Milion za morzami/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Milion za morzami
Podtytuł Obrazek zaściankowy
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1878, nr 207-213, 215-216, 218-223
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział drugi, opowiadający jak bieda wygląda i jak przyjmowano Icka w Dziurawéj Woli.

Było jeszcze bardzo wcześnie.
Ranek uśmiechał się do ziemi.
Wschodzące słońce ukośnemi promieniami ozłacało lasek, łąki i pola, nadając im blask świeżości...
Zanosiło się na ładny dzionek, na pociechę ludziom, co z kosą lub sierpem wyruszali w pole.
W Dębiance już nie spano.
Prawdzicki ubrany zupełnie, przechadzał się po dużéj izbie, zatrzymując się chwilami i z pewną obawą rzucając wejrzenia ku oknu, z którego doskonale można było widziéć drogę od miasteczka wiodącą.
Spodziewał się widać kogoś....
Z okna pan Józef przenosił wzrok na drzwi, poza któremi prawdopodobnie znajdował się ktoś bardzo jego sercu drogi. Można to było snadnie wyczytać we wzroku....
Oho! już romans! — powie ten co to czytać będzie. — Przepraszam, wcale nie romans.
Prawdzicki ma już włos szpakowaty i dużą brodę spadającą na piersi.
To już stateczny człowiek. Zakończył idyllę życia, przeszedł dramat i dziś jest w dobie wspomnień.
On już kochał i opłakał to co kochał, pogrzebał swe szczęście wraz z młodą żoną, która zmarła przed kilkunastu laty pozostawiając mu w spuściźnie wątłą i słabą istotę, uśmiechającą się rozkosznie w kołysce w téj saméj chwili, w któréj ostatni gwóźdź wbijano w wieko trumienne przykrywające jéj matkę....
Niemowlę śmiało się w pierwszych chwilach sieroctwa....
Dziś ta sierotka wyrosła już na pannę, ojciec z wielkiemi trudnościami zdobył się na jéj wykształcenie, a ona nie chcąc być mu już daléj ciężarem, pomimo prośb i przedstawień ojca, została nauczycielką i cały rok już pracowała nad cudzemi dziećmi.
Obecnie, na czas wakacyjny przyjechała wypocząć do domu i oto przyczyna, dla któréj pan Józef pieszczotliwie spogląda na drzwi, poza któremi jego jedynaczka spoczywa....
Tymczasem po drodze od miasteczka toczyła się duża bryka, w trzy chude szkapy zaprzężona.
Na bryce oprócz żydka woźnicy z rudą brodą, siedziało czterech ludzi.
Na siedzeniu, z prawéj strony, człowiek suchy jak żerdź, z nosem ostro jak u ptaka zakończonym, z małemi faworytkami i bez wąsów.
Spiczasta głowa tego człowieka chowała się w wielkiéj czapce z zielonym lampasem, a broda kryła się całkiem w fontaziu mantynowéj chustki.
Obok niego siedział gruby izraelita, z krótką brodą i nader ruchliwemi oczkami.
Obadwa głośno rozmawiali ze sobą, spoglądając na ubogie strzechy zabudowań w Dębiance, które z daleka już widać było.
Na przodzie usadowiło się dwóch ludzi, jeden z granatowym, drugi z czerwonym nosem, jeden z okiem podbitém, drugi z podwiązaną gębą.
Obdarci ci obywatele podobni byli raczéj do emigrantów z rot aresztanckich, aniżeli do ludzi mogących używać swobody i jeździć na jednéj bryczce z tak porządnemi ludźmi jak człowiek z lampasem i pan Icek Zweinos, wielki kupiec z małego miasteczka.
Wejrzenia ich idiotyczne, błądziły po polach, a w ustach trzymali cygara tak wonne, że aż psy w całéj gminie kichały od tego zapachu.
Obywatele owi podróżowali zawsze z panem Serwacym Tradulskim komornikiem, który wyjeżdżając na czynność, zwykł się był uderzać po kieszeniach, recytując głośno spis wszelkich potrzebnych utensyliów, aby czego nie zapomniéć.
— Kałamarz, — mówił — papiery, pióro, papier, scyzoryk, chustka do nosa, zegarek, tabakierka, świadkowie.... bo gdzie to czego szukać na wsi? Komornika niebardzo lubią, zawsze nie jest miłym gościem, w razie potrzeby chłopów za uszy trzeba z kątów wywłóczyć, żeby byli świadkami — a tak... jak człowiek ma z sobą wszystko, to i kłopotu uniknie i czasu nie zbałamuci.
Tym rozumowaniom dwaj panowie z kolorowemi nosami zawdzięczali swoję pozycyę społeczną, tytuł obywateli krajowych i możność upijania się trzysta sześćdziesiąt pięć razy do roku.
Z możności téj nie korzystali jednak, gdyż jako zawsze pijani, nie mogli się upijać.
Bryka toczyła się po gościńcu, zmierzając wprost do Dębianki; nareszcie wśród szczekania trzech kundli stanęła przed domem.
Spodziewał się widać téj wizyty Prawdzicki, bo wyszedł na dziedziniec, psów odpędził, a pana Tradulskiego powitał lekkim ukłonem, zapraszając go do pokoju.
Wszedł za nim i pan Icek i świadkowie, którzy jak dwa posągi ustawili się przy drzwiach.
Komornik rozłożywszy papiery, zaczął czytać:
— Na żądanie Icka Zweinos i z mocy wyroku...
Prawdzicki przerwał mu:
— Dobry panie, racz się nie trudzić, wiem o co idzie, załatwijmy tę całą przykrą sprawę po cichu, wiele mi na tém zależy.
— Za co ma być cicho? — wtrącił kupiec — owszem niech będzie głośno! za moje siedemnaście rubli kosztów.
— Mój Icku — rzekł stanowczo Prawdzicki — nie awanturuj się... lepiéj zgodnie się załatwimy; tam — rzekł wskazując na drzwi — jest moja córka, chora, wczoraj dopiero z drogi przyjechała.
— Oj, oj, znam jéj bardzo dobrze, taka delikatna panienka, bardzo godne osoba, ona buła za gubernantkę u państwa Dryptalskiego z Gapimuszków, i jemu téż znam, kupowałem tam okowitę... bo komu ja nie znam. Wszystkie obiwatele w całe tutejsze okoliczność chwalą Ickowi za jego delikatnoszcz... Nu, nic szkodzi, niech pan sobie nie boi... pan komornik tyż jest dobry człowiek, on jeszcze jak jest trzydzieści lat komornikiem, nie zabrał ani jedne poduszke, ani żaden materac...
— Tak, tak, panie łaskawy, pochlebiam sobie, że nigdy nie dotknąłem efektu wyłączonego od zajęcia przez prawo...
— Wiem, wiem, panie dobrodzieju, opinia powszechna oddaje panu zasłużone pochwały, dla tego téż sądzę, że zechcesz pan być pośrednikiem w polubownym układzie.
— Dla czego nie? jeżeli wierzyciel się zgodzi... mnie wszystko jedno.
— Siadaj więc Icek, pogadamy.
— Ny, a co z tego siedzenia będzie? ja nie jestem kura żebym siedział, ja chcę zaraz zrobić skutek... ja jestem skrzywdzony.
— Daj pokój, zarobiłeś tu grosz na groszu...
— Oj waj! niech moje wrogi to nie zarobią, co ja zarobiałem na pana...
— Zresztą nie o wielkie rzeczy tu idzie — po żniwach ci oddam.
— Małe rzeczy! — tysiąc złotych z procentem i kosztami, — co pan za gadanie powiada, za co ja mam czekać?
— Dam ci parę korcy zboża...
— Mnie furmanka drożéj kosztuje, ale ja panu co powiem... Ja mam bardzo wielkie miętkość w sercu — jak ja widzę że komu ciężko jest, to mnie tak zaraz w sercu ściska...
To mówiąc, przyłożył rękę do brzucha.
— Widać masz słaba nerwy, — rzekł szlachcic.
— Słabe, bardzo słabe. Przeszłego roku jeździłem nawet do Buska, piłem moralne wody, kosztowało mnie siedemset złotych, ale mówmy o interes, to jest bardzo krótkie gadanie, wie pan co ja myślę?
— No cóż?
— Pan ma młynek na Strudze, ja mu wezmę na trzy lata.... po sto rubli....
— Bój się Boga człowieku, wczoraj dawali mi po dwieście....
— Oni kapcony są, oni dawali, ale nie dali; — jak pan chce żeby panienka sobie nie obudziła, to pan komornik napisze pocichutku kontrakt i będzie skutek....
— Ja ci po sto rubli młyna nie puszczę....
— Nie, to nie, pan myśli, że ja jestem egzekucya? ja jestem sobie uczciwy kupiec, ja panu nie namawiam, ten młyn to wielkie gałgaństwo, jak wody nie ma, to się w nim koło nie obraca. Niech pan robi zajęcie, — dodał, zwracając się do komornika, — ja jeszcze dziś muszę być na jarmarku w Moczymordach.
Komornik odkaszlnął i spojrzał w sufit, jakby tam szukał natchnienia do napisania protokułu.
— Daj po tysiąc złotych, — rzekł Prawdzicki.
— Ja panu co powiem, ja jestem człowiek delikatny, ja nie lubię zrobić komu przykrość, ja panu dam po sto pięć rubli i napiszemy kontrakt na trzy lata. Ja to tylko dla pana zrobię, ja sam będę na tém stratny. Tylko ja mam zięcia, on jeszcze bardzo głupi jest do interesów, taki fylozof, osioł jest! to niech on siedzi na młynie. Mnie serce boli jak ja widzę pańskie martwienie.... Niech ja stracę.
Po długich targach stanęło na tém, że pan komornik napisał kontrakt dzierżawy młyna na lat trzy, po sto dwadzieścia rubli rocznie. Z sumy téj niby wypłaconéj z góry, strącał się dług, procent i koszta.
Prawdzicki wiedział, że na trzy lata pozbawiał się stałego dochodu, ale zarazem pragnął za jakąbądź cenę oszczędzić dziecku swemu bolesnego wrażenia. Przecież ona przyjechała do domu dla odpoczynku, po całym roku ciężkiéj, mozolnéj pracy.
Ojciec nie wstydził się swéj niedoli przed światem, ale radby pod ziemię ukryć ją przed córką, przed tém jedyném dzieckiem, które kosztem życia własnego nawet radby otoczyć dostatkiem, rozkoszą i wygodami wszystkiemi.
— Ja wiedziałem, — mówił Icek z rozpromienioną twarzą, — że między dwa porządne osoby, to zawsze będzie skutek. Bo na co my mamy sobie kłócić? Niech pan jeszcze dopisze: dla młynarza pięć morgi ogrodu, zimowisko na cztery krowy, trochę drzewa na opał, a jakby było potrzeba na reperacye...
— Dosyć! na miłość Bozką, niedługo zechcesz żebym ci całą Dębiankę do tego młyna dopisał.
— Fe! co pan sobie kpi odemnie, co mnie po wieś, co jabym robił z całą wieś? ja nie chcę być obiwatelem.... no, no, szojn, niech pan podpisze, niech już będzie moja krzywda.
Prawdzicki już wziął za pióro, lecz w téj chwili drzwi się otwarły i młoda osoba, w skromnéj czarnéj sukience, szybkim krokiem zbliżyła się do stołu i wyrwawszy ojcu z rąk kontrakt, podarła go na drobne kawałeczki....
— Maniu! — rzekł Prawdzicki.
— Przebacz ojcze, — rzekła całując go w rękę, — ale czyż mogłam zezwolić, mając inny sposób wyjścia z ambarasu.
— Co to jest? — krzyczał Icek, — taka młoda panienka, żeby zrobiła taki gwałt! żeby podarła taki piękny papier co sam pan komornik napisał, co miał dwa oczy na stempel! to jest kryminalny proces. Czy pani wie, że ja z tym papierem to pani ojca wyciągałem z błota. Hast dy gewidział, dus yst a ganze kimedye....
— Cicho! — krzyknęła dziewczyna, tupnąwszy energicznie nóżką, — wyjdź pan ztąd zaraz! nie mamy z sobą nic do czynienia.
— Aj waj, — rzekł Icek zmieszany i zdziwiony razem, — za co ja mam wyjść, ja przyszedłem tu po moich pieniądzów, po moje prace! po moje krew! Żebym ja tak miał szczęście do handlu, jak ja u samego hrabiego w Dziurawéj Woli, piłem arbatę z harakiem i siedziałem na takie wielkie kszesło, co sobie samo kiwało, jak kołyska od małych dziecków! Za co ja mam wyjść?
— Nie znam się na prawie, ale zdaje mi się, że kiedy pan komornik tu przyjechał, to obecność pańska jest zupełnie zbyteczna.
— Ma pani dobrodziejka najzupełniejszą słuszność, — rzekł komornik z pełnym starożytnéj galanteryi ukłonem. — Kiedy ja przyjechałem, to pan Icek może odjechać.
— Więc niech pan kupiec wyjdzie.
— Nu, nu, niech ja sobie wyjdę, ale my jeszcze będziemy sobie oglądali na licytacyi, na li-cy-ta-cyi, — powtórzył akcentując każdą sylabę.
Kiedy się drzwi za Ickiem zamknęły, Mania zwróciwszy się do komornika, zapytała go nader uprzejmie:
— Niech mi pan będzie łaskaw powie, o jak wielką sumę tu idzie?
Komornik wymienił cyfrę.
— Racz pan usiąść, w téj chwili zapłacę.
I wybiegła do swego pokoju, zkąd wróciła z paczką biletów bankowych w ręku.
Sprawa cała ukończyła się w pięć minut.
Z przed domu ruszyła bryka, unosząc obywateli z kolorowemi nosami, komornika i Icka, który był tak zdziwiony, że zapomniał fajki zapalić tylko gryzł cybuch i szeptał do siebie, spoglądając na młynek trajkoczący w oddali:
— Na co mi zapłacili? po co zapłacili, dla czego ja nie mam młyna? dla czego mój Lejzor tam nie siedzi? Za co ja jestem skrzywdzony?
Prawdzicki był całą sceną wzruszony, zdziwiony i przybity.
— Maniu, — rzekł — dziecko moje, co to było?
— A mój drogi ojczulku, — rzekła całując go w rękę, — tak się nie godzi. Cóż to za sekreta przedemną? przed kimże, jeżeli nie przed córką masz się użalić jak ci co dolega, jak masz zmartwienie? Kogóż masz na świecie coby twe cierpienia odczuć potrafił, coby twe smutki podzielał, weselił się razem z tobą lub cierpiał, ale zawsze razem. Niedobry jesteś mój ojcze.
— Dziecko drogie, czyż ja mogłem zatruwać ci godziny odpoczynku twego.
— No, nie gniewaj się na mnie, pozwól mi ucałować twe czoło ogorzałe, zmarszczkami zorane, tę skroń siwą... Ja jestem kobietą, jestem ciekawą, usłyszawszy szmer w pokoiku, ubrałam się szybko i stanąwszy podedrzwiami, wysłuchałam wszystko.... Tyś mój ojcze chciał pozbawić się wszystkiego, aby mnie tylko nie przerywać spoczynku; doprawdy za kosztowny byłby to spoczynek, sny moje tyle niewarte! Miałam trzysta rubli, owoc mojéj całorocznéj pracy — no i daléj wiesz co się stało....
— Moja droga, tegoż doczekałem, żebyś mi ostatni grosz miała oddawać! mnie który ciebie powinienem wspierać, dbać o twe wszelkie wygody.
— Nie mówmy o tém mój ojcze. Fortepian który miałam sobie kupić, nie jest mi tak bardzo potrzebny, mogę poczekać lepszych czasów, ale powiedz mi otwarcie, szczerze, jak istotnie stoją nasze interesa?
— To był jedyny dług, zaciągnąć go musiałem na wiosnę, bo mi trzy woły padły, najlepszy koń zdechł... a tu nie było co zaprządz do sochy. Zresztą zaś, jak Pan Bóg da urodzaj, to jeszcze pół biedy, ale w złym roku to ledwie na kawałek chleba wystarczy...
Tak rozmawiając, weszli do ogrodu.
Ona oparła się na jego ramieniu, on zaś patrzył na nią wzrokiem najczulszéj rodzicielskiéj miłości....
Bo też trzeba było kochać tę Manię, chociaż wcale piękną nie była.
Nie miała ona ani wzrostu, ani smukłości palmy, ani rysów na wzór starożytnéj kamei rzeźbionych, ale była zgrabna, żywa, drobna, a w dużych czarnych jéj oczach malowało się serce zapewne równie piękne jak te oczy, które jak mówi poeta: „bywają morzem, albo téż wulkanem.”
Prawdzicki poszedł w pole, a Mania przez smugi kwiatami zasłane poszła w stronę brzozowego gaju, śpiewając:

Gdy po deszczu po majowym,
Wstęga jasna z niebios płynie,
Ja w wianeczku liliowym
Bujam sobie po dolinie....

Głos był świeży, dźwięczny, donośny, a kogo doleciały słowa piosenki, ten pomimowoli oglądał się, czy nie widzi gdzie owéj rusałki w liliowym wieńcu, co to:

„Z jaskółkami się wykłóci
I słowikom nie daruje”....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.