Marta (de Montépin, 1908)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Doktor Sermet zawiadomił sędziego śledczego o wyzdrowieniu Weroniki Sollier dodając, że biedna kobieta jest dość silną, ażeby znieść zmęczenie badania.
List ten przysłany został urzędnikowi do jego gabinetu w sądzie.
Daniel Savanne, skoro list przeczytał, wezwał naczelnika bezpieczeństwa i zalecił mu, ażeby nazajutrz zrana o godzinie jedenastej posłał agenta z powozem do szpitala św. Ludwika, aby ztamtąd zabrać ociemniałą i do niego przywieźć. Jednocześnie na tę samą godzinę tego samego dnia wezwany został kasjer Prieur i majster Klaudjusz Grivot.
Pan Savanne tegoż dnia o godzinie szóstej wieczorem jeść miał obiad z synowcem w willi w Neuilly, gdzie bywali dwa razy na tydzień, we czwartki i niedziele.
Po obiedzie siadano przed kominkiem dla rozmowy. Żałoba krewnych Ryszarda Verniere i jego najbliższych przyjaciół zbyt była świeżą, aby te zebrania mogły być ożywione. Rozmowa toczyła się prawie zawsze o śledztwie w sprawie Saint-Ouen, której ciężar dźwigać musiał do końca sędzia. Robert zwłaszcza nie ustawał w zapytaniach, na które odpowiadał Daniel, wprawdzie nie wyznawając się z tajemnic zawodowych, o tyle jednak szczerze, iż dawał bratobójcy prawie pewność, że nie ma się czego obawiać.
Tego wieczora Robert zapytał:
— A pańska ranna, ta kobieta, na której zeznanie liczysz pan, że przyniesie trochę światła wśród otaczających ciemności?.. Czy już wyzdrowiała? Czy będzie mogła wkrótce poddaną być badaniu?
— Ona już zupełnie wyleczona i badać ją będę jutro, odpowiedział Daniel Savanne.
Nie bez trudności Robert Verniere powstrzymał lekkie drżenie.
— Jutro? powtórzył, sam nie wiedząc, co mówi.
— Tak. Dziś z rana otrzymałem list od doktora Sermet, z wiadomością, że Weronika Sollier opuści jutro szpital i natychmiast wydałem rozkazy, ażeby przyprowadzona została do mego gabinetu.
— Powiedziałeś pan, że jest wyleczona zupełnie, podchwycił Robert, kładąc nacisk na wyraz: zupełnie. Chirurg, który ją operował, obawiał się, aby ślepota nie była następstwem tej operacji... Czy się pomylił w tem przywidywaniu
— Nie, na nieszczęście, i biedna kobieta pozostanie na całe życie ociemniałą.
Henryk Savanne uśmiechnął się, a ten uśmiech zaniepokoił wielce Roberta.
— Czyżbyś, kochany panie Henryku, wątpił w słuszność zdania doktora? zapytał.
— Ażeby panu odpowiedzieć bez wahania, odrzekł młodzieniec, którego znamy uzdolnienie specjalne, musiałbym zbadać w sposób najszczegółowszy operację dokonaną w szpitalu i zdać sobie sprawę z przyczyn, wywołujących ślepotę. Nie będę przed państwem przytaczał całego szeregu terminów specjalnych, powiem tylko, że jeżeli pewne przekrwawienie spowodowało katastrofę, sądzę, że wyleczenie nie jest niemożebne.
— Takie jednak nie jest zdanie doktora Sermet, który uchodzi za księcia nauki, przerwał Robert.
— I bardzo słusznie, odparł młodzieniec. Jeżeli jednak doktor Sermet jest wielkim chirurgiem, nie jest wszakże okulistą, specjalnie zajmującym się wszystkiem co dotyczy organów wzroku. Dodam, że nietylko poczyniła wielkie postępy chirurgia w zastosowaniu do ran, złamań i gwałtownych kalectw, ale w pochodzie naprzód nie ustępuje jej w niczem i chirurgia okulistyczna, oftalmologiczna. Nie uszczuplając więc wcale zasług doktora Sermet, jako chirurga operatora, przypuszczać mogę, że jego wiedza okulistyczna szwankuje. Ja pracuję pod kierunkiem mistrzów, słynnych powagą, których najznakomitsi chirurdzy często zapytują o radę. Otóż, nie wiem, aby chirurg ze szpitala św. Ludwika radził się ich. Wyprowadźcie państwo ztąd wnioski...
— Czyżby ci mistrze, o których mówi, przywrócić mogli wzrok tej kobiecie? zapytał sam siebie w myśli Robert nie bez przestrachu. Potem, zapanowawszy nad sobą i zwracając się do Daniela Savanne, wyrzekł: Jakżebym pragnął, ażeby ta Weronika mogła naprowadzić pana na ślady mordercy. Wtedy dopiero będę szczęśliwy, gdy nędznik odpokutuje za swą zbrodnię na rusztowaniu i kiedy brat mój zostanie pomszczony!... Jakże jestem niecierpliwy dowiedzieć się, czy ta biedna istota będzie mogła panu udzielić jakich wiadomości.
— Wierzaj mi pan, że niecierpliwość moja równa się pańskiej, odpowiedział Daniel.
Robert ciągnął dalej z ożywieniem, doskonale odgrywanem.
— Weronika Sollier, jak pozwalają mniemać wskazówki, już przez pana osiągnięte, niezawodnie widziała twarz jednego z morderców... Niezawodnie walczyła z nim. Jeżeli go znała, to go poznała. Jeżeli go nie zna, to będzie mogła go poznać. Zeznanie więc jej stanie się zapewne kamieniem węgielnym dla pańskiego śledztwa. Otóż pragnąłbym wielce, obecnym być przy badaniu Weroniki Sollier. Czy to niemożebne?
— Byłoby to niemożebne, gdyby Weronika stawała przedemną jako oskarżona, odparł Daniel Savanne, i moim obowiązkiem wtedy byłoby odpowiedzieć panu; Nie. Ale tego wypadku niema, gdyż Weronika będzie przezemnie wypytywana w roli świadka. Zresztą pan znajdujesz się w warunkach wyjątkowych. Jesteś pan bliskim krewnym ofiary, a zatem zainteresowanym nie mniej jak sprawiedliwość w poznaniu prawdy. Bądź pan więc jutro w mym gabinecie punktualnie o godzinie dwunastej w południe. O tym czasie, po przesłuchaniu raz jeszcze Klaudjusza Grivot i kasjera Prieura wezwę do siebie Weronikę Sollier.
— Będę punktualnie.
Tej krótkiej rozmowy, w której bratobójca złożył dowód zarówno zręczności, jak śmiałości i obłudy, Aurelia oraz dwie młode dziewczyny wysłuchały z wielką uwagą.
Pani Verniere zabrała głos.
— Ta biedna Weronika, rzekła, żywo mnie zajmuje... Poświęciła się, ażeby nieść ratunek swemu panu, a jeżeli nawet życie jej zostało uratowane, niemniej ucierpiała okrutnie, gdyż pozbawiona została wzroku!.. Ślepa, nie posiadając nic, prócz opiekuna w tym dzielnym chłopcu, o którym mówił nam pan Savanne, zarabiającym na utrzymanie grą na katarynce, co się z nią stanie?
Robert zmarszczył brwi. Przeczuwał, iż żona jego dobra i miłosierna, jak zawsze, zechce się w to wdać i że ztąd wyniknie dlań coś niemiłego. Strzegł się jednak wymówienia choćby jednego słowa.
Matka Filipa ciągnęła dalej:
— Wiem doskonale, że żadna odpowiedzialność nie może spaść na tych, którzy podejmują w dalszym ciągu prowadzenie interesów pana Ryszarda Verniere. ale obok kwestji prawnej jest jeszcze kwestja moralności i ludzkości. Zdaje mi się, że na nas spada obowiązek!.. Zdaje mi się, że uczcilibyśmy godnie pamięć nieodżałowanego ojca naszej drogiej Aliny, zajmując się tą biedną istotą, tak przywiązaną i tak nieszczęśliwą! Potem, zwracając się do męża, Aurelia dodała: Czy i twoje takie zdanie?
Robert podniósł głowę. Dla niego Weronika, to niebezpieczeństwo. W chwili gdy chciałby ją widzieć już nieżywą, tak gorąco popierano jej sprawę. Najżywszem jego życzeniem było, ażeby, skutkiem opuszczenia i nędzy, jak najprędzej doprowadzona była do grobu, a tu mówiono o daniu jej środków do życia... I jemu, pod groźbą wydania się potwornym egoistą, trzeba było stanąć po jej stronie i wziąć udział w tym koncercie czułostkowości.
— Słusznie myślicie państwo, rzekł, że będę pierwszy w chęci powierzenia tej biednej istocie miejsca, które zajmowała w fabryce, ale zachodzi tu niemożebność fizyczna... Ślepota jej jest niepokonalną przeszkodą...
Pani Verniere podchwyciła:
— Przy Weronice jest dziecko, jej wnuczka... trzeba pomyśleć tak dobrze o dziecku, jak i o babce..
— Czy po udzieleniu im zasiłku i umieszczeniu ich w przytułku, widzisz jeszcze co innego do uczynienia? zapytał bratobójca.
— Czy nie możnaby przedewszystkiem spróbować wyleczenia jej? nalegała pani Verniere.
— Ze ślepoty? rzekł Robert.
— Pan Henryk mówił nam przed chwilą, że to nie jest wcale niemożebne. Gdyby to się sprawdziło, gdyby odzyskała wzrok, mógłbyś jej dać to miejsce, które zajmowała w fabryce. Byłoby to dla niej tysiąc razy lepsze, niż jałmużna i smutny byt w przytułkach dla nieuleczalnych.
Aurelia, mówiąc to, badała spojrzeniem Henryka Savanne. Zrozumiał to pytanie nieme i odpowiedział:
— Ażeby się dowiedzieć, czy to, czego pani pragniesz jest możliwe, będę musiał wystudjować specjalnie wypadek z Weroniką.
Wtrącił się Daniel Savanne.
— Zaczekajmy! rzekł. Będzie pani mogła zobaczyć się z Weroniką i po rozmowie z nią, zdecyduje pani łatwo, co będzie najlepiej dla niej uczynić.
— Pan Savanne ma słuszność, poparł Robert. Zaczekajmy.
I rozmowa przeszła na inny przedmiot do chwili odejścia sędziego śledczego oraz jego synowca.

∗             ∗

Nazajutrz zrana Daniel Savanne zjadł śniadanie wcześniej niż zwykle i punktualnie o godzinie jedenastej znajdował się w sądzie w swym gabinecie, gotów do przyjęcia świadków, na ten dzień wezwanych, których chciał wybadać na nowo w sposób dodatkowy.
W liczbie tych świadków, jak wiemy, znajdował się Klaudjusz Grivot i kasjer Prieur. Jeden i drugi, przesłuchani zostali oddzielnie, potem obaj razem. Co już wprzód powiedzieli, to powtórzyli tylko obszerniej, ani na jotę nie zmieniwszy swych zeznań.
W chwili gdy ich badanie kończyło się, doręczono sędziemu śledczemu bilet Roberta Verniere; urzędnik dał rozkaz, ażeby go wprowadzono natychmiast.
Prieur i Klaudjusz mieli się już oddalić, lecz pan Savanne pragnął, ażeby jak i Robert obecnymi byli przy zeznaniu Weroniki Sollier, i poprosił ich, aby pozostali.
Nie wiedząc o czem była mowa w przeddzień wieczorem w willi Neuilly między urzędnikiem i bratem Ryszarda, Klaudjusz bardzo się zdziwił, zobaczywszy Roberta, wchodzącego do sędziego. Nie wiedział również, że za kilka chwil znajdzie się w obecności pani Sollier wyleczonej, ale niewidomej. Pomimo to miał się na baczności, ażeby zachować dobrą minę i w razie zajścia niespodziewanego wypadku, nie stracić śmiałości i zimnej krwi, na jakie się zdobywał dotychczas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Inspektor Berthaut, posłany do szpitala, przywiózł Weronikę do sądu, zaś Magloirowi i Marcie, których już przy niej zastał, kazał zaczekać w korytarzu sądowym przy sali ogólnej. Woźny wprowadził ociemniałą do gabinetu sędziego.
Gdy wprowadzona przez woźnego przestąpiła próg gabinetu, na widok tej pełnej szwów twarzy biednej kobiety, której czoło znikało jeszcze pod bandażami, na widok zwłaszcza tych oczu bez wejrzenia, sędzia śledczy nie mógł się powstrzymać od okazania litości.
Kasjerowi Prieur ścisnęło się serce. Robert Verniere zbladł nieco. Klaudjusz Grivot uczuł dreszcz, przebiegający mu po skórze, a na skronie wystąpił mu pot.
Woźny doprowadził niewidomą do fotelu, pomógł jej usiąść i oddalił się.
Daniel Savanne skinął na swego sekretarza, i odezwał się do Weroniki:
— Wiele ucierpiałaś, moja biedna pani Sollier. Jeżeli Bóg uchronił panią od śmierci, prawie pewnej, to zapewne nie bez racji były jego takie wyroki. Oświeci pani sprawiedliwość, dasz jej pani środki do pomszczenia tak tego, którego już niema, jak i pani samej.
— O! panie! zawołała niewidoma, uczynię to z całego serca, a spodziewam się, że będę mogła.
Robert z bladego stał się sinym. Dreszcz nerwowy Klaudjusza Grivot wzmógł się...
Daniel Savanne zapytał Weronikę:
— Czy zna pani całą rozległość katastrofy, której się stałaś jedną z ofiar?
— Tak, panie, pan Verniere jest zamordowany, fabryka spalona, biedny parobek zginął w płomieniach, a panna Alina jest zupełnie zrujnowana.
— Kto pani udzielił tych szczegółów?
— Najprzód pan doktor Sermet, a następnie Magloire mańkut, który mnie odwiedził wczoraj wraz z moją małą Martą, córką mej biednej Germany...
Daniel, po chwili milczenia, zaczął:
— Dotychczas, pomimo połączonych usiłowań sądu i policji, pozostajemy wśród ciemności, tajemnica nieprzenikniona otacza wszystkie zbrodnie, spełnione w Saint-Ouen... Od pani spodziewamy się otrzymać światło!..
— Powiem panu wszystko, com widziała, wszystko, co mi jest wiadomem.
Nowy znak sędziego śledczego wskazał sekretarzowi, że badanie ma się rozpocząć. Daniel przystąpił przede wszystkiem do formalności prawnych, dotyczących nazwisk, imion, miejsca zamieszkania i t. d. Potem zapytał:
— Dnia 1-go stycznia pan Verniere wyszedł z fabryki dość wcześnie, nieprawdaż?
— Tak, panie, i powiedział mi, że wróci późno i że mogę rozporządzać swym czasem.
— Byłaś pani sama w domu?
— Z wnuczką... Służąca pana Ryszarda pojechała w przeddzień wieczorem do Vincennes, do swego syna, i oddała mi jak zwykle klucze pana, ażebym mogła wszystko uporządkować podczas jego nieobecności.
— Służąca powrócić miała we wtorek zrana?
— O godzinie pierwszej.
— Czy skorzystałaś pani z pozwolenia, jakie ci dał pan Verniere?
— W ciągu dnia, nie, panie. Chciałam iść na cmentarz z Martą, ażeby się pomodlić na grobie jej matki, ale czas był za chłodny, wiatr nader gwałtowny. Lękałam się, ażeby taka pogoda nie zaszkodziła dziecku.
— Czy panią kto odwiedzał w ciągu dnia?
— Tak, panie, poczciwy chłopiec, o którym panu wspomniałam przed chwilą i którego przywiązanie do mnie jest niezrównane. Przyszedł, ażeby nas trochę rozerwać w naszem zmartwieniu i prosić, ażebyśmy razem z nim poszły na obiad do restauracji pani Aubin.
— O której godzinie wyszła pani z fabryki?
— O kwadrans na siódmą z Martą i Magloirem.
— Dobrze pani drzwi pozamykała?
— O! niezawodnie i zapaliłam latarnię gazową, oświetlającą podwórze i pawilon pana Verniere.
— O której godzinie powróciłaś pani?
— Mogło być około wpół do dziesiątej.
— Czyś pani zauważyła godzinę?
— Tak, panie, i mogę się mylić zaledwie o kilka minut. Pan Grivot, który z nami jadł obiad w restauracji i cierpiał bardzo na głowę, poszedł do siebie o godzinie dziewiątej i pół, a ja zaraz po nim wyszłam.
— Czy po powrocie do fabryki zastałaś pani bramę i drzwi tak pozamykane, jak przed odejściem?
— Dobrze były pozamykane, odpowiedziała.
— Miałaś pani u siebie, zapytał Daniel, klucze od bram, wychodzących na kanał Saint-Ouen i na sąsiednie place, otoczone wysokim parkanem?
— Tak, panie, co wieczór, po zamknięciu bram, przynoszono mi klucze, a ja zawieszałam je na odpowiednich haczykach, na desce, do tego przeznaczonej.
— Rzeczywiście znaleziono je tam, ale znaleziono też bramy otwarte.
— To znaczy, że mordercy mieli dorobione klucze, albo wyłamali bramy.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Na tem, że w dniu Nowego Roku drzwi były najstaranniej zamknięte. Ja sama o tem się przekonałam zrana. W sobotę wieczorem klucze oddane mi zostały przez starego stróża i zawieszone na desce.
— Wobec tak stanowczego i jasnego twierdzenia, trzeba przypuścić istnienie dorobionych kluczy, co świadczy, iż zbrodnia była obmyślana oddawna.
Niepokój Roberta i Klaudjusza, na chwilę uspokojony, znowu się obudził.
— Dojdźmy do punktu głównego, rzekł Daniel Savanne, to jest wszystkiego, co pani dotyczy osobiście. Na miejscu zbrodni podniesiono panią ranną. Cóż był za powód pani obecności w tem miejscu?
— Gdy wnuczka moja usnęła, odpowiedziała Weronika, ja również się położyłam, ale cierpienia moralne, których świeżo doświadczyłam, nie pozwalały mi zasnąć i myślałam o przyszłości dla mej drogiej Marty. Naraz wśród najgłębszej ciszy nocnej usłyszałam krzyk, potem strzał. Przestraszona wyskoczyłam z łóżka, pobiegłam do okna i otworzyłam je. Ujrzałam czerwone światło w stronie mieszkania pryncypała. Przeczucie nieszczęścia przebiegło mi przez myśl. Ubrałam się na prędce, wybiegłam na podwórze i podążyłam szybko do pawilonu pana Verniere. Ztamtąd wychodził jakiś człowiek, a kapelusz o szerokich skrzydłach zasłaniał mu połowę twarzy. Skoczyłam mu do gardła i z całych sił zawołałam o ratunek. W chwili kiedy miała się wszcząć walka między tym człowiekiem a mną, ujrzałam pryncypała, wychodzącego z korytarza, gdzie zaczęły się pokazywać kłęby płomieni. Chwiał się, zbroczony krwią, i padł na ziemię, przy moich nogach. Wtedy walka stała się zażartsza między mną i mordercą, bo nie mogłam już wątpić, że ten nędznik jest mordercą. Krzycząc o ratunek, uczepiłam się obiema rękoma jego ubrania. Wśród szamotań się, kapelusz zsunął mu się z głowy a przy blasku latarni gazowej, oświetlającej podwórze, zobaczyłam go... poznałam...
— Poznałaś go pani! zawołał Daniel zdumiony, podnosząc się na wpół na fotelu a Robertowi i Klaudjuszowi krew uderzyła do głowy.
— Tak, panie. Przed czterema dniami, gdy przyszedł do fabryki i nalegał, że chce się zobaczyć z panem Verniere, wymienił swe nazwisko: Fritz Leyman. Podawał się za przedstawiciela fabryki w Genewie.
— Czy go pan Verniere przyjął?
— Tak, gdy przyszedł po raz drugi. Godzinę prawie przepędził w gabinecie. Kiedy odszedł, a ja zamknęłam za nim drzwi, pryncypał podszedł ku mnie i rzekł z gniewem, którego wcale nie taił: „Weroniko, czy poznasz tego człowieka, który ztąd wyszedł? Niechaj on tu nie wchodzi nigdy! Rozumiesz, nigdy! Gdyby tu wrócił, cokolwiekby powiedział, cokolwiekby czynił, ażeby się do mnie dostać, wypędź go bez litości, a jeżeliby się opierał, wezwij pani kogo do pomocy!“
— I ten przybysz, zapytał sędzia śledczy, powiedział pani, że nazywa się Frytz Leyman?
— Tak, panie.
— I jesteś pani zupełnie pewną, że ów gość, któremu tak energicznie wzbronił pan Verniere wstępu, jest tym samym mordercą, z jakim pani walczyłaś?
— Jestem tego pewna najzupełniej.
— Więc gdybyś się pani znalazła w obecności tego człowieka, mogłabyś go pani poznać?
— O! panie! zawołała Weronika z rozpaczą, zapominasz, że jestem ślepą.
Daniel Savanne pochylił głowę ze zniechęcenia. Złudzony poniekąd nadzieją powodzenia, przez sekundę jakby zapomniał rzeczywiście o ślepocie biednej kobiety.
Robert oddychał teraz. Ryszard, wzbraniając mu wejścia do fabryki, nie powiedział nic, coby mogło wskazać go przenikliwości urzędnika, i Weronika, bezwładna, ponieważ nie widziała już wcale, znała go tylko pod fałszywem nazwiskiem, przybranem przypadkowo.
Wszelako jedna go rzecz jeszcze zajmowała. Dwa razy rozmawiał z odźwierną fabryki. Czy nie zapamiętała jego głosu tak dobrze, iż mogłaby poznać, gdyby go znowu usłyszała? W tem jeszcze było niebezpieczeństwo, jeżeli nie śmiertelne, to przynajmniej poważne. Lepiej było mieć pod tym względem pewność, niżeli zachować dręczący niepokój.
Robert wezwał na pomoc śmiałość, która od czasu popełnionej zbrodni tak wiernie mu służyła.
— Ależ, odezwał się żywo, chociaż ta kobieta niewidoma, nie jest w stanie wskazać mordercy, może przynajmniej podać jego rysopis zapewne?
Weronika, słysząc głos Roberta, drgnęła raptownie.
— Kto to mówi? zapytała ze wzruszeniem.
Tym razem odpowiedział sędzia śledczy:
— To pan Robert Verniere, brat Ryszarda Verniere, który przyjechał z zagranicy do Paryża na pogrzeb, ażeby zarazem pomódz do pomszczenia nieszczęśliwej ofiary dla której czuł wielkie przywiązanie.
Weronika nie wiedziała, że wielki przemysłowiec ma brata. O Robercie słyszała tylko od Magloira, który jej opowiedział o jego przyjeździe do Paryża i o jego szlachetności wobec interesów bratanicy. Dlatego, pomimo podobieństwa jego głosu z głosem rzekomego Frytza Leymana, niepodobna było jej podejrzewać, że się znajduje naprzeciw mordercy Ryszarda Verniere.
— Podaj mi pani rysopis tego człowieka, jeżeli jesteś pewna swej pamięci, rzekł Daniel.
— O! pamięć mam dobrą!... A! jakżebym mogła zapomnieć. Nędznik, z którym walczyłam, nie może mieć jeszcze pięćdziesięciu lat. Wzrostu słusznego. Wejrzenie jego fałszywe. Włosy ciemne są już rzadkie i już szpakowate, również jak i broda spiczasto przycięta.
Był to rysopis bardzo niedokładny. Wielu ludzi podobnych być mogło do niewyraźnego portretu, nakreślonego przez niewidomą.
Od dnia zbrodni, Robert zapuścił włosy i nie strzygi brody tak spiczasto. Nic z tego, co powiedziała pani Sollier, nie mogło dotyczyć go w szczególności.
— Czyś pani nie zauważyła czego bardziej charakterystycznego? zapytał pan Savanne. Bo ten rysopis nieokreślony nie może być użyteczny.
— Rysopis jest nieokreślony, to prawda, ale będę mogła to poprzeć jedną rzeczą, jak to podobno mówią, dowodem rzeczowym.
Robert zaczął drżyć znowu. Cóż to może być za dowód? Usiłował jednak zwalczyć niepokój, dławiący go za gardło, i czekał.
— Czy sądzisz pani, że morderca działał sam? podchwycił sędzia.
— Nie. Było ich dwóch.
— Na czem pani opierasz to twierdzenie?
— Wśród najzawziętszej walki, gdy podwajałam krzyki o pomoc, rozległ się strzał od strony parkanu, zobaczyłam światło i padłam.
— Zatem było dwóch ludzi rzeczywiście i kula, która panią ugodziła, nie pochodziła z tej broni, która zabiła Ryszarda Verniere. Mamy tego już dowód. Ale czy widziała pani tego drugiego mordercę?
— Nie, panie.
Głęboka cisza panowała w gabinecie.
Robert i Klaudjusz zachowywali pozorny spokój, którego wcale nie mieli w duszy. Zamieniali z sobą, ukradkowe spojrzenia, odgadując nieznaną i nieokreśloną chmurę, która zawisła nad nimi.
Daniel Savanne podniósł głowę i zadał to pytanie Weronice:
— Czy wiadomo pani, że 31-go grudnia wieczorem kasa ogniotrwała, znajdująca się w gabinecie pana Verniere, zawierała sumę bardzo znaczną, której wysokość kasjer, pan Prieur, ściśle mi podał?
— Nie, panie, o tem wcale nie wiedziałam, odpowiedziała Weronika, zresztą ja nigdy nie wiedziałam nic, co dotyczyło rachunkowości pana Verniere.
— Czy w ciągu trzech dni, które nastąpiły po wizycie rzekomego Frytza Leymana w fabryce, nie wprowadziłaś pani do pana Verniere nikogo, ktoby mógł powziąć wiadomość ile pieniędzy może się mieścić w jego kasie?
— Tak, panie, odpowiedziała, wprowadziłam kogoś do pana Verniere, w sobotę 30-go grudnia o godzinie siódmej wieczorem, po zamknięciu kantoru.
— A! I znasz pani tę osobę, którą wprowadziłaś?
— Tak, panie, i kiedy będę sama z panem, opowiem w jakim celu ta osoba przybyła do pana Verniere...
Świadkowie tej sceny doznali żdziwienia, które podzielił i Daniel Savanne.
— Dlaczego mamy do tego być sami? zapytał.
— Bo mam panu powierzyć rzeczy, które sam tylko powinieneś słyszeć, jeżeli przytem zobowiążesz się pan zachować je w tajemnicy.
— Takiego zobowiązania nie mogę pani dać, jeżeli wiadomości pani dotyczą w czemkolwiek morderstwa Ryszarda Verniere.
— Nie dotyczą. Są tylko one następstwem jego śmierci!
— Więc czy chodzi tu o tajemnicę, która tylko panią obchodzi i którą pragniesz mi powierzyć?
— Tak, panie, przyczem chcę pana prosić o radę.
— Dobrze, gdy pani skończy zeznanie, wysłucham panią i obowiązuję się z tego nic nie wyjawić.
— Dziękuję panu. Spełnisz pan dobry uczynek, postępując tak i pomagając do wykonania dzieła, zbyt ciężkiego jak dla mnie słabej.
Łatwo zrozumieć, jak tajemnicze wyrazy mogły zaintrygować Roberta. Jaka może być tajemnica Weroniki? W tejże chwili pomyślał Robert o pakiecie banknotów, który skradł z kasy brata i na którym wypisane były te wyrazy: Depozyt Gabrjela Savanne. Tak, to musiało być to. Należało tylko wykryć, jakie stosunki mogły być między kapitanem okrętu i Weroniką Sollier?
— Pozostawmy na stronie tymczasem zwierzenia, które pragniesz mi pani uczynić a powiedz mi pani nazwisko osoby, którą wprowadziłaś do pana Ryszarda Verniere wieczorem w sobotę 30 go grudnia 1893 roku.
— Tak, panie, ten gość prosił mnie ażebym go oznajmiła.
— A jak się ten gość nazywał? — Gabryel Savanne.
— Mój brat! zawołał urzędnik zdumiony.
Słysząc te dwa wyrazy, Weronika drgnęła od stóp do głowy.
— Brat pański! powtórzyła drżąca, przestraszona. Więc gdzież ja jestem?
— Jesteś pani w gabinecie sędziego śledczego, Daniela Savanne, brata Gabrjela Savanne, kapitana okrętu.
Weronika nawpół się podniosła. Opadła na krzesło zgnębiona. Więc znajdowała się wobec brata Gabrjela Savanne, człowieka, któremu, jak kazał jej przysiądz marynarz, nie miała wyjawić nigdy, że Marta jest córką kapitana i że majątek, przeznaczony temu dziecku, pochodzi od niego. Teraz nie mogła już mówić. Trzeba jej było milczeć, aby nie złamać przysięgi, i wobec tego w Danielu Savanne nie będzie mogła znaleść potrzebnej pomocy do odzyskania majątku swej drogiej wnuczki. Fatalność zdruzgotała ostatnią jej nadzieję.
Daniel, zdumiony na chwilę twierdzeniem niewidomej, odzyskał władzę nad sobą.
— Jesteśmy wobec omyłki szczególnej, lecz widocznej ze strony pani, rzekł. To być nie może, ażebyś mego brata wprowadziła pani do gabinetu Ryszarda Verniere wieczorem dnia 30-go grudnia, a są na to niezbite dowody. Brat mój, przybywszy do Tulonu dnia 30-go grudnia zrana, przyjechał do mnie wprost zrana w niedzielę 31-go. W sobotę zatem wieczorem jechał jeszcze koleją, a nie znajdował się w Saint-Ouen.
— Tak, panie, wyjąkała Weronika, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Zapewne oznajmiłaś pani panu Verniere nazwisko, podobne do mego brata, i ztąd pani omyłka. Ma ona jednak tylko o tyle znaczenie, że pozostawia nas w nieświadomości, jaka to osoba była w sobotę wieczorem. Czy tej osoby nie widziałaś pani kiedykolwiek przedtem?
— Nigdy, panie.
— Czy to był człowiek młody, czy już dojrzały?
— Dojrzały.
— A pan Verniere przyjął go uprzejmie?
— Tak, panie.
— Wrócimy do tego jeszcze później. Teraz zajmijmy się walką pani z mordercą. Poznałaś pani, że przyszedł do fabryki przed czterema dniami. Podałaś pani rysopis zbyt niedokładny, ażebym mógł się nim kierować w swych poszukiwaniach, a ponieważ fatalność uczyniła cię niewidomą, nie jesteś w stanie poznać zabójcy, gdyby przypadkiem zjawił się w pani obecności. Ale wspomniałaś pani o jakimś dowodzie rzeczowym...
— Tak, panie, i ten przedmiot zastąpić mi zdoła oczy, których nie mam już wcale. Pozwól pan, jednak że zadam ci jedno pytanie. Czy pan wierzy w sonambulizm?
— W sonambulizm? powtórzył Daniel z uśmiechem, w którym przezierał najzupełniejszy sceptycyzm.
— Rozumiem pana. Obawiasz się pan pomyłki lub mistyfikacji. Nie chcesz pan wypytywać jasnowidzącej, w obawie, ażebyś nie był w pole wyprowadzony. A gdyby jednak jaka jasnowidząca, pod wpływem snu magnetycznego, mogła panu opisać mordercę lepiej, niż ja to uczyniłam, wskazać go panu i zaprowadzić pana do niego? Ja bo wierzę, i mam prawo wierzyć, gdyż miałam dowód, iż wzrok podwójny istnieje. Pewna jasnowidząca przepowiedziała mi, że odnajdę córkę moją w ośm lat po jej zniknięciu, że ją znajdę umarłą z wyczerpania, nędzy, prawie z głodu, pozostawiającą córeczkę siedmioletnią. I oto w ośm lat później odnalazłam moją córkę Germanę, zmarłą ze zmartwienia, a obok niej córkę jej, Martę, moją wnuczkę. To więc nie złudzenie, proszę pana, to są fakty... Smutna przepowiednia ziściła się co do joty, ażeby zaś otrzymać tę wróżbę, włożyłam tylko do rąk uśpionej jasnowidzącej, która mnie wcale nie znała, mały pierścionek srebrny, który Germana nosiła w dzieciństwie. Ja chcę pomścić pana Ryszarda Verniere, który był moim opiekunem, chcę pomścić sama siebie, i dlatego nie cofam się przed żadnymi środkami!
— To pani prawo! odrzekł sędzia śledczy, i wcale tego pani nie ganię! Udaj się pani do magnetyzerów, do jasnowidzących, i przynieś mi dowód niezaprzeczalny, że człowiek, wskazany pani przez jasnowidzącą, jest rzeczywiście mordercą. Wtedy dopiero pewny fakt może pokonać moją wątpliwość. Będę więc czekał. Ale tak samo, jak dawniej gdy pani powierzyłaś jasnowidzącej pierścionek córki, tak samo i teraz trzeba jej powierzyć jaki przedmiot, który należał do winowajcy. Czy pani posiadasz taki przedmiot?
— Tak, odpowiedziała Weronika, posiadam.
Robert doznał wrażenia takiego, jak gdyby go kto ugodził w piersi. Zsiniał.
— Cóż to za przedmiot? zapytał Daniel.
— Pieczątka i zarazem brelok.
Ruchem szybkim i nieświadomym Robert sięgnął ręką ku pękowi drobnych przedmiotów, zawieszonych przy łańcuszku zegarka. Oddawna wiedział, że pieczątka, o której mówiła niewidoma, nie znajdowała się już tam wcale, lecz Robert sądził, że zgubił, pasując się z bratem, i przypuszczał, że zniszczoną została przez pożar.
Klaudjusz Grivot jednocześnie drgnął. Przypomniał sobie to kosztowne cacko, które wisiało na zużytem już kółeczku, jak sam nawet zwrócił uwagę Roberta, gdy tenże przyjechał do Berlina.
— Podczas walki z mordercą, palcami uczepiłam się łańcuszka zegarka i przedmiot ten znaleziono w mej zaciśniętej ręce, mówiła Weronika.
— Kto go znalazł? zapytał żywo sędzia.
— Magloire.
Niewidoma, mówiąc to, poszukała w kieszeni sukni i wyjęła z niej brelok.
— Niech pan zobaczy, rzekła, podając go sędziemu.
Ten go wziął, marszcząc brwi, i odezwał się tonem surowym:
— Dlaczego mi nie oddano tego przedmiotu zaraz na początku śledztwa?
— Magloire, który go znalazł w mej ręce, nie chciał się z nim rozstać, bez porozumienia się ze mną.
Daniel Savanne przyglądał się uważnie klejnocikowi, który Klaudjusz Grivot poznał od jednego rzutu oka. Podobnie jak i wspólnik, Robert czuł, że krew zastyga mu w żyłach, lecz obadwaj mieli jeszcze dość siły, ażeby zachować postawę spokojną!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.