Milijonery/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ I.

Plac zwany od lat wielu Kośnicą Niewiniątek (Charnier des Jnnocents), leżący w bliskości Kolumn Bazaru, zawsze uważanym był za miejsce posiadające największą liczbę pisarzy publicznych, którzy zakładali swoje sklepiki w tym biednym cyrkule miasta Paryża.
Pięknego poranku w. miesiącu maju r. 18** młoda dziewczyna mająca około lat ośmnastu, w ubiorze biednéj szwaczki, któréj piękne i melancholiczne rysy były powleczone bladością matową, tą smutną cechą nędzy, przechodziła przez plac Kośnicy, zdając się być zwyczajnie zamyśloną. Kilkakrotnie zatrzymywała się nieśmiało przed sklepikami pisarzy publicznych; lecz czy to, że jedni zdawali jéj się być zbyt młodymi, drudzy zaś nie bardzo zachęcającymi, czy też wreszcie, że wszyscy byli w téj chwili zatrudnieni, powolnym krokiem oddalała się od nich.
Spostrzegłszy nareszcie we drzwiach ostatniego sklepiku, starca rysów poważnych, pełnych słodyczy i dobroci, dziewczyna skwapliwie weszła do jego drewnianego mieszkania.
Pisarz, uderzony ze swój strony, ujmującą pięknością dziewczyny, jéj postawą skromną, wyrazom lękliwym i smutnym, przyjął ją z ojcowską, uprzejmością, wprowadził do swego sklepiku, którego drzwi zamknął za sobą, następnie poczciwy starzec ubrany prawie w łachmanach, zasunąwszy przezornie firankę swego małego okienka, wskazał skinieniem krzesło swéj klientce i sam usiadł w starym skórzanym fotelu.
Maryja (takie było imię młodéj biednéj blondynki) spuściła wielkie niebieskie oczy, zarumieniła się bardzo, i przez chwilę pozostała w zakłopotanym, niemal przykrém milczeniu. Mocne wzruszenie wzdymało jéj piersi pod szarą wytartą chustką merynosową okrywającą wyblakłą, bawełnianą sukienkę, gdy tymczasem jéj ręce złożone na kolanach lekko ale widocznie drżały.
Pisarz, chcąc ośmielić nieco dziewczynę, przemówił do niéj głosem uprzejmym:
— No, uspokój się, moje dziécię. Po co ta trwoga? Zapewne panienka życzysz sobie, ażebym ci napisał podanie jakie, prośbę, może list jaki?
— Tak.... panie.... przychodzę prosić.... o.... napisanie listu.
— Więc panna nie umiesz pisać?
— Nie.... panie, — odpowiedziała Maryja rumieniąc się jeszcze bardziéj, gdyż do wrodzonéj nieśmiałości łączył się jeszcze wstyd jéj nieświadomości.
Pisarz, żałując może, że mimowolnie upokorzył swą Klientkę, dodał głosem ujmującym.
— Biédne dziecko! czy sądzisz żebym ja naganiał twoją niewiadomość?
— Panie...
— O! wierzaj mi, — przerwał jéj głosem wzruszonym, — przeciwnie, ja się lituję, ubolewam nad osobami, które jak ty, nie odebrawszy początkowych nauk, przymuszone są do mnie przychodzić. Biédne istoty, zniewolone udawać się do osoby trzeciéj, któréj przypisują może niedelikatność, szyderstwo! A jednak, potrzeba zmusza je do powierzenia jéj swoich najskrytszych, najdroższych myśli! To bardzo przykro, nie prawdaż?
— Tak jest, panie! — rzekła Maryja, wzruszona temi słowy. — Być zniewoloną szukać obcego człowieka dla....
Dziewczyna nie skończyła, zarumieniła się jeszcze, i oczy jéj łzami zaszły.
Pisarz spoglądając na nią z coraz większém współczuciem, dodał:
— Jeszcze raz cię proszę, uspokój się moje dziecię. Ze mną nie potrzebujesz się lękać ani niedelikatności, ani szyderstwa; zawsze poczytywałem za coś rozrzewniającego, za coś świętego, tę ufność jaką obdarzać mnie muszą osoby, które przypadek albo nieszczęście pozbawiły dobrodziejstwa piérwotnéj edukacyi.
Poczém uśmiechnąwszy się dobrodusznie, zawołał:
— Ale, niechajże panna przynajmniéj nie sądzi, że ja dla tego tak mówię, ażeby się chwalić kosztem moich współbraci i pozbawić ich może Klientki! Nie! nie, — dodał uroczyście, — mówię tylko tak jak myślę, a w moim wieku można się przyznać do téj pretensyi.
Maryja coraz więcéj zadziwiona i wzruszona słowami starca, rzekła do niego z wdzięcznością:
— Ah! dziękuję; ulżyłeś pan w połowie memu przykremu położeniu, pojmując i usprawiedliwiając moje pomięszanie. O, tak! — dodała z głębokiém westchnieniem, — okropnie to jest nie umieć ani czytać, ani pisać; ale, niestety! częstokroć nie od nas to zależy.
— O! mój Boże! biédne moje dziécię, jestem pewny, ze jesteś w takiém samém położeniu jak tyle innych panienek do mnie się udających, którym nie zbywało na chęci do nauki, ale na możności. Jedne z nich, w nieobecności swoich rodziców zatrudnionych za domem, przymuszone od dzieciństwa pilnować swoich młodszych sióstr i braci, nie miały nigdy czasu pójść do szkoły; drugie znowu, oddano zbyt wcześnie na naukę rozmaitych robót....
— Tak jak ja, panie, — wtrąciła Maryja z westchnieniem.
— Więc ciebie, — jeszcze dzieckiem oddano do roboty?
— W dziewiątym roku, panie, a pierwéj zostawałam ciągle w domu, pilnując małego brata, który umarł krótko przed moim ojcem i moją matką.
— Biedne dziécię! Twoje życie jest prawie takie same jak wielu z twoich towarzyszek, znajdujących się w twoim stanie. Lecz dla czegóż mając już sposób utrzymania, nie starałaś się o jakąkolwiek naukę szkolną?
— A gdzież czas ku temu? — rzekła Maryja ze smutkiem, — ja i w nocy nawet pracując zaledwie zdołam wystarczyć na siebie i dla mojéj chrzestnéj matki...
— Niestety! ten czas! — zawołał starzec; — czas, to chleb, dla robotnika, i częstokroć trzeba wybierać między dwoma ostatecznościami: albo umrzeć z głodu, albo żyć w ciemnocie. — Następnie dodał z coraz większym zajęciem: — Mówisz mi o twojej chrzestnéj matce; więc już nie masz ani ojca, ani matki?
— Nie, powiedziałam to już panu, — rzekła Maryja boleśnie; potém dodała z westchnieniem: — Ale, przebacz mi pan, że mu tyle zabrałam czasu, zamiast odrazu powiedziéć o jaki to list prosić pana chciałam.
— Trudno było lepiéj użyć mojego czasu, jak ciebie słuchając moje dziécię, ponieważ jestem stary, doświadczony i mam to przekonanie, że jésteś dobrą, zacną panienką. Teraz przystąpmy do tego listu. Czy mi opowiész przedmiot, w którym mam napisać? Czy téż wolisz mi sama dyktować?
— Wolę panu podyktować.
— Więc jestem gotów moje dziecko, — rzekł pisarz, kładąc na nos okulary i sadowiąc się przed swojém biórkiem z głową na papier pochyloną, ażeby nie powiększać pomięszania swéj klientki gdyby jéj w oczy patrzał.
Po chwili wahania Maryja zaczęła dyktować co następuje głosem cichym i z oczyma spuszczonami:

„Panie Ludwiku...”

Usłyszawszy imię Ludwika, starzec zrobił lekkie poruszenie zadziwienia niepostrzeżone jednak od Maryi, która powtórzyła znowu głosem nieco wzruszonym:

„Panie Ludwiku...”

— Jużem napisał moje dziécię, — rzekł starzec, unikając zawsze spojrzenia Maryi.
Ta dyktowała daléj przerywając i wahając się niekiedy; łatwo bowiem było odgadnąć, że mimo położonego w starcu zaufania, nie odkryła mu całéj swój myśli:
„Jestem bardzo smutna; dotąd nie mam od pana żadnéj wiadomości. A jednak przyrzekłeś pan pisać do mnie w ciągu swéj podróży.”
W ciągu podróży, — powtórzył starzec, którego rysy objawiały większe zamyślenie i który rzekł do siebie z niejaką obawą;
— Oto dziwne zbliżenie. Nazywa się Ludwik i jest w podróży.
Maryja dyktowała daléj:
„Spodziewam się, panie Ludwiku, że jesteś zdrów, i że nie z powodu jakiéj słabości dotąd do mnie nie pisałeś, bo zamiast jednego, byłoby to dla mnie podwójne zmartwienie.
„Mamy dzisiaj szóstego maja, panie Ludwiku, szóstego maja. Dla tego éż nie chciałam dnia tego pominąć, nie przypomniawszy panu o sobie. Być może, że i panu taż sama myśl przyszła, i że pojutrze odbiorę list od pana, podobnie jak odbierzesz ten list odemnie. W takim razie nie będzie to ani skutkiem zapomnienia, ani skutkiem choroby żeś pan do mnie nie pisał. Jakżebym wtedy była szczęśliwa! To téż pojutrzejszego dnia oczekiwać będę z największą niecierpliwością. Daj Boże, ażeby mnie ten dzień nie zawiódł, panie Ludwiku!”
Maryja, dyktując te ostatnie słowa stłumiła głębokie westchnienie, i łza stoczyła się po jéj licach: Potem przerwała na chwilę dalsze dyktowanie.
Rysy pisarza ciągle pochylonego nad stołem, były niewidzialne dla młodéj dziewczyny i przybierały wyraz coraz uważniejszy i niespokojniejszy: wciągu swego pisma starał się dwa czy trzy razy spojrzéć na swą Klientkę, wzrokiem lękliwym i badawczym.
Łatwo było teraz odgadnąć, że w miejsce tkliwego zajęcia jakie piérwiastkowo czuł dla Maryi, nastąpił w starcu pewien rodzaj niechęci spowodowanéj dziwną obawą.
Nareszcie dziewczyna zaczęła znowu daléj dyktować z oczyma spuszczonemi:
„Nie mam nic nowego do doniesienia ci, panie Ludwiku; moja chrzestna matka ciągle jest bardzo chora; cierpienia jéj powiększają się, a to drażni jeszcze więcéj jéj humor. Pragnąc jak najmniéj oddalać się od niéj, pracuję teraz w domu i nie chodzę już do pani Jourdan. Dla tego téż dnie wydają mi się długie i smutne, gdyż praca odbywana wspólnie w magazynie, z memi towarzyszkami, była prawie zabawką i szła daleko prędzéj, przez co jestem przymuszoną czuwać długo w nocy i sypiam mało, ponieważ właśnie w nocy moja chrzestna matka najwięcéj cierpi i najbardziéj mnie potrzebuje. Czasami nie obudzę się zaraz kiedy mnie zawoła, bo sen silniejszym jest nieraz od mych chęci; wtedy łaje mnie trochę, co rzeczą jest naturalną, bo ona cierpi.
„Powtarzam więc panu Ludwikowi, tak jak zawsze, że nie bardzo jestem szczęśliwą w domu, i że jedno przyjazne słówko od pana byłoby mojém zbawieniem, przyniosłoby mi ono pociechę w wielu moich smutkach.
„Bądź pan zdrów, panie Ludwiku; rachowałam na Augustę, że mi ona ten list do pana napisze, ale wyjechała do swój rodziny i przymuszona byłam udać się do innéj osoby, któréj mój list podyktowałam. Ah! panie Ludwiku, nigdy tak nie ubolewałam jak w obecnéj chwili, że ani czytać, ani pisać nie umiem. Jeszcze raz cię żegnam, panie Ludwiku, pamiętaj pan o mnie, proszę bardzo, bo ja ciągle o panu myślę.
„Pozdrawiam pana najszczerszą przyjaźnią.”
Gdy młoda dziewczyna po tych ostatnich słowach, zamyśliwszy się przez chwilę w milczeniu pozostała, starzec obrócił się do niéj i spojrzawszy na nią, zapytał:
— Czy już wszystko, moje dziécię?
— Wszystko, panie.
— Jakiémże imieniem podpisać ten list?
— Połóż pan imię Maryi.
— Tylko Maryi?
— Maryi Moreau, jeśli pan chcesz, takie jest nazwisko méj rodziny.
— Podpisałem:

Maryja Moreau, —

Powiedział starzec pisząc to imię i nazwisko.
Potém, złożywszy list, dodał ukrywając wewnętrzną obawę z jaką oczekiwał odpowiedzi panienki:
— Do kogo mam to pismo zaadresować, moje dzécię?
— Do pana Ludwika Richard, w Dreux, za zgłoszeniem się po odbiór.
— Nie ma wątpliwości! — szepnął starzec zabierając się do położenia adressu podyktowanego mu przez Maryję.
Gdyby młoda szwaczka sama nie była zbyt wzruszona, byłaby bez wątpiepnia dostrzegła wyraz przymusu malujący się od niejakiego czasu na twarzy pisarza, a który z większą jeszcze objawił się surowością, kiedy już był pewnym nazwiska osoby, do któréj ten naiwny list miał być posłany. Rzuciwszy niespodzianie zagniewanym wzrokiem na Maryję, zdawało się jak gdyby się nie mógł zdobyć na napisanie podyktowanego adresu, gdyż położywszy tylko na kopercie wyrazy: do JMPana.... opuścił pióro, i rzekł do swéj Klientki starając się uśmiechnąć do niéj zwykłą sobie uprzejmością dla pewniejszego ukrycia swéj niespokojności i obawy:
— Posłuchaj moje dziécię... jakkolwiek my się pierwszy raz widziemy, zdaje się przecież, że masz do mnie jakieś zaufanie.
— To prawda, panie... zanim tu weszłam, sądziłam, że nie będę miała odwagi podyktować mój list nieznanéj mi osobie; lecz pan mnie przyjąłeś tak dobrze, że nie czułam już prawie żadnéj obawy....
— Obawy, dla czego, moje dziecko? Gdybym nawet był twoim ojcem, jeszczebym nic nie znalazł do nadmienienia przeciw listowi, który piszesz do... do p. Ludwika... co więcéj, gdybym się nie lękał nadużyć téj ufności, którą, jak mówisz, pokładasz we mnie... zapytałbym ciebie.... ale nie... byłoby to zbyt niedelikatnie.
— O cóżbyś mnie pan zapytał?
— Kto to jest ten P. Ludwik Richard?
— Mój Boże, przecież to żadną nie jest tajemnicą. Pan Ludwik jest dependentem pewnego notaryjusza, bióro w kłórém on pracuje znajduje się w tymże samym domu gdzie ja chodziłam na robotę; tam poznaliśmy się oboje, jest temu rok właśnie, 6 maja.
— Ah! rozumiem teraz dla czego ci tak chodziło o datę twego listu: jest to rocznica waszego poznania się.
— Tak, panie.
— I wy się kochacie? No, nie wstydź się moje dziécię. Zapewnie oczekujecie chwili, w której będziecie się mogli zaślubić?
— Tak jest, panie.
— Więc familija pana Ludwika zezwala na to małżeństwo?
— Pan Ludwik ma już tylko ojca, i spodziewamy się, że on nam nie odmówi swego zezwolenia.
— A ojciec pana Ludwika, cóż to jest za człowiek?
— Najlepszy w świecie ojciec, jak pan Ludwik powiada, który ubóstwo swoje znosi z wielkiém męztwem, jakkolwiek niegdyś sam był zamożnym; ale dzisiaj, pan Ludwik i jego ojciec są równie biédni jak i ja z moją chrzestną matką. To właśnie jest nam największą otuchą do naszego małżeństwa. Pomiędzy biednymi nie znajdą się nigdy żadne trudności.
— Wszakże twoja chrzestna matka, moje dzécię, nie bardzo zdaje się przyczyniać do twego szczęścia?
— Cóż pan chcesz, to rzeczą jest naturalną być złego humoru kiedy kto nie ma jednéj prawie chwili wolnéj od cierpień, i kiedy kto w życiu swojém samego tylko doznawał nieszczęścia!
— Zatém twoja chrzestna matka jest kaleką?
— Jest bez ręki, panié, i oprócz tego dotknięta jest chorobą piersiową, przy któréj już rok przeszło z łóżka nie wstaje.
— Bez ręki! Jakimże ją straciła sposobem?
— Pracowała w fabryce materacy, gdzie przy robocie ukłuła się swoim haczykiem. Rana zajątrzyła się dla braku starania, ponieważnie miała czasu leczyć się należycie, a potém musiano jéj rękę odjąć. Od czasu do czasu rana ta jeszcze się otwiera, co bardzo dla niéj jest dotkliwém.
— Biedna kobéta! — zawołał starzec w roztargnieniu.
— Co się tyczy choroby piersiowéj mojéj chrzestnéj matki, — mówiła daléj Maryja, — doktór powiada, że bardzo wiele kobiét prowadzących toż samo co ona rzemiosło, chorobie téj podległa, dla tego, że z oddechem wciągają do piersi szkodliwy pył wydobywający się z włosów i sierci, nad któremi pracują. Moja chrzestna matka jest jakby w dwoje złamana, i prawie każdéj nocy miewa tak okropne napady kaszlu, że muszę ją czasami po kilka godzin trzymać na rękach.
— Więc tylko z twéj pracy utrzymujesz chrzestną matkę?
— Nie inaczéj, bo ona nie może zarobić na życie.
— To poświęcenie z twéj strony jest bardzo szlachetne.
— Robię to co jest moim obowiązkiem: moja chrzestna matka przyjęła mnie do siebie po śmierci rodziców, płaciła nawet przez trzy lata za moją nauką. Gdyby nie ona, nie miałabym żadnego sposobu utrzymania; nie jestże więc rzeczą słuszną, ażeby teraz korzystała z pomocy, jakiéj mnie sama udzielała?
— Lecz dla zaspokojenia twoich własnych, i jéj potrzeb musisz zapewnie bardzo wiele pracować?
— Ile tylko mogę najwięcéj, piętnaście do ośmnastu godzin dziennie.
— A w nocy, jeszcze zamiast wypoczynku pielęgnujesz twoją chrzestną matkę?
— Któżby ją panie pielęgnował, jeżeli nie ja?
— Ale czemuż się nie starała znaleść miejsca w jakim szpitalu?
— Doktor powiedział, że w szpitalu trzymać jéj niebędą, ponieważ jéj choroba piersiowa jest nieuleczoną. A potém, ja nie wiém czybym miała odwagę pozostawić ją tak bez mojéj pomocy.
— Nie zawiodłem się tedy, moje dziécię, jesteś zacną, cnotliwą dziewczyną, — zawołał starzec podając swą rękę Maryi.
W téj chwili, czy to przez niezręczność, czy téż umyślnie, pisarz przewrócił na biórko swój kałamarz, w len sposób, że atrament wylał się w części na list, któremu już tylko adresu brakowało.
— O! mój Boże! co za nieszczęście! — krzyknęła Maryja. — Otóż i cały mój list poplamiony atramentem.
— Jakiż to niezgrabny ze mnie człowiek! — dodał starzec z twarzą zagniewaną. — Ale, nie wiele się złego zrobiło, bo list nie jest długi. Piszę prędko, i jeżeli mi zostawisz dziesięć minut czasu, to list będzie na nowo przepisany; teraz przeczytam ci piérwszy, czy nie znajdziesz coś do dodania lub zmienienia.
— Mój Boże!.. co ja to pracy panu zadaję.
— Nie gniewam się, to nastąpiło z mojéj winy moje dziécię, — odpowiedział starzec.
I pisząc, głośno czytał list, tak jakby go na nowo przepisywał, i jak gdyby sam sobie dyktował.
Kiedy się pisarz temu nowemu oddawał zatrudnieniu, zdawało się, że jakaś gwałtowna walka wewnętrzna odbijała się w jego rysach: już to wzdychał z pewném zadowoleniem i radością, już znowu zdawał się być pomięszanym unikając starannie wzroku niewinnéj Maryi. Ta oparłszy się łokciem na stole i z głową pochyloną ścigała smutnym i zazdrosnym wzrokiem szybkie poruszenia pióra starca, i wpatrywała się chciwie w nakreślone jego ręką wyrazy, które miały podać jéj myśl temu, którego kochała.
Młoda szwaczka nie znalazłszy nic do dodania ani do ujęcia w swym liście naiwnym, odebrała nareszcie z rąk starca pismo starannie zapieczętowane.
Poczem wydobywszy mały woreczek, zawierający w sobie dwie sztuki dziesięcio soldowe i kilka pojedynczych soldów, zapytała głosem bojaźliwym:
— Ile panu jestem winna?
— Pięćdziesiąt centymów, — odpowiedział pisarz po niejakiém wachaniu, myśląc sobie w duszy, że biédna dziewczyna może z uszczerbkiem dziennego utrzymania pisała do swego kochanka. — Pięćdziesiąt centymów, — powtórzył starzec, — ale ma się rozumiéć, moje dziecię, że tylko za jeden list mi zapłacisz; bo za moję niezręczność sam szkodować powinienem.
— Zbyt pan jesteś dobry, — rzekła Maryja, — ujęta słowami, które poczytywała za dowód wspaniałomyślności pisarza. Potém zapłaciwszy swój list, dodała:
— Pan tyle byłeś dla mnie łaskaw, że chciałabym prosić pana o jednę jeszcze przysługę.
— Mów, moje dziécię.
— Gdybym miała więcéj listów pisać, byłoby dla mnie teraz rzeczą prawie niepodobną szukać innego pisarza.
— Zawsze będę na twoje usługi.
— Ale to jeszcze nie wszystko, panie, moja chrzestna matka równie jak ja, nie umie ani czytać, ani pisać. Miałam jednę przyjaciółkę, w któréj pokładałam całe zaufanie; ta wyjechała. Czybyś pan raczył, gdybym odebrała list od pana Ludwika, przeczytać mi go? Podyktowałabym panu zaraz moją odpowiedź.
— Dla czegóżby nie, moje dziécię, będę czytał twoje listy; przynoś mi je wszystkie, — odpowiedział starzec ze skryłem zadowoleniem. — Ja to dziękuję ci za twoje we mnie zaufanie. Do zobaczenia zatém. Spodziewam się, że wychodzisz ode mnie śmielszą aniżeliś przybyła.
— Bo téż nie spodziewałam się wcale znaleść w panu tyle dobroci.
— Bądź zdrowa, moje dziécię, i pamiętaj uważać mnie zawsze za twego lektora i sekretarza. Wszakżeby każdy mógł teraz powiedzéć, że my się już znamy przynajmniej od lat dziesięciu!
— To prawda, panie, do zobaczenia.
— Do zobaczenia, moje dziecko.
Zaledwie Maryja wyszła ze sklepiku pisarza, zaraz po niéj uchylił drzwi bryftreger i oddając list starcowi rzekł do niego poufałe:
— Macie, ojcze Richard, oto list do was z miasta Dreux.. Oddając go wam tutaj, nie będę potrzebował nosić go aż na ulicę Grenelle, i prędzéj go sobie przeczytacie.
— List z Dreux! — zawołał pisarz z wielkiém zajęciem. — Dziękuję ci mój kochany. — Następnie przypatrzywszy się pismu, powiedział do siebie: — To od Ramona; cóż on mi donosi? co on myśli o moim synu? — Ah! w co się teraz obrócą owe projekta tak dawno ułożone pomiędzy mną a Ramonem!
— Należy mi się sześć soldów, ojcze Richard, — rzekł oddawca listu, przerywając tym sposobem zamyślenie starca.
— Sześć soldów! — zawołał pisarz. — Do licha! to on nie jest frankowany?
— Przypatrzcie się stemplowi.
— To prawda, to prawda, — odpowiedział starzec z westchnieniem i żalem wydobywając z kieszeni pieniądz, który przed chwilą otrzymał, a który teraz przeszedł w ręce bryftregera.
Tymczasem Maryja spieszyła z całą skwapliwością do swego mieszkania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.