Marta (de Montépin, 1908)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Weronice pilno było oczywiście ucałować dziecko Germany i wypytać Magloira, niemniej jednak pilno jej było dowiedzieć się, czy Marta, pamiętając o jej zaleceniach, oddała mańkutowi kłębek bawełny, w którym znajdował się kwit Ryszarda Verniere.
Wprawdzie Ryszard Verniere umarł, lecz pozostawił córkę, jedyną spadkobierczynię, której przypadał cały majątek po nim, i która na widok podpisu ojca zwróciłaby niezawodnie depozyt, który mu został powierzony. Biedna ociemniała nie mogła przewidzieć, jaki cios ma jej zgotować wiadomość o unicestwieniu majątku Marty.
Magloirowi po powrocie z codziennej wędrówki, odźwierna oddała depeszę, przysłaną przez chirurga ze szpitala św. Ludwika. Przeczytawszy telegram, poczciwy mańkut ucieszył się wielce. Nareszcie więc zobaczy biedną Weronikę, już wyleczoną, zaprowadzi do niej wnuczkę, będzie mógł wypytać ją w przedmiocie klejnociku, znalezionego w jej zaciśniętej ręce w chwili zbrodni. Niestety! będzie musiał zarazem oznajmić jej, że trzy kroć sto tysięcy franków, złożone u pana Verniere przez ojca Marty, nie istnieją już wcale!
Nocy tej Magloire zaledwie mógł zamknąć oczy, zajęty jutrzejszemi odwiedzinami w szpitalu. Skoro się tylko ubrał, wyjął ze szkatułki kwit Ryszarda Verniere i brelok, noszący na kamieniu wyrytą cyfrę: H. N., wsunął je do kieszeni kamizelki i udał się do pani Aubin, ażeby zabrać Martę, a po śniadaniu, mańkut wraz z nią podążył do Paryża.
Weronika oczekiwała ich ze wzrastającą niecierpliwością, Nagle drgnęła całem ciałem. Drzwi skrzypnęły i usłyszała, jak dozorczyni wyrzekła:
— To tutaj, panie i panienko... Proszę wejść.
— Marta!.. Magloire! zawołała Weronika.
— Babciu! babciu! zawołała dziewczynka, rzucając się w ramiona niewidomej, która drżącemi rękami szukała jej twarzy i pokryła pocałunkami i łzami.
Magloire, stojąc przed łóżkiem, patrzył na twarz Weroniki, poznaczoną bliznami, zaledwie dającą się poznać.
— Ociemniała!.. Ociemniała!.. wyszeptał głucho, widząc, jak szuka twarzy dziecka.
Marta zawiesiła się na szyi Weroniki; całowała ją, ściskała, płakała zarazem z żalu i radości.
— O! popatrz na mnie, popatrz, babuniu, wyjąkała, niech widzę, że na mnie patrzą twoje oczy...
— Ja nie mogę już patrzeć, ja nie mogę cię widzieć, moje dziecko, wyrzekła Weronika głosem złamanym.
— Nie możesz, babciu!.. a to dlaczego? Powiedz mi, rzekło dziecko.
— Jestem ślepą.
— Ślepą! powtórzyła Marta z rozpaczą. Potem rzuciwszy się ku mańkutowi, który stał bardzo blady, jakby skamieniały, zawołała: Magloire!.. Magloire!.. Czy słyszysz?.. Rozumiesz?.. Babcia jest ślepą!..
— Ach, cóż ja uczynię? narzekała Weronika. Niemam nawet nikogo, ktoby mnie mógł prowadzić.
— O! babciu, babciu! przerwała Marta, nie mów tego. Czyż ja przy tobie nie jestem i czyż nie będę, zawsze ażeby cię pielęgnować...
— Pieszczoszko droga, cóż ty poradzisz, ty, taka młoda, przy chorej, niedołężnej, przy ślepej?
— Ja wszystko będę mogła uczynić, babciu... Biedne oczy twoje nie widzą, lecz moje będą widziały.
I wargami drżącemi całowało dziecko powieki Weroniki, która ze wzruszenia drżała całem ciałem.
Magloire wzmieszał się.
— Możesz, pani Sollier, liczyć na dziecko, wyrzekł. Od czasu strasznego nieszczęścia, które cię uderzyło, poznała przy mnie wiele rzeczy, dużą jest jak na swój wiek, możnaby jej dać lat dwanaście, przytem bardzo silna, zdrowa, odważna... Ona ci pani zapewni byt, ona nie dopuści biedy, a nawet niedostatku. Ona będzie jednocześnie pracować dla pani i dla siebie, i ręczę, że praca nie przestraszy jej wcale...
— Praca? powtórzyła Weronika niespokojnie. Ale czyż ona będzie potrzebowała pracować?... Wiesz dobrze, że Marta będzie bogatą. Przedewszystkiem jednak odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy Marta po śmierci pana Verniere, oddała ci kłębek, którego znała zawartość?
— Tak, oddała mi.
— Wiesz zatem, co on w sobie ukrywał?
— Tak... i właśnie o tem chcę mówić... i dlatego zalecam pani spokój i odwagę. Wie pani już o tem, że pan Verniere umarł, zapytał mańkut. Ale czy pani wiadomo, że zabudowania fabryczne, oprócz pawilonu, w którym pani mieszkała, stały się pastwą płomieni?
— Wszystkie budynki zniszczone? spytała Weronika niespokojnie. A mieszkanie prywatne pana Verniere?
— Spaliło się jak i reszta!... Mordercy, którzy byli jednocześnie złodziejami, wzniecili pożar w nadziei usunięcia śladów swej zbrodni, pomimo jednak przedsięwzięcia tych środków, pobudka tej zbrodni jasna jest jak słońce. Wyłamano kasę ogniotrwałą pryncypała, zawierającą cały jego majątek, i ten majątek skradziono! skutkiem zbiegu przypadkowych okoliczności, fabryka nie była ubezpieczoną, i pożar, jaki nastąpił po kradzieży, uzupełnił ruinę pana Verniere i jednocześnie jego córki... Place, na których fabryka była zbudowana, i kilka tysięcy franków, złożonych w banku, oto wszystko, co pozostaje temu biednemu dziecku, przyzwyczajonemu do życia dostatniego i do liczenia na jak najbogatszą przyszłość. Co czynić wobec tak strasznej katastrofy? U kogo się upomnieć o depozyt, pozostawiony przez ojca Marty panu Verniere? Zbrodnia, która zrujnowała pannę Alinę Verniere, zrujnowała Martę jednocześnie. Ażeby więc mieć spokojną starość, winnaś pani liczyć tylko na swą drogą Martę, a także na mnie.
Weronika, zgnębiona, oddychając z trudnością, wysłuchała z osłupieniem kataryniarza. Kiedy skończył, wyszeptała zwolna, głosem, ledwie wyraźnym:
— Zrujnowane!... Marta jak i córka pryncypała! Jeżeli majątek Marty jest stracony, mnie przynajmniej może się udać wykryć nędzników, którzy ugodzili pana Ryszarda Verniere i mnie, i doprowadzili do nędzy te dzieci.
— Jakże pani będziesz mogła to uczynić zapytał żywo Magloire.
— Niestety! zawołała, nie potrafię! Zapomniałam, że jestem ślepą!...
— Widziałaś pani jednego z morderców?
— Tak.
— W jakich okolicznościach?
— Nie spałam... przestraszona zostałam nagle wystrzałem, krzykiem, blaskiem pożaru... Wybiegłam szybko z mieszkania. Jakiś człowiek z miną przerażoną wychodził z sieni, prowadzącej do gabinetu pana Verniere. Rzuciłam się na tego człowieka, ażeby mu nie pozwolić uciec, i zawołałam o ratunek... On chciał się wyrwać... Ubranie jego, którego się uczepiłam, trzeszczało, lecz chociaż był silniejszy odemnie, nie puszczałam go. Latarnia gazowa oświetlała dziedziniec, więc widziałam i poznałam go. Przed trzema dniami przyszedł dwa razy do fabryki. Zaprowadziłam go do pana Verniere, a ten po jego odejściu zabronił mi raz na zawsze go wpuszczać, gdyby zgłosił się doń pod jakimbądź pozorem...
— Czy człowiek ten wymienił pani swe nazwisko?
— Nazywał się, jak mi powiedział, Fryc Leyman.
— Gdy pani walczyłaś ze zbrodniarzem, gdy czepiałaś się jego ubrania, czyś pani nie uczuła w rękach przedmiotu metalicznego? pytał Magloire.
— Tak, tak, wyrzekła Weronika po namyśle, przypominam sobie. Ten człowiek wydzierał się, była chwila, kiedy miał się już mnie wyrwać. Wtedy ręce moje zaczepiły łańcuszek od zegarka przy kamizelce, i wtedy dał się słyszeć huk.. uczułam uderzenie w głowę, potem ból przejmujący... Straciłam przytomność... i odzyskałam ją dopiero na tem łóżku w szpitalu.
— To nie wiesz pani, czy w chwili, gdy padłaś ugodzona kulą, pozostał w twem ręku jaki przedmiot, oderwany od tego łańcuszka?
— Nie wiem... nie pamiętam.
— Otóż ja powiem pani, że, gdym panią podniósł bezwładną, znalazłem w zesztywniałej ręce pani, klejnocik, brelok, niezawodnie oderwany od łańcuszka, któregoś się chwyciła dla zatrzymania mordercy.
— Brelok, powtórzyła Weronika, wysłuchawszy kataryniarza z uwagą.
— Tak, z pieczątką, prawdziwy majstersztyk, wielkiej wartości, wyobrażający lwa leżącego, prześlicznie cyzelowanego, trzymającego w szponach szmaragd, z wyrytemi na nim dwiema literami H. i N.
— H. i N. zawołała niewidoma, ależ to może być wskazówką.
— Zapewne! bardzo ważną, bo może bardzo dopomódz do okrycia winowajców...
— Czyś oddał tę pieczątkę sędziemu?
— Nie. Chciałem wprzód poznać pani wolę bo mnie się zdaje, że w tajemnicy, otaczającej zbrodnię, istnieje jakiś związek z majątkiem Marty, z jej ojcem... Powiedziałem więc sobie, że nie powinienem nic przedsięwziąć, przed poradzeniem się pani...
— Dobrześ uczynił, Magloire... masz ten brelok?
— Tu, przy sobie. Razem z kwitem pana Verniere.
— To dobrze. Oddasz mi je zaraz. Teraz pojmuję i wierzę, iż życie me nie będzie zupełnie bezużytecznem. Muszę pomścić Ryszarda Verniere i Martę... muszę się zemścić sama za to, com się nacierpiała, muszę więc żyć! Potem zapytała: Czy nie masz co nowego do powiedzenia? Co się dzieje w fabryce?
— O! tam są nowości. Fabryka będzie odbudowana przez brata pana Verniere.
— Więc pryncypał miał brata?
— Tak, inżyniera mechanika, tak samo jak on. Człowieka bardzo zdolnego, i ten poprowadzi interesa.
— Więc ten brat jest bogaty?
— Czy bogaty, nie wiem, ale wiem, że nie szczędzi niczego, ażeby nowa fabryka była jeszcze większą od poprzedniej. Warsztaty rozszerzają znacznie, pan Robert Verniere jak mówią, po za sobą ma poważnych wspólników, przedewszystkiem żonę, która, o ile wierzyć pogłoskom, kładzie do przedsiębiorstwa bardzo znaczny kapitał... Pasierb jego, bogaty po swym ojcu, będzie również, jak się zdaje, wspólnikiem, jak również i panna Alina Verniere, która daje place... Takie obiegają wieści, ale faktem jest, że pan Prieur, dawny kasjer, ma nadal swą posadę i wypłaca wszystkim gotówką, którzy się zgłaszają z jakiemi bądź zobowiązaniami nieboszczyka Ryszarda Verniere.
— A! wyrzekła Weronika żywo, więc chcą uszanować jego podpis.
— Tak, w interesach, dotyczących przedsiębiorstwa.
Niewidoma przez kilka chwil zatopiona była w głębokiej zadumie. Potem zaś podchwyciła nagle:
— Jutro doktor, który mnie leczył, ma podpisać dla mnie kartę wyjścia ze szpitala. Pojmujesz, Magloire, że nie mogę powrócić do fabryki, której nowy właściciel nie zna mnie wcale, i gdzie zresztą, niestety nie jestem zdolna do żadnych usług.
— Rozumiem to; ale rozumiem również, że ci, którzy mają zastąpić pana Verniere, dla którego pani była tak przywiązaną, za którego otrzymałaś straszną ranę, która cię czyni niewidomą, mają wielki obowiązek zapewnić pani przyszłość.
— Nie, odparła Weronika, właściciel teraźniejszy nic mi nie jest winien i nic od niego nie przyjmę. A meble moje, których pożar nie tknął, czy istnieją jeszcze?
— Nie troszcz się pani o nie. Przeniosłem wszystko do małego mieszkanka, które poczciwa pani Aubin oddała do mego rozporządzenia za bardzo małą cenę. Tam sypia Marta. Tam i panią zaprowadzę, gdy przyjdziemy jutro po panią tutaj. Co się tyczy potrzeb materjalnych życia, to bądź pani o to spokojną. Od miesiąca Marta i ja niezłe zarabiamy pieniądze. Ona mi przynosi szczęście. Dają mi podwójnie. Zatem słuszność każę, ażeby była moją wspólniczką. Już wcale niezłą sumkę pani zastanie, a jeszcze będziemy ją powiększali. Nie zapominaj też pani Sollier nigdy, że masz we mnie więcej niż przyjaciela, że masz we mnie syna, gotowego do podziału swych uczuć na dwie równe części, dla swej prawdziwej matki i dla pani.
— Nie potrzebujesz mnie o tem zapewniać, mój dzielny Magloire! wyrzekła niewidoma, ściskając w dłoniach jedyną rękę kataryniarza. Wszystko coś uczynił dotąd, więcej świadczy, aniżeli wszelkie słowa!
— Nie mówmy już o tem! Czy pani jesteś pewna, że doktor popisze już jutro kartę wyjścia?
— Niezawodnie. Sam mi o tem mówił.
— Jutro zatem będziemy tutaj w południe ażeby panią zabrać.
— Czekają na moje wyzdrowienie, ażeby mnie wybadać. Więc gdyby sędzia wezwał mnie do siebie na jutro?
— To będziemy pani towarzyszyli do sądu. A teraz, pani Sollier, musimy cię opuścić, mówiąc: Do jutra!
— Tak, do jutra, powtórzyła ociemniała. Ale słówko jeszcze. Powiedziałeś mi, żeś przyniósł kwit pana Verniere, wyjęty przez ciebie z kłębka bawełny, jak również klejnocik, oderwany od łańcuszka zegarka mordercy pana Verniere.
— Tak... Czy chce pani, ażebym ci zwrócił te przedmioty?
— Proszę... Będę ich potrzebowała, jeżeli przed powrotem do Saint-Ouen, zostanę wezwaną przez sędziego do jego gabinetu.
— Czy pani ich nie zgubisz?
— O! nie! Pomyśl tylko, Magloire, że dla mnie stanowią one majątek Marty i zemstę. Nie lękaj się! Ani na sekundę nie rozstanę się z niemi.
Magloire wyjął z kieszonki kwit i brelok i włożył je do rąk ociemniałej, która przez chwilę omacywała pieczątkę, ażeby sobie zdać sprawę z jej kształtu, potem schowała je do bluzy, zawinięte w chustkę.
— Kto inny, mając ten klejnot mógłby zobaczyć mordercę, zajrzeć aż do jego mieszkania i powiedzieć mu: To on!
— A to w jaki sposób?
— Widzisz, Magloire są istoty, które przy pomocy tych przedmiotów mogłyby nietylko odtworzyć przeszłość, dotyczącą ich właściciela, ale widzieć nawet gdzie się on teraz znajduje, co czyni i śledzić mogą każdy jego krok...
— Cóż to są za istoty dziwne?..
— Nie słyszałeś o nich nigdy? To są jasnowidzące. W czasie, kiedy jeszcze byłam zdrowa, kiedym miała wzrok, naczytałam się wiele o tem po różnych gazetach... i nawet w Paryżu, nie tak dawno, jakaś włoszka jasnowidząca... nazywała się... poczekaj... zdaje się... Mariani, słynęła z daru takiego widzenia. Otóż ja chcę udać się do takiej jasnowidzącej, i spróbować, może ona przy pomocy breloka, powie nam, kto jest jego właścicielem...
— O! to byłoby wybornie.
— Tak, ślepota moja nie stałaby się zupełną przeszkodą w wyświetleniu tej tajemnicy... w wykryciu tego mordercy. I to jeszcze nie stanowi o pójściu mem do jasnowidzącej, wprzód muszę wszystko wyjawić sędziemu śledczemu, poznać prawdę całego śledztwa dotychczasowego, a nawet wiesz, Magloire, sama się jeszcze namyślam, czy nie trzeba działać, jak ty dotychczas i milczeć o tym znalezionym breloku...
— Namyśl się dobrze, pani Sollier, a teraz do widzenia.
W kilka minut później kataryniarz wraz z małą towarzyszką swoją opuścili szpital św. Ludwika, dokąd mieli jutro wrócić, dla zabrania Weroniki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.