Przejdź do zawartości

Miss Nelly Gips

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Miss Nelly Gips
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MISS NELLY GIPS


Z góry zastrzec należy, że nie była to rozmowa Platona z Sokratesem, Parmendisem czy innymi mędrcami starej Grecji, toż mędrzec, który wszakże o cnocie nie mniej głęboko nauczał, nie jest jak owi boscy filozofowie udrapowany klasycznie w fałdzisty himation z milezyjskiej wełny, lecz jak na prawego gentlemana przystało, ma na sobie nieskazitelnie poprawny garnitur frakowy. Nie rozstawał się zresztą z nim prawie nigdy wieczorem, o ile oczywiście nie przepędzał wieczorów w wagonie kolejowym, gdyż wtedy napewno przepędzał je w teatrze, lub sali koncertowej. Nie czyniły wyjątku długie podróże morskie, boć i wtedy na współczesnych Titanic’ach, wśród wytwornych rozrywek dla pasażerów pierwszej klasy, znalazło się zawsze miejsce dla jego imprezy. Świetny gentleman bowiem, krótko mówiąc, obwoził po świecie szerokim gwiazdy pierwszorzędnej wielkości i to właśnie było jego zawodem.
Nie trzeba zapewne wyjaśniać, że gwiazdy, o których mowa, nic nie mają wspólnego z „mechanizmem niebieskim“ Laplace’a. Tamte, opisane przez słynnego astronoma, krążą sobie niezmiennie z matematyczną ścisłością po odwiecznych orbitach, tym zaś drogi świetności wyznacza dowcip i pomysłowość mniej lub bardziej przedsiębiorczego impresarja.
Signor Durandi był poprostu impresarjem. Zjawił się w naszem mieście z trupą mimików-baletników, którą właściwie mówiąc, zebrano jedynie w tym celu, ażeby mogła wystąpić w swej najnowszej kreacji słynna tancerka ekscentryczna, Miss Nelly Gips. Sztukę ułożyli specjalnie dla niej panowie de Flers i Caillavet, najmodniejsi, najpopularniejsi dziś w Paryżu pisarze sceniczni, muzykę zaś dorobił pewien młody wiedeńczyk, który wprawdzie jeszcze nie jest zbyt głośny, ale niebawem napewno zdystansuje Ryszarda Straussa i Lehara.
Rzecz przedstawiała młodą, piękną, cnotliwą, a nieco zubożałą margrabiankę francuską, która wyszła zamąż za młodego, pięknego i szlachetnego nababa amerykańskiego. Małżeństwo kocha się czule. Nagle margrabiance, a raczej młodej nababowej zaczyna się zdawać, że małżonek jej daje pewne powody do posądzeń o niewierność. Wtedy ona postanawia zemstę. Rzuca się na szyję jednemu ze swoich lokajów, a ten, jak się okazało, należy do bandy niebezpiecznych apaszów. Wciąga tedy kochankę do swego zbrodniczego środowiska, gdzie dawna margrabianka, steroryzowana przez apasza, przyjmuje maniery i obyczaje otoczenia.
Efekt ten byt konieczny, ażeby miss Nelly Gips wykazać mogła niektóre właściwości swego niepospolitego talentu. Tańczy ona mianowicie „la crapulette“ i „la valce chalupée“ z taką furją i niesłychanymi akcentami kanalijności, że zapędza w kozi róg samą pannę Mistinguet, nie mówiąc już o wszystkich jej imitatorkach paryskich. Właśnie kanalijność należy przedewszystkiem do najwybitniejszych cech swoistych tej wyjątkowej organizacji artystycznej. To też autorowie pozwalają jej brnąć w niej coraz głębiej, coraz brutalniej, aż wreszcie prowadzą (oczywiście ciągle teroryzowaną) do zamachu na własnego męża.
Wtem młoda nababowa budzi się w swej, z feerycznym przepychem urządzonej, sypialni... i okazuje się, że był to tylko przykry koszmar... Wszystko było snem. Rozkochany nabab stoi obok łóżka, zapatrzony miłośnie w zaróżowione oblicze cudnej małżonki.
— Prześliczne!
— Historja z tym snem wyda się może nieco naciągnięta, i istotnie, wyznać muszę — objaśnia impresarjo — stało się to na wyraźne zlecenie miss Gips. Przedziwna ta osoba jest zbyt wrażliwa, czuła i subtelna, ażeby wziąć na siebie całe odium bohaterki, zadającej się rzeczy, wiście z prawdziwymi apaszami. A jednak trzeba było wprowadzić do sztuki „la crapulette“.
— To ciekawe!
— Istotnie, tłumaczy signor Durandi — miss Gips zachowała w całej pełni pewne skrupuły i przesądy dobrze ułożonej panienki z poczciwego, mieszczańskiego domu. Zachowała całą cnotę...
— Hem, hem...
Pan Durandi nie oburzył się. Zresztą, jako mędrzec prawdziwy, nie oburzał się z zasady.
Miał on sobie za punkt honoru nigdy się nie dziwić i nigdy nie oburzać. Więc też i owo mruknięcie, niepozbawione zapewne odcienia niewiary, nie zachwiało w nim olimpijskiego spokoju. Efektownym ruchem średniego palca lewej ręki dotknął złotych binokli na orlim nosie.
— Proszę pana — zaczął tonem wykładu — proszę pana, niepodobna przedstawić sobie cnoty wyzwolonej z granic czasu i przestrzeni. Absolutne, bezwzględne, czyste zło lub dobro nie istnieje. Normy nasze etyczne urabiały pewne nasze właściwości rasowe, etniczne, pewne warunki polityczne i społeczne, pewne tradycje historyczne i t. p. Ale normy te zmieniają się radykalnie, stosownie do szerokości i długości geograficznej. Otóż ja, z natury zawodu swego miałbym pewne prawo twierdzić, że wychodzę po za granice złego i dobrego — ja, który szerokości i długości geograficzne zmieniam z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Czyż podobna, proszę pana, z równą, czyli, że tak powiem, ekspresową szybkością, zmieniać własne stanowisko do całego szeregu najważniejszych zagadnień moralnych? Dziś, proszę pana, jestem w Warszawie; pojutrze będę w Petersburgu; za tydzień w Moskwie, za dwa — w Rostowie nad Donem, potem w Baku; dalej wybieram się z naszą trupą wzdłuż kolei Syberyjskiej aż do Władywostoku. Zawadzę także o Yokohamę i Nagassaki, dalej Lloyd amerykański przenosi nas do San Francisco. Stamtąd jedziemy koleją prosto do New-Yorku i z powrotem do Europy, ażeby znowu via Hamburg, Berlin, Wiedeń, Budapeszt, Konstantynopol, Kair, Kalkuta, Singapore dotrzeć do Sydney i Melbourne w Australji. Potem zaś...
— Miał pan mówić o cnocie panny Gips.
— Właśnie. Chodzi o ustalenie pojęć. Musimy się porozumieć co do sprawy oszacowania pewnych wartości etycznych. Z licznych obserwacji i doświadczeń wypadałoby, ażebym pozostał zupełnym nihilistą na tym punkcie, ja jednak umiałem wynieść stąd jedynie dobrą, szeroką wyrozumiałość, nie tracąc nic z podziwu i uznania dla pewnych pięknych odruchów duszy, które mianowicie nazywani cnotą.
— Względną?
— Hm, wszystko jest względne. Życie uczy tego na każdym kroku. Przyznam się, że karjerę rozpoczęłem jako impresarjo własnej żony. Oh, upewniam pana, że odtąd małżeństwo moje stało się rzeczą arcywzględną. Gwiazdy mają swoje prawa i przywileje, jako też ci, którzy osobami swemi blasku im przydają. Niech pan pomyśli: nierzadko członkowie rodzin panujących, często najwybitniejsi mężowie stanu w danym kraju, ministrowie, generalicja, admiralicja... a zawsze ludzie przedewszystkiem bogaci i wpływowi. Na razie odczuwałem porywy buntu, gwałtownych protestów, wściekłości, zazdrości piekielnej... Trzeba jednak było wybierać stanowczo między rolą męża lub impresarja. Wybrałem tę drugą i nie żałuję.
— Powinszować.
— Można się przyzwyczaić... Do wszystkiego można się przyzwyczaić... tylko początki są trudne.
— Och, to są sprawy osobiste.
— Mówię jednak o nich z pewną dumą. Tą drogą tylko zdobywa się doświadczenie życiowe, a za niem ową wielką filozoficzną wyrozumiałość. Potem chodzi już tylko o wyrobienie w sobie cnoty specjalnej. Sir Walter Savage Landor powiada w jednem miejscu: „Jeżeli się zdradzisz z tem, że cię naciągnięto na dziesięć funtów, będzie cię to kosztowało dwadzieścia funtów rocznie do końca życia“. Pomny na słowa mędrca nie zdradziłem się nigdy z tem, że popełniłem omyłkę handlową. Skoro też pewnego pięknego poranku jeden głupi tenor wykradł mi żonę, że zostałem w podróży po Ameryce na lodzie, nie rozpaczałem, rąk nie łamałem...
— Panie mieliśmy mówić o cnocie panny Gips.
— Właśnie. Owo przejście amerykańskie uczyniło ze mnie najpotężniejszego impresarja świata. Bogaty już w doświadczenie zawodowe, mogłem przedsiębrać imprezy w wielkim stylu. Ta okoliczność pozwoliła mi pokusić się dziś o pozyskanie na tournee wszechświatowe miss Nelly Gips.
A sprawa była niełatwa. Jak wiadomo, panienka ta z malej tancerki kabaretowej wyrosła nagle na gwiazdę pierwszorzędną, dzięki poparciu pewnego wybitnego męża stanu. Niezależnie od tego, zajął się tancerką młody maharadża indyjski i spędza z nią miesiące urlopu w Monte Carlo. Dziewczyna, zepsuta powodzeniem, zasypywana złotem, stała się niesłychanie wymagająca. Postawiła mi warunki, jakichby nie był w możności przyjąć żaden inny z ludzi mojego zawodu.
Przedewszystkiem zażądała, ażeby wybitny poeta napisał dla niej pantominę, zastosowaną do jej indywidualności tanecznej. Pobiegłem do Maeterlincka. Nie trzeba dodawać, że nie targowałem się o cenę. Wieszcz znakomity napisał rzecz cudną. Ale, niestety, Nelly, przejrzawszy rękopis, parsknęła śmiechem.
— Idjota, kretyn, gryzipiórek! Cóż on sobie myśli? Płacę Paquin’owi pół miljona rocznie za stroje, mam dessous za trzysta tysięcy franków, a on mi każę udawać jakąś biedotę poetycką i szwędać się w szarym chitonie przez wszystkie trzy akty. Bałwan!
Zrozumiałem. Niema sztuki czystej. Jest to przesąd równie dziecinny, jak czysta cnota. Słusznie estetyka współczesna przywróciła szacunek dla sztuki stosowanej i urównoprawniła ją z tą inną, jakoby wielką.
Znałem pewnego młodego poetę, który ma przed sobą, upewniam pana, przyszłość bajeczną. Zabrał się do stosownej pantominy.
Uwzględnił, szelma, wszystkie właściwości osobnicze naszej gwiazdy aż do owego pieprzyka na lewej łopatce, aż do pewnych osobliwości w budowie jej nóżek, mniej klasycznych, choć słusznie stanowiących wdzięk specjalny... o, pieprz prawdziwy!.. Ach, panie te jej nieco rachityczne nóżki doprowadzają mężczyzn do szału. Okazuje się, że normy estetyczne są również względne najzupełniej.
Cisnęła mi rękopis w twarz.
— Nie chcę. Bohaterka jest niesympatyczna, obrzydliwa kokocica, kanalja!
— Moje dziecko — mówię jej łagodnie — trzeba trochę kanalji... przecież... no... crapulette...
— Dobrze, ale chyba we śnie... na niby... Chcę grać margrabinę i koniecznie kobietę uczciwą. Rozumiesz? Stać mnie na to!
— Ha, poszedłem do panów de Flers’a i Caillavet’a...
Proszę pana, osoba, która ma dessous za trzysta tysięcy franków, może sobie pozwolić na trochę cnoty, bodaj fikcyjnej... bodaj teatralnej.
— Zapewne.
— Może, kończył impresaryo, ubierać się, rozbierać, pokazać publiczności wszystko... całe owo niesłychane bogactwo batystów, haftów, koronek...
— A o to głównie chodziło?
— Właśnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.