jego królewska mość byłby wielce rad gdyby cię usłyszał.
— Tak, a nazajutrz po dniu, w którym wygłosiłbym zdanie z całą swobodą człowieka sumiennego, aresztowanoby mnie w nocy, przetrząśnięto moją korespondencję, zanurzonoby się w tajemnice mojego życia prywatnego.
— Baj mruknął pan Jackal.
— Niezawodnie, i dlatego nigdy nie wdam się w żaden spisek... Jednakże...
— W żaden spisek, kochany panie Gibassier? rzekł pan Jackal podnosząc okulary i bystro wpatrując się w złoczyńcę.
— Nie... jednakże mogę się pochwalić, że miałem propozycje bardzo świetne!
— Jesteś pełen tajemniczości, Gibassier.
— Bo chciałbym, ażebyśmy się zrozumieli...
— Nie kompromitując się wzajem, nieprawdaż?
— Właśnie.
— Więc pogadajmy: mamy czas... Kiedy powiadam: mamy czas...
— To znaczy, że panu pilno?
— Trochę.
— Przecież to nie ja pana wstrzymuję, spodziewam się?
— Przeciwnie, tylko ty jeden możesz mnie zatrzymać. Mów więc dalej.
— Na czem że to stanęliśmy?
— Stanęliśmy na twojem drugiem „jednakże“.
— Jednakże, powiedziałem, boję się, ażeby po odzyskaniu wolności... I niebardzo do niej będąc nawykłym...
— Nie nadużyć jej, nieprawdaż?
— Właśnie... Przypuść więc pan, że dam się unieść, a jestem człowiekiem łatwym do uniesień.
— Wiem, Gibassier: i to zgoła naodwrót z panem Talleyrandem, twoje uniesienie jest złe, ale mu ustępujesz.
— Przypuść więc pan, że wdam się w który z tych spisków, co snują się około tronu starego króla; cóż wtedy będzie? Zostałbym między młotem a kowadłem i musiałbym zamilknąć i narazić głowę, albo wydać wspólników i narazić honor.
Pan Jackal zdawał się oczami wydzierać każde słowo z ust Gibassiera.
— Więc kochany Gibassier, wciąż wątpisz o przyszłości?
— A! dobry panie Jackal, nalegał złoczyńca, cofając się z obawy, czy nie powiedział zawiele, gdybyś pan miał dla mnie czwartą część przyjaźni jaką ja mam dla pana, czy wiesz pan cobyś zrobił?
— Powiedz, Gibassier, a jeżeli to jest w mocy mojej, zrobię, jak słońce na niebie.
Być może pan Jackal używał tego wyrażenia przez przyzwyczajenie, ale co prawda to słońce podówczas świeciło na wyspach Sandwich. To też Gibassier zwrócił oczy na okno a spojrzenie jego było wymowną ironią; słońce okazało się nieobecnem właśnie w chwili, kiedy pan Jackal wzywał je na świadka! Ale udał, że tego nie uważa, i poprzestaje na wezwaniu inspektora.
— Jeżeli więc pan życzysz sobie uczynić coś dla mnie, rzekł, to wyślij mnie w podróż, proszę uprzejmie, dobry panie Jackal. Nie rozruszam się poty, póki nie będę za granicami Francji.
— A gdziebyś chciał się udać, kochany panie Gibassier?
— Wszędzie, wyjąwszy na południe.
— Aha! więc bardzo nie cierpisz Tulonu?
— I na zachód, dokończył Gibassier.
— Tak, z powodu Brest i Rochefort... No, ułóż-że sam dyarjusz podróży.
— Chciałbym być w Niemczech... Czy uwierzysz pan, że ja nie znam Niemiec?
— A przez to i ciebie też tam nie znają. Rozumiem przyjemność, jaką miałbyś w podróży po kraju dziewiczym.
— Tak, badania... poszukiwania...
— To też to!
— O! ja nadzwyczaj lubię badać; cóż dopiero stare Niemcy...
— Niemcy o starych zamkach?
— Tak, Niemcy burgrafów, Niemcy czarowników, Niemcy Karola Wielkiego, „Germania mater!“
— Więc byłbyś rad z otrzymania misji tak naprzykład nad brzegi Renu?
— Dzień w którym ją otrzymam, spełni wszystkie moje życzenia!
— Czy mówisz otwarcie?
— Tak, jak słońce nie świeci nad nami w tej chwili, dobry panie Jackal!
Na ten raz pan Jackal z kolei odwrócił głowę do okna, a uważając nieobecność gwiazdy wezwanej na świadka przez Gibassiera, mógł dać wiarę jego przyrzeczeniom.
— Wierzę ci, rzekł pan Jackal, i dowiodę zaraz.
Gibassier słuchał z uwagą.
— Mówisz więc, kochany Gibassier, że przedmiotem wszystkich twoich życzeń byłaby misja nad brzegi Renu?
— Powiedziałem i nie cofam.
— Otóż, rzecz nie jest niepodobną.
— A! dobry panie Jackal!
— Tylko nie powiadam ci, czy misja będzie po tej lub po tamtej stronie Renu.
— Skoro zostawać będę pod pańską bezpośrednią protekcją... a jednak, nie kryję się, że wołałbym...
— Nie ufasz mi, Gibassier?
— Przeciwnie, bo przecież pan nie masz żadnego powodu zwodzić mnie.
— Żadnego, ja ciebie znam.
— Ani tracić ze mną czasu, gdybyś pan nie miał mi nic do powiedzenia.
— Ja nigdy nie tracę czasu, Gibassier. Widzisz mnie w stroju podróżnym: jeżeli nie odjeżdżam, to znaczy, że albo sam czynię, albo ktoś za mnie czyni przez ten czas coś pożytecznego.
— Na moją rzecz? zapytał Gibassier z pewnym niepokojem.
— Nie mogę powiedzieć nie. Mam taką do ciebie słabość, Gibassier, że odkąd cię odnalazłem, jedną tylko rzeczą zajęty jestem: tem, co można z ciebie zrobić.
— Wielkie rzeczy, panie Jackal.
— Wiem, ale każdy człowiek ma pewne powołanie. Uważasz, Gibassier, nie jesteś wysokiego wzrostu, ale silnie zbudowany.
— Zarabiałem nieraz po dziesięć franków dziennie, jako model.
— A widzisz! Oprócz tego, temperament masz krwisty, charakter energiczny.
— Nazbyt! Ztąd to pochodzą wszystkie moje nieszczęścia.
— Dlatego, że zszedłeś z właściwej drogi, innym idąc kierunkiem, byłbyś trafił do celu.
— Przeszedłbym był go nawet.
— Widzisz! takie jest i moje zdanie. Pozwól mi więc powiedzieć sobie, że jesteś z drzewa, z którego wyrabiają się wielcy wodzowie, Gibassier, i to oddawna mnie dziwi, że nie poszedłeś na drogę wojskową.
— Mnie dziwi to więcej jeszcze jak pana, panie Jackal.
— Cóżbyś na to powiedział, gdybym postarał się naprawić względem ciebie opieszałość Fortuny?
— Nie powiedziałbym nic, panie Jackal, dopókibym nie wiedział, w jaki sposób pan ją naprawiasz.
— Gdybym cię zrobił generałem!
— Generałem?
— Tak, generałem brygady.
— A jakąż to brygadą miałbym zaszczyt dowodzić, panie Jackal?
— Brygadą bezpieczeństwa, mój kochany Gibassier.
— To jest, pan proponujesz mi być poprostu agentem policyjnym?
— Tak, poprostu.
— Wyrzec się indywidualności?
— Ojczyzna żąda od ciebie tej ofiary.
— Uczynię, czego żąda ojczyzna, ale co ona ze swej strony uczyni dla mnie?
— Objaw życzenia swoje.
— Pan mnie znasz, panie Jackal.
— Mam ten niezwykły zaszczyt.
— Wiesz pan, że mam potrzeby wielkie.
— Postaramy się je zaopatrzyć.
— Fantazje niezmiernie kosztowne!
— Uczynimy im zadość.
— Słowem, mogę wam wyświadczyć wielkie przysługi.
— Wyświadcz je, kochany Gibassier, zapłacimy za nie.
— Teraz, niech mi pan pozwoli powiedzieć kilka słów, które zaświadczą do czego jestem zdolny.
— O! mnie wydajesz się zdolnym do wszystkiego, generale!
— I jeszcze do wielu innych rzeczy; zobaczy pan.
— Słucham.
— Od czego zależy wielkość i całość państwa?... Od policji, wszak tak?
— Prawda, generale!
— Kraj bez policji, jest to wielki okręt bez busoli i steru.
— Jest to porównanie zarazem trafne i poetyczne, Gibassier.
— Można więc uważać posłannictwo policjanta za najświętsze, najdelikatniejsze i najpożyteczniejsze ze wszystkich posłannictw.
— Nie ja to przeczyć ci będę!
— Zkąd więc pochodzi, że dla spełnienia tego posłannictwa zachowawczego, zazwyczaj wybierają idjotów najgorszego gatunku? Zkąd to pochodzi? Ja panu powiem: oto ztąd, że policja zamiast zajmować się wielkiemi kwestjami państwowemi, wchodzi w najpośledniejsze szczegóły i przedsiębierze zajęcia wcale niegodne siebie.
— Mów dalej, Gibassier.
— Wydajecie kilka miljonów na wyszukiwanie spisków politycznych nieprawdaż? I wieleż to odkryliście ich od roku 1815?
— Od roku 1815, rzekł pan Jackal, odkryliśmy ich...
— Ani jednego, przerwał Gibassier, boście je wszystkie zrobili sami.
— To prawda, odpowiedział pan Jackal, teraz, kiedy jesteś nasz, nie będę nic przed tobą ukrywał.
— A zkąd się to wzięło? Ztąd że nie macie śmiałości przystąpić otwarcie do czterech lub pięciu wielkich przywódców spisku, o których ocieracie się codzień w ulicach Paryża. Obchodzicie drzewo, a nie śmiecie uderzyć siekierą w pień; a dlaczegóż to? Dlatego, że nieszczęśliwi agenci, których używacie, mają oczy a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą; dlatego, że posłannictwo ich uczyniliście sromotnem i niepopularnem; dlatego, że zdyskredytowaliście nazwę policji; umysły wyborowe poświęcając nie czuwaniu nad bezpieczeństwem państwa, ale aresztowaniu złodziei.
— Jest coś prawdy w tem co mówisz, Gibassier, odezwał się pan Jackal zażywając tabakę.
— A cóż oni wam uczynili ci nieszczęśliwi złodzieje? Czyż nie możecie pracy ich pozostawić w spokoju? Czyż oni wam dokuczają? Czy skarżą się na prawo prasowe? Czy piszą przeciwko wam satyry? Czy krzyczą na Jezuitów? Nie! oni wam nie przeszkadzają prowadzić waszej małej polityki „ultra“. Nie znaleźliście ani jednego z nich w spisku. Zamiast udzielać im pomocy i opieki, jako ludziom spokojnym i niezaczepnym, zamiast po ojcowsku zamknąć oczy na ich drobne wybryki, wy pędzicie w ich ślady, jakby za zdobyczą; i nazywacie to sprawowaniem obowiązków policyjnych. Fi! panie Jackal, to są małe i nizkie szykany; to dzieciństwo sztuki, to taka policja, jaka praktykowała się w raju ziemskim w czasie, kiedy aresztowano Adama i Ewę za jedno nieszczęśliwe jabłko, zamiast wziąć za łeb węża, który spiskował. Otóż powiem panu naprzykład, nie dalej jak onegdaj, zaaresztowano... kogo? pytam się, anioła Gabrjela!
— Twojego przyjaciela?... O!
— To pana oburza?...
— Więc go poznano?
— Nawet i to nie; chciało mu się jeść biednemu chłopcu, i wszedł niewiniątko do piekarza, prosząc o bochenek chleba. Piekarz był w złym humorze, gdyż niedawno co schwytano go na gorącym uczynku sprzedaży chleba nie trzymającego wagi, i miał zapłacić dwanaście franków kary. Odmówił brutalnie chleba, o który go prosił biedny zgłodniały. Wtedy ten wziął bochenek, ugryzł go, i mimo krzyków piekarza, zjadł nim nadeszli wasi agenci. Agenci przybyli, i zamiast aresztować piekarza, aresztowali Gabrjela.
— Tak, rzekł pan Jackal, wiem dobrze, iż są wady w naszem prawodawstwie, ale przy pomocy twych uwag można im będzie zaradzić cny Gibassierze.
— A kiedy wasi agenci zajmowali się tą nędzną praktyką, czy wiesz pan, co działo się około stu stóp pod nimi?
— Spiskowano, nieprawdaż?
— I czy wiesz pan jakie było hasło tego spisku?
— Niech żyje cesarz! Widzę, że Studnia Gadająca wygadała się przed tobą tak, jak i przedemną, Gibassier!... I jakież wyprowadziłeś następstwa z tego okrzyku?
— Że przed miesiącem, trzema, a może i dwoma tygodniami, cieszyć się będziemy nową formą rządu.
— Ba! po takiem wyznaniu widzę, że mało mi pozostaje do powiedzenia.
— Ale ja oczekuję waszych rozkazów, panie marszałku, rzekł Gibassier z giestem oficera salutującego zwierzchnika.
— Kiedy się będziesz mógł trzymać na nogach?
— Kiedy będzie potrzeba, rzekł Gibassier.
— Daję ci dwadzieścia cztery godzin.
— To więcej, niż potrzeba.
— Jutro rano pojedziesz do Kehl. Avoine da ci paszport. W Kehl staniesz w hotelu Pocztowym. Człowiek przybywający z Wiednia przyjedzie w karecie pocztowej: lat czterdzieści ośm, oczy czarne, wąs szpakowaty, włosy krótko strzyżone, wzrost pięć stóp sześć cali. Jechać będzie pod przybranem nazwiskiem, prawdziwe jego nazwisko jest Sarranti. Jak go tylko spostrzeżesz, nie stracisz go z oczu. O środki postarasz się sam. Za powrotem, chcę wiedzieć gdzie mieszka, co robi, co robić będzie. Oto jest asygnacja na trzy tysiące franków, płatnych na ulicy Jerozolimskiej. Tysiąc dwieście franków dla ciebie, jeżeli punktualnie spełnisz moje zlecenia.
— A! rzekł Gibassier, wiedziałem ja dobrze, iż prędzej czy później, zasługa otrzyma nagrodę.
— Tem prawdziwszem jest to co mówisz, Gibassier, że gdybym znał zdolność większą od twojej, to tej powierzyłbym misję, którą powierzam tobie. A teraz mój kochany, przyjmij odemnie życzenia dobrego zdrowia i szczęśliwego powodzenia.
— O! co do zdrowia, jużem uleczony. Chęć stania się użytecznym jego królewskiej mości, dokonała tego cudownego uleczenia. Co się tyczy powodzenia, spuść się pan na mnie.
W tej chwili wszedł Avoine i powiedział coś po cichu panu Jackalowi.
— Znasz przysłowie króla Dagoberta, mój kochany Gibassier, odezwał się pan Jackal, który mówił: że i z najlepszem towarzystwem rozstać się trzeba; ale powinność przed przyjemnością, cnota przed przyjaźnią. Bądź zdrów, i szczęśliwego powodzenia!
Pan Jackal szybko opuścił Gibassiera. Przybywszy na plac Panny Marji, zastał tam karetę podróżną, zaprzężoną w cztery konie z dwoma pocztyljonami.
— Czy jesteś tam, Carmagnole? rzekł pan Jackal otwierając drzwiczki.
— Jestem.
— To zostań.
— Więc pan mnie zabiera do Wiednia?
— Nie, zostawię cię na drodze. Potem, zwracając się do Avoina: Onegdaj na ulicy św. Jakóba aresztowano biedaka, który ukradł bochenek chleba; trzeba mi go wsadzić osobno: za powrotem mam z nim do pomówienia. Odpowiada on na wezwanie anioła Gabrjela.
Następnie, rzuciwszy się do karety, wygodnie zasiadł się w głębi, podczas gdy Carmagnole skromnie czepiał się na przodzie.
— Na Belgję! rzekł do pocztyljona zamykając drzwi, sześć franków strzemiennego.
— Hej! czy słyszysz Jolibois? zawołał pocztyljon do towarzysza, sześć franków strzemiennego!
— Ale jechać żywo, rzekł pan Jackal wychylając głowę.
— Jak ogień, proszę waszej książęcej mości, rzekł pocztyljon wskakując na siodło. Hurra!
I kareta znikła w chwili gdy ukazywał się dzień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.