Milijonery/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ II.

Maryja, opuściwszy plac Kośnicy, dostała się niezadługo na tę ponurą i smutną ulicę zwaną Prêtres-Saint-Germain — l’Auxerrois i weszła do jednego z ostatnich domów stojących naprzeciwko czarnych murów kościoła. Przeszedłszy przez ciemną sień, Maryja zaczęła spieszyć się po walących się i prawie równie ciemnych jak owa sień schodach, które oświecone były tylko wązkiém okienkiem wychodzącym na podwórko, tak ciasne, że je raczéj za studnię jaką można było poczytać.
Loża odźwiernego znajdowała się tylko o kilka kroków od schodów na przystanku piérwszego piętra; młoda dziewczyna, zatrzymawszy się przed lożą, rzekła do znajdującéj się w niéj kobiéty:
— Czy pani Justin była łaskawa zajrzéć do mojéj chrzestnéj matki? czy ona nie potrzebowała czego?
— Byłam u niéj panienko, zaniosłam jéj mléko; ale znalazłam ją w takim humorze, że mnie jak najgorzéj przyjęła. Gdyby nie dla panny, jabym tam nigdy do niéj nie zajrzała.
— Niestety! moja pani Justin, trzeba mieć litość nad nią; ona tak cierpi!
— Tak, tak, panna ją zawsze usprawiedliwiasz, panna, co najwięcéj od niéj znosisz; dowodzi to dobrego serca panny Maryi, ale téż i przekonywa, że ta chrzestna matka, to straszna złośnica. Biédne dziecko! zaprawdę można powiedziéć, że panna już teraz prawdziwy czyściec przechodzisz, i gdyby się z czasem raj nie znalazł dla ciebie, to już nie wiém gdzieby była sprawiedliwość.
— Do zobaczenia, pani Justin, muszę spieszyć do domu.
— Poczekajno panna chwilkę, mam tu list do panny.
— List? — zawołała Maryja, zarumieniwszy się nadzwyczajnie i czując gwałtowne bicie serca z zadowolenia i nadziei. — List z prowincyi?
— Tak jest, panienko, list stemplowany w Dreux, za który musisz zapłacić sześć soldów. Na rogu koperty napisano: Bardzo pilno.
Maryja skwapliwie uchwyciła podane sobie pismo, wsunęła je za gors, poczém wydobywszy swój mały woreczek, wyjęła z niego ostatnie dziesięć soldów i zapłaciła odźwiernéj, która w zamian oddała jéj klucz od mieszkania.
Młoda dziewczyna spiesznie pobiegła po schodach, doznając zarazem uczucia szczęścia, smutku, i niepokoju: szczęśliwa, że odebrała list od Ludwika; niespokojna oznaczenie wyrazów Bardzo pilno, na rogu koperty, jak to odźwierna jéj oznajmiła; nareszcie smutna, że może kilka godzin czekać będzie musiała zaczém się dowie, co Ludwik do niéj pisze; ponieważ obawiała się odejść z domu powtórnie, zostawiwszy już raz swą chrzestną matkę tak długo w samotności;
Nakoniec Maryja dostała się na piąte piętro tego opustoszałego, smutnego i zapowietrzonego domu. Z żywém biciem serca otworzyła drzwi do obnażonéj i ubogiéj izdebki; którą zajmowała z swoją chrzestną matką. Ta leżała na jedyném łóżku, jakie obie posiadały kobiéty. Cienki materac teraz zwinięty w jednym kącie izby, a w nocy rozłożony na podłodze przy łóżku starszéj niewiasty, był posłaniem Maryi; stolik do roboty, stara komoda, dwa krzesła, kilka sprzętów gospodarskich zaczepionych nad kominem umieszczonym w rogu izdebki, oto wszystko co się znajdowało w tém ubogiém a jednak nadzwyczajnie czystém mieszkaniu, oświeconym jedném małém okienkiem, wychodzącém na ponure i smrodliwe podwórko.
Pani Lacombe (tak się nazywała chora), była wzrostu wysokiego, około lat pięćdziesięciu, chuda i nadzwyczajnie blada, rysów nieprzyjemnych i surowych; gorzki, sardoniczny uśmiech, zpowodowany długiém doświadczaniem nędzy i boleści, ustawicznie ściągał jéj blade i martwe usta: prawie w dwoje zgięta na swojém łóżku, zupełnie była okryta i z całéj jéj postaci widać tylko było okaleczałą rękę obwiniętą białém płótnem, i twarz zachmurzoną otoczoną starym czepkiem, z pod którego wygadały tu i owdzie długie kosmyki siwych włosów.
Pani Lacombe zdawała się być w téj chwili bardzo cierpiącą i zagniewaną: jéj zapadłe oczy błyszczały jakimś ponurym ogniem. Z trudnością obróciła się na łóżku, ażeby surowiéj przypatrzćć się swéj chrzestnéj córce, i zawołała głosem groźnym:
— Zkąd przychodzisz?
— Moja chrzestna matko, ja...
— Latawcze.... Umyślnie zostawiasz mnie samą ażeby mnie do większego gniewu doprowadzić i zgubić, nie prawdaż?
— Zaledwiem godzinę bawiła za domem, moja chrzestna matko.
— A myślałaś, że mnie zastaniesz nieżywą z gniewu, — czy tak?
— O! mój Boże, mój Boże!
— Tak, płacz teraz, niegodziwa. Nie oszukasz mnie ty, nie. Jużem ci się bardzo naprzykrzyła, o tak! Dzień, w którym trumnę moją zakryją, to będzie prawdziwa radość dla ciebie, dla mnie także, bo zanadto już cierpię! Nie, — dodała nieszczęśliwa kobiéta przyciskając rękę do piersi i wydając długie a bolesne westchnienie. — Śmierci, śmierci, przybywaj!! Bo to już nadto tego wszystkiego!
Maryja otarła tylko łzy, które jéj wycisnęła sarkastyczna surowość choréj, zbliżyła się do niéj i powiedziała głosem anielskiéj słodyczy:
— Ostatnia noc chrzestnéj matki była tak bolesna, że miałam nadzieję iż dzień dzisiejszy będzie przynajmniéj lepszy, i że matka zaśnie trochę podczas mojego oddalenia.
— Czyja cierpię, czybym ja umarła co to ciebie obchodzi, bylebyś ty sobie biegała po ulicach!
— Wyszłam dzisiaj rano na chwilę, bo tego była konieczna potrzeba, moja chrzestna matko, ale odchodząc prosiłam pani Justin, ażeby....
— Wolałabym śmierć zobaczyć jak to stworzenie... Dla tego téż, kiedy tylko możesz, przysyłasz mi ją zaraz. Zawsze jedno i to samo z twojéj strony.
Maryja z wyrazem gorzkiego żalu uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała na ten nowy zarzut, tylko zapytała się słodkim głosem:
— Moja chrzestna matko, czy nie chcesz abym ci opatrzyła rękę?
— Nie, bo już pora minęła, a tyś to uczyniła umyślnie.
— Bardzo żałuję, żem się tak spóźniła, ale pozwól jednak ażebym cię opatrzyła.
— Daj mi pokój.
— Ah! moja chrzestna matko, rana się pogorszy.
— Właśnie lego pragniesz.
— Moja chrzestna matko, bardzo cię proszę!
— Nie zbliżaj się do mnie.
— To ja poczekam, — rzekła dziewica wzdychając; poczém dodała: — Powiedziałam pani Justin ażeby ci przyniosła twoje mleko: oto jest. Mamże je zagrzać?
— Mléko, zawsze mléko, już mi ono kością w gardle stoi. Doktór kazał mi dawać dobrego rosołu przyrządzonego z dobrego mięsa i z połowy kury.... Tak... miałam go w poniedziałek i wtorek... a potém cóż.... dzisiaj już niedziela.
— Moja chrzestna matko, to nie moja wina, lekarz przepisuje....[1], ale trzeba przecież mieć pieniądze, ażeby jego przepisy wykonać, a ja z największą pracą zarabiam tylko dwadzieścia soldów dziennie....
— Nie zważasz jednak na wydatki gdy idzie o twą toaletę.
Maryja smutnie kiwnęła głową i z rozrzewniającą odpowiedziała rezygnacyją:
— Widziałaś, moja matko, że całą zimę przepędziłam w téj bawełnianéj sukience. Oszczędzam ile mogę, a jednak jesteśmy winne za dwa kwartały mieszkania.
— Co ma znaczyć; że jestem ci ciężarem, nie prawdaż? Otóż to twoje podziękowanie! A wzięłam cię z ulicy, dałam ci sposób utrzymania! Idź!... ty niewdzięczne.... niepoczciwe serce!
— Nie, moja chrzestna matko, nie jestem niewdzięczną! Kiedy mniéj cierpisz, jesteś sprawiedliwszą dla mnie, — odpowiedziała Maryja powściągając łzy swoje.
— Ale zaklinam cię, posil się trochę, bo inaczéj złe się pogorszy.
— Wiém o tém, mam i tak kurcze żołądka że już wytrzymać nie mogę.
— Widzisz więc. Wypij swoje mléko, proszę cię, moja chrzestna matko!
— Idź sobie do djabła z twojém mlékiem! niecierpliwisz mnie.
— Może mam iść po dwa świeże jajka?
— Nie.
— Albo może ugotować trochę ryżu na masie?
— Ja chcę kurczę.
— Moja chrzestna matko, kiedy....
— Kiedy co?
— Kiedy ja nie dostanę kurczęcia na kredyt.
— Dla mnie dosyć będzie połówka, albo i ćwiartka. Wszakżeś miała dzisiaj dwadzieścia siedem soldów w woreczku.
— Prawda, moja chrzestna matko.
— A więc, idź mi kupić ćwierć kurczęcia w traktyjerni.
— Moja ckrzestna matko, kiedy ja to pieniądze....
— Cóż? te pieniądze?...
— Już ich nie mam. Zostało mi tylko kilka soldów.
— A gdzież masz te dwie sztuki po dziesięć soldów?
— Moja chrzestna matko....
— Odpowiész ty? Twoje dwie sztuki po dziesięć soldów, gdzie są?
— Ja...ja nie wiém, — odpowiedziała biédna dziewczyna rumieniąc się i wyrzucając sobie swoją korrespondencyję z Ludwikiem. — Musiały się ono wysunąć z mego woreczka i nie mam ich wcale.
— Kłamiesz, bo się czerwienisz...
— Zapewniam cię, moja matko.
— Tak, tak, — rzekła chora z szyderskim śmiechem; — wtedy kiedy ja konam z nędzy na mojém ubogiém posłaniu, ona sobie zajada ciasteczka!
— Ja, mój Boże!
— Idź precz! wynoś się ztąd! daj mi umrzéć z głodu, jeżeli chcesz, ale niechaj cię przynajmniéj nie widzę!
I ta nieszczęsna kobiéta, dotkliwością cierpień i zawziętością nieszczęścia przywiedziona do największego rozdrażnienia, dodała z wybuchem szyderskiego śmiechu:
— Bardzo ci o to idzie, ażebym ja wypiła mléko! Musi tam w niém coś być, bo jestem ciężarem dla ciebie.
Na to oskarżenie, które więcéj szaloném niżeli okrutném było, Maryja pozostała przez chwilę jakby martwą, ponieważ nie zrozumiała w piérwszéj chwili znaczenia tych słów okropnych; lecz kiedy je pojęła, cofnęła się o parę kroków załamując ręce z przerażenia, poczém nie mogąc już dłużéj powściągnąć gwałtownego łkania, i ulegając silnemu wzruszeniu, rzuciła się na szyję choréj, a obejmując ją rękami, i okrywając łzami i pocałunkami, te tylko słowa mogła wymówić głosem rozdzierającym:
— O! moja chrzestna matko!... matko moja!!
To bolesne zaprzeczenie obwinieniu jakie tylko w obłąkanéj mogło powstać głowie, na szczęście przywołało chorą do rozsądku; jéj zbolałe, przejęło goryczą serce skruszyło się nieco, i jak się to niekiedy przytrafiało, uznała okropną niesprawiedliwość swoją czując łzy chrzestnéj córki na swoich gorączką rozpalonych licach.
Pani Lacombe uchwyciła rękę Maryi, i, starając się swoją skaleczałą drugą ręką przycisnąć dziewicę do swych piersi, rzekła do niej głosem wzruszonym:
— Daj pokój, dziewczyno, nie płacz; jakaś ty dziecinna! przecieżeś widziała żem ja to powiedziała żartem!
Żartem, smutny to żart, godzien niestety! tak przerażającej nędzy.
— Prawda, chrzestna matko, — rzekła Maryja ocierając dłonią łzami zroszone lica, — istotnie omyliłam się sądząc, żeś to na prawdę powiedziała; lecz to już było nad moje siły.
— Cóż chcesz, trzeba mieć litość nad tą biédną chrzestną matką, moja Maryjo, — odpowiedziała chora z głębokim smutkiem. — Widzisz w tak długiém cierpieniu żółć pękła już we mnie, i moje serce, moje usta są gorzkie, gorzkie okropnie!
— Ja wiém, że ty czasami unosisz się mimowolnie, moja chrzestna matko. Ba! to tak łatwo być sprawiedliwym i zadowolonym kiedy kto jest szczęśliwy; gdy tymczasem ty, nigdy nie byłaś szczęśliwą.
— To prawda, — powiedziała chora doznając pewnego rodzaju zadowolenia, że usprawiedliwiano jéj charakter zgryźliwy, wyliczaniem powodów jéj żalu na los zawzięty; — to prawda, wiele jest podobnych mi ofiar, ale w gorszém położeniu od mojego nie masz nikogo. Bita przy nauce, bita przez mego męża dopóki się nie utopił będąc pijanym; zostawszy suchotnicą i kaleką przy mojéj pracy, wlokę najnędzniejsze życie od lat pięćdziesięciu i nader złośliwym byłby ten ktoby mi mógł powiedziéć: „Słuchaj kobiéto, raz przynajmniéj byłaś szczęśliwą, raz, co się nazywa szczęśliwą przez jeden dzień w ciągu twego nędznego życia.” Prawda to jest, moja Maryjo, spędziłam moje życie, jak to mówią bez jednéj niedzieli, kiedy dla tyłu innych każdy dzień jest prawie niedzielą.
— Biédna matko, pojmuję aż nadto dobrze, coś ty musiała wycierpiéć!
— Nie, moje dziecko, nie, ty nie możesz tego zrozumiéć, pomimo żeś i ty już doznała niedoli w twoich ośmnastu lutach życia! ale przynajmniéj, ty, jesteś ładną, i kiedy włożysz swój biały, świeży czepek, z kawałkiem różowéj wstążki na twoje jasne włosy, i kiedy ujrzysz w lusterku twoją ładną twarzyczkę, wtedy masz już swoje chwile zadowolenia.
— Chrzestna matko, wierzaj mi...
— Powiadam ci, że tak jest; zawsze to zadowalnia, bądź tylko szczerą dziewczyno; przyznaj, że bardzo jesteś rada i pysznisz się trochę, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, albo się ogląda za tobą mimo twojéj lichéj sukni po dwa soldy łokieć i mimo twoich grubych sznurowanych trzewików?
— O! co do tego, moja matko, jak tylko widzę, że ktoś na mnie patrzy, wstydzi mnie to bardzo. Oto, kiedym chodziła do magazynu, jeden jegomość zawsze mi się przypatrywał, kiedy przychodził mówić z panią Jourdan; mnie to niecierpliwiło straszliwie.
— Tak, ale w duszy to raduje, i jak się zestarzejesz, przypominać sobie będziesz dawne czasy; przynajmniéj coś będziesz miała, co ci z młodości twojéj przyświecać będzie; gdy tym czasem ja, wszędzie tylko widzę ciemność, i nie wiém nawet czym kiedy była młodą; ale żem była brzydką, jestem tego pewna.
— O! moja matko!
— Tak brzydką, żem znienawidziła wszystkie lustra; to téż nie mogłam dostać innego męża jak tylko starego pijaka, który mnie katował nielitościwie, nie miałam nawet tego szczęścia ażeby się ucieszyć jego śmiercią, bo musiałam popłacić jego długi w szynkowni; nareszcie, ponieważ się urodziłam pod złą gwiazdą, zostałam kaleką niezdolną do pracy, i umarłabym z głodu, gdybym ciebie nie miała.
— Daj pokój, chrzestna matko, — ja wiém, żeś miała jeden dzień szczęśliwy w życiu twojém.
— Jaki?
— Kiedy, po śmierci méj matki, twojéj sąsiadki, przyjęłaś mnie do siebie z miłosierdzia.
— Więc cóż?
— Czyliż ton dobry uczynek nie zadowolnił ciebie? Nie byłże to dla ciebie przynajmniéj, jeden dzień szczęśliwy, moja matko?
— Jeżeli to nazywasz dniem szczęśliwym.... dziękuję!
— Jak to?
— Przeciwnie, powiédz że to był jeden z moich dni fatalnych.
— Ah! chrzestna matko! — zawołała ze smutkiem dziewica.
— Niestety! jak tylko mój mąż pijak umarł, i kiedym zapłaciła jego długi, miałam już tylko o siebie kłopot; lecz przyjąwszy ciebie, moje dziewczę, byłam jakby wdową z jedném dzieckiem na karku; a ty myślisz że to jest przyjemnie, dla kobiéty, która zaledwie dla siebie saméj wystarczyć może? Lecz byłaś tak ładna z twoją małą kędzierzawą główką i twemi niebieskiemi oczkami, wyglądałaś tak smutno klęcząc przed trumną twojéj matki, że nie miałam odwagi oddać cię do domu sierot. Z tego powodu, jakąż ja to okropną noc przepędziłam, bijąc się z myślami co z tobą zrobić, w co się obrócisz, jeżeli mi roboty zabraknie! Słuchaj, Maryjo, gdybym nawet matką twoją była, nie miałabym większych udręczeń; i ty nazywasz to dniem szczęśliwym dla mnie! Nie, nie! Gdybym w dostatkach była, to rozumiem! Byłabym powiedziała: Los tego dziecka jest zabezpieczony; i taka rzecz może kogoś zadowolnić, ale zmienić tylko twoją nędzę na inną nędzę, to nie ma się z czego cieszyć.
— Biédna matko! — odezwała się dziewica wzruszona nadzwyczajnie; potém uśmiechnąwszy się ze łzami w oczach, i pragnąc w części przynajmniéj uspokoić tę duszę zbolałą dodała:
— Otóż, moja chrzestna matko, nie mówmy już o dniach, ale o samych tylko chwilach szczęścia, bo na przekorę tobie, chciałabym chociaż odrobinkę szczęścia wynaleść dla ciebie, ot naprzykład w téj chwili.
— W téj chwili?
— Jestem przekonana, że cię to cieszy iż mnie nie widzisz płaczącą, a to, moja chrzestna matko, dzięki twoim życzliwym słowom, któremi do mnie przemawiasz.
Chora smutnie poruszyła głową.
— Kiedy mój zgryźliwy humor uspokoi się nieco, jak teraz, wiesz ty o czém ja myślę?
— O czém, matko?
— Myślę sobie: Maryja, to dobra dziewczyna, prawda, ale prawie zawsze jestem tak zła, tak niesprawiedliwa dla niéj, że w duszy ono mnie musi nienawidziéć, i ja zasługuję na to.
— Moja chrzestna matko, — przerwała jej młoda dziewczyna, z wyrazem boleści, — otóż znowu powracasz do twoich złych myśli.
— Przyznaj sama, że się nie mylę. O! mój Boże, nie dla tego ja to mówię, ażeby cię łajać. Ty masz słuszność. Zabijasz się pracą dla mnie, karmisz mnie, pielęgnujesz, a ja ci to wszystko najczęściéj gniewem odpłacam.... Doprawdy, moje biédne dziecko, śmierć moja będzie dla ciebie pocieszającą ulgą, i lepiéjby było ażeby karawan już jak najprędzéj zajechał po moje kości.
— Powiedziałaś przed chwilą, moja matko: że kiedy mówisz o rzeczach tak smutnych, to tylko dla żartu, i ja też togo wszystkiego inaczéj nie uważam, — rzekła Maryja, starając się znowu uśmiechnąć, pomimo, że na nowo czuła serce swoje zranione najżywszą boleścią, widząc chorą gotową powtórnie oddać się swoim złowrogim wnioskom; ale ta, wzruszona wyrazem trwogi i niespokojności malującym się w twarzy swéj chrzestnéj córki, rzekła:
— Ponieważ ja żartuję, moje dziecko, nie smućże się tak zaraz; oto rozpal ogień i przygotuj moje mléko, a podczas kiedy się będzie grzało, opatrzysz mi rękę.
Maryja tak się uradowała temi słowy swéj chrzesnéj matki, jak gdyby jej coś najmilszego powiedziała; wyjęła spiesznie kawałek chleba z szafki, jedyny jaki się tam jeszcze znajdował, wdrobiła go w mały rądelek napełniony mlékiem, napaliła kilka wiórków na kominie, mléko przystawiła do ognia i wróciła znowu do choréj. Ta podała jéj swą skaleczałą rękę, która mimo wstrętu jaki musiała obudzić gnijąca rana, zręcznie i cierpliwie przez Maryję opatrzoną i obwiązaną została.
Rezygnacyja dziewicy, jéj poświęcenie się, jéj słodycz, jéj usłużna troskliwość, wzruszyły serce pani Lacombe; po opatrzeniu ręki, rzekła do swéj chrzestnéj córki, nie mogąc się jednak powstrzymać od dodania gorzkiego porównania do wyrazów swéj wdzięczności:
— Wychwalają siostry miłosierdzia, a nie masz ani jednéj, któraby choć w połowie miała tyle zasługi co ty, moje dziecko.
— Ah! chrzestna matko! nie mów tego? — Wszakże większa ich część; podobnie jak my, jest dziećmi nędzy?
— Ale Siostry Miłosierdzia pielęgnują obcych sobie ludzi, gdy tymczasem ty, moja chrzestna matko jesteś dla mnie jakby prawdziwą matką. Czynię moją powinność, mam zatém mniéj zasługi od nich. — Tak, moja biédna Maryjo, gadaj ty o mojém przywiązaniu do ciebie; piękne ono bardzo! Przed chwilą dopiéro, przywiodłam cię do płaczu a zapewnie jutro znowu będzie toż samo.
Maryja oszczędzając sobie smutku odpowiadania na te gorzkie słowa swéj chrzestnéj matki, poszła po mleko, które po zgaszeniu ognia przyniosła choréj.
Pani Lacombe zjadła je z niezłym apetytem, a przy ostatnéj łyżce, rzekła do Maryi.
— A ja nie myślałam o tobie wcale, czyś ty jadła?
— O! moja chrzestna metko, ja jadłam już śniadanie, — odpowiedziała biédna dziewczyna zmyślając. — Kupiłam sobie dzisiaj rano żytnią bułeczkę, i zjadłam ją całą przez drogę. Ale pozwól mi poprawić sobie poduszkę, możebyś się trochę przespała; dzisiejszą noc przepędziłaś zupełnie bezsennie.
— Ty najlepiéj wiész o tém, boś ciągle była na nogach.
— Ja nie jestem bardzo ospała, i czuwanie nie męczy mnie wcale. No cóż, czy lepiéj ci tak leżéć.
— Dobrze... dobrzo, meje dziecko.
— Wezmę teraz moją robotę i usiądę przy oknie. Tutaj bardzo ciemno, a praca moja tak jest mozolna!
— Cóż to szyjesz takiego?
— O! prześliczną rzecz, chrzestna matko, batystową koszulę. Pani Jourdan mi ją powierzyła, zalecając bardzo ażebym nie zgubiła téj cudnéj sztuki, kosztującéj bez roboty 200 franków, a zrobiona kosztować będzie przynajmniéj 300; mamy zaś zrobić takich aż dwa tuziny. Zdaje się, że to musi być dla jakiejś panny na utrzymaniu, — dodała Maryja naiwnie.
Chora rozśmiała się głosem szyderskim.
— Co to? chrzestna matko? — zapytała zdziwiona dziewica.
— Dziwna myśl.
— Ah! — rzekła Maryja z niejaką obawą, bo znała już zwyczajny charakter żartów pani Lacombe, — i jakaż to myśl, moja matko?
— Dla czegóż to jest na świecie tyle biédnych stworzeń, które jak ty i ja nic w życiu nie znają prócz nędzy i niedoli; wiész ty, dla czego?
— Moja chrzestna matko, doprawdy! nie wimé co ci na to odpowiedziéć.
— Dla tego ażeby taka uczciwa dziewczyna jak ty, która zaledwie ma dwie czy trzy łatane bawełniane koszule, zarabiała dwadzieścia soldów dziennie, szyjąc koszule po trzysta franków.... dla kogo.... dla jednéj!... Odwagi, dziewczę, pracuj! ja może zasnę... może mi się cmentarz po tém wszystkiém przyśni!...
I chora odwróciwszy się do ściany, nic już więéj nie powiedziała.
Na szczęście, Maryja miała serce zbyt czyste i zbyt była zajętą ażeby mogła uczuć całą gorycz lego ostatniego sarkazmu swéj chrzestnéj matki; i podczas kiedy ta ostatnia leżała w przeciwną odwrócona stronę, wydobyła ów list bardzo pilny, odebrany niedawno od odźwiernéj, i nie przestając pracować położyła go na swych kolanach tak, ażeby chora dojrzéć go nie mogła.







  1. Co się tyczy przepisów lekarskich, częstokroć nieodpowiednich (jakkolwiek niezbędnych) zamożności chorych, zachowaliśmy następujący przepis zostawiony jednnéj biednéj kobiécie w naszéj prowincyi; była ona wdową i chodząc do roboty w lecie na cały dzień, zaledwie zdołała, z powodu swéj słabości (było to powolne psucie się krwi), zarobić pięć do sześciu soldów dziennie.
    Oto jest ten przepis: Zażywać codziennie rano naczczo łyżkę wina Seguin (12 franków butelka). Na śniadanie jeść świeże jajka i jeden kotlet z rusztu. O godzinie drugiéj wypić dobrego bulijonu. Na obiad tłusty rosół, kawałek pieczonéj wołowiny i jarzyna. Po każdém jedzeniu wypić kieliszek starego czystego wina. Wystrzegać się szczególniéj zimna i wilgoci, i przytém używać ruchu umiarkowanego w czasie pięknéj pogody. — Przepis ten, któryby za okrutną można tylko poczytać ironiję, obejmował tylko środki niezbędne, w braku których biédna kobiéta miała umrzéć niezawodnie w czasie danym i nader bliskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.