Marta (de Montépin, 1908)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Styczeń miał się już ku schyłkowi.
W ciągu czasu krótkiego, stało się rzeczy wiele.
Robert Verniere, otrzymawszy pieniądze od żony, mógł był zaliczyć znaczną sumę przedsiębiorcom, i roboty około odbudowy fabryki postępowały ze zdumiewającą szybkością.
Robert Verniere obrany został na głównego opiekuna, a Daniel Savanne na opiekuna przydanego Aliny Verniere przez radę familijną, w celu uregulowania interesów i zawarcia aktu spółki, zapewniającego młodej dziewczynie trzecią część zysków z przedsiębiorstwa.
Ze wszystkiemi firmami, z któremi Ryszarda łączyły interesy, Robert osobiście zawiązał stosunki. Wszędzie przyjęty został uprzejmie i otrzymał zapewnienie, że stosunki z fabryką odbudowaną trwać będą na dawnych warunkach.
Aurelia po powrocie z Alzacji i Lotaryngii okazała wielkie zadowolenie ze wszystkiego, co uczynił jej mąż. Dom w Neuilly spodobał się jej bardzo i kontrakt kupna został natychmiast podpisany.
Nową siedzibę niezwłocznie objęto w posiadanie i Alina Verniere podążyła tam za stryjanką, dla której czuła wielką życzliwość i wdzięczność nieskończoną.
Jednakże nie bez żalu rozstała się z rodziną Daniela Savanne, wśród której żyła tak długo szczęśliwie obok Henryka i Matyldy. Ażeby jednak to rozłączenie wydało się jej mniej przykrem, sędzia pozwolił swej córce, ażeby jej towarzyszyła i przepędziła wraz z nią w Neuilly dwa pierwsze miesiące po przenosinach. Henryk zaś co niedzielę poświęcać im miał cały dzień. W lecie natomiast Aurelia i Alina znów miały spędzić dwa miesiące w parku Saint-Maur, gdzie sędzia śledczy posiadał ładną willę.
Filip de Nayle czuł się wielce uszczęśliwionym. Za to Henryk Savanne nie był temu rad. Przyzwyczaić się nie mógł do tego, aby Alina nie mieszkała już na bulwarze Malesherbes. Chociaż wiedział, że ta opieka stryjostwa połączona jest z polepszeniem bytu materjalnego Aliny, nie mógł jednak powstrzymać się od tej uwagi, napojonej goryczą:
— Wołałbym tysiąc razy, aby do tego nie było doszło! Co mnie obchodzi ten majątek. Ja będę dość bogatym dla dwojga!
Kataryniarz Magloire odbywał swe wędrówki codzień w towarzystwie Marty, a pończocha, to jest skarb sieroty, coraz bardziej grubiał.
Marta nie zapomniała o babce. Dwa razy ze swym opiekunem obecnym chodziła do szpitala św. Ludwika. Doktor Sermet pocieszył ich zapewnieniami, ale niepozwolił się im zobaczyć z chorą. Trzeba jej było oszczędzić wszelkiego wzruszenia, trzeba więc było czekać.
Doktor dotąd sprzeciwiał się badaniu Weroniki Sollier przez Daniela Savanne. Najmniejsze znużenie, najdrobniejsze obciążenie umysłu, sprowadzić mogły zawikłania, których należało za jakąbądź cenę unikać.
Weronika odzyskała mowę. Znajdowała się w pełni kuracji, blizka wyzdrowienia. Z chwilą, gdy myśl zbudziła się w biednej głowie zbolałej, gdy usta mogły były wydać dźwięk, chciała mówić, wypytywać i wyjąkała w sposób, zaledwie zrozumiały:
— Pan Verniere?.. moja mała Marta?..
Na te pytania odpowiadał doktor Sermet:
— Wszak pani chcesz żyć dla tych, których kochasz?.. A więc zabraniam pani najzupełniej myślenia i męczenia mózgu... Dowiedz się pani tylko, że pan Verniere jest ranny, ale może się wyleczyć, i że Marta znajduje się pod opieką Magloira, kataryniarza, i wkrótce, jeżeli ulegać będziesz moim poleceniom, oboje będą mogli cię widywać. Zabraniam pani rozmyślać, zabraniam mówić... Wyzdrowienie szybkie może nastąpić tylko w takim razie...
— Weronice oczywiście pilno było wyzdrowieć. Nie rozmyślała wcale i zachowywała najzupełniejsze milczenie.
Polepszenie uwidaczniało się szybko. Doktor, sądząc, że jest dość silna do zniesienia ciosu, oznajmił jej z największą ostrożnością o śmierci Ryszarda Verniere i najzupełniejszem zniszczeniu fabryki.
Spodziewała się tego, i jakkolwiek wrażenie to było bolesne, nie sprowadziło następstw szkodliwych.
Doktor Sermet zwlekał jeszcze z zawiadomieniem jej o strasznem kalectwie, które miało być następstwem rany. Co za uderzenie piorunu będzie dla niej w dniu, kiedy zdejmą bandaże, a oczy odsłonięte zobaczą tylko ciemności?.. Chirurg lękał się tej chwili.

∗             ∗

W ambasadzie przy ulicy Lille położenie barona Wilhelma Schwartza nie było do pozazdroszczenia.
Od czas pożaru fabryki w Saint-Ouen, od dnia kiedy w powozie swym obecny był na pogrzebie Ryszarda Verniere, otrzymał z głównego sztabu niemieckiego depesze mniej niż pochlebne, w których wymawiano mu brak doświadczenia, niezręczność w kierowaniu podwładnymi oraz powierzonymi mu interesami.
Depesze te dotyczyły głównie sprawy Roberta Verniere, co do którego w Berlinie miano lepsze wiadomości, gdy baron Schwartz nie był w stanie nie donieść o jego postępkach.
Wiedziano już, że pani Verniere sprzedała wszystkie swe posiadłości w Alzacji i Lotaryngii i w Niemczech, ażeby dostarczyć mężowi funduszów do odbudowania fabryki w Saint-Ouen, na której czele miał stanąć. Wiedziano, że ministerjum wojny i marynarki w dalszym ciągu zawarły, z Robertem kontrakty, dotyczące robót, rozpoczętych przez brata jego Ryszarda, i że nadto Robert miał przedstawić do parlamentu armaty nowego systemu dla artylerji polowej, dla okrętów i bateryj nadbrzeżnych. To miało szczególną doniosłość.
Człowiek ten, który żył wśród warsztatów w Niemczech, czy nie zechce oddać Francji do użytku te wszystkie wiadomości i pomysły wynalazcze, w które się dzięki swym zdolnościom wtajemniczył, podczas pobytu w Berlinie oraz innych miastach niemieckich?
Pani Verniere, dawna pani de Nayle, dziecko zabranej prowincji, nienawidziła Prus. Więc ona miałaby może dość władzy nad mężem, ażeby go przejąć swą nienawiścią? Ojciec Aurelii, rozstrzelany został w Savernie wbrew prawom ludzkim i ludzkości; jeżeli teraz dawała Robertowi pieniądze bez rachunku, czy nie dlatego to czyniła, ażeby go uczynić niebezpiecznym wrogiem dla narodu, który go dawniej miał na swym żołdzie?
Temu należało wszelkiemi sposoby zapobiedz. Trzeba było spróbować, czy ta istota sprzedajna nie da się raz jeszcze przekupić, ażeby i we Francji, gdzie osiądzie i grać będzie rolę wybitną, stał się tem, czem był w Berlinie, człowiekiem oddanym Prusom.
— Syn Aurelii, w sztabie głównym niemieckim wiedziano o wszystkiem był uczniem wybitnym szkoły sztuk i rzemiosł, dawał już dowody wysokiej inteligencji i zdolności niepospolitej. Matka wychowała go niezawodnie w nienawiści przeciwko niemcom. Ponieważ jednak był młodym, miał namiętności i pragnienia młodości, a może upodobanie do wydatków i zbytku. Złotem kupuje się wszystko! Trzeba było kupić Filipa de Nayle jak Roberta Verniere.
W Berlinie oczekiwano już oddawna żądanych dokumentów w przedmiocie uruchomienia armii francuskiej na granicy wschodniej. Z niemniejszą niecierpliwością oczekiwano modelu nowych armat. Nic nie nadchodziło. Agenci tajni Niemiec, jakkolwiek płatni sowicie, pogrążali się w kompromitującej bezczynności. O’Brien, magnetyzer, używał życia, nie biorąc do serca interesów tych, którzy czynili mu byt łatwym i bardzo dostatnim. Wszystko to wyrzucano z goryczą baronowi Schwartz. Wreszcie w ostatniej depeszy cyfrowanej oświadczono mu katygorycznie:
„Niemcy są oszukiwane, płacąc drogo ludziom, którzy im nie służą, albo służą źle. Zmień pan swoich podwładnych. Stań się znów człowiekiem pomysłowym i energicznym, jakim byłeś dawniej, w przeciwnym razie będziesz w niedługim czasie pozbawiony swego stanowiska. Już wskazywany jest pański następca.“
Po otrzymaniu tej depeszy baron Schwartz przestraszył się wielce i zasmucił. Stanowisko, jakie zajmował w Paryżu, było bardzo przyjemne i jednocześnie bardzo korzystne, pozwalało mu prowadzić życie na szeroką skalę, czego nie mógłby przy bardzo małem majątku osobistym. Gdyby stracił posadę, którą uzyskał dzięki wysokim protekcjom, przyszłość dlań przedstawiała się przerażająco. Ażeby uniknąć tak fatalnego upadku, trzeba było, dopóki czas jeszcze, zaspokoić wymagania głównego sztabu.
Baron Schwartz postanowił więc przedewszystkiemr zgodnie z radą otrzymanej depeszy, zająć się zmianą lub rozruszaniem swoich podwładnych.
W tym celu zamierzył przedewszystkiem zająć się doktorem O’Brienem.
Amerykanin prowadził życie bez żadnego hamulca. Wydawał bez rachunku, wyrzucając literalnie pieniądze za okno, dla opłacania swej rozpusty. Zapomoga od Niemiec nie wystarczała mu wcale. Nie był też dlań dostatecznym, dochód z posiedzeń magnetycznych i z porad, których powodzenie nie zmniejszało się przecież.
Z dniem każdym pogrążał się coraz bardziej w otchłań długów, i zbliżała się godzina, kiedy O’Brien niechybnie zniknąć będzie musiał w tej przepaści; potrzeba było dlań wymyślić jaki nowy pomysł, sto razy zwiększający dochody, potrzeba było znaleźć medium, które prawdziwie zdolne byłoby zastąpić tę młodą amerykankę, której O’Brien zawdzięczał początek swych dochodów i sławy.
Piękna włoszka Mariani, która pomagała mu obecnie, chociaż inteligentna i uległa, była niewystarczająca. Zresztą młoda, piękna i powabna, wiedziała o potędze swoich wdzięków, nie myślała o tem, ażeby całe życie przepędzić w towarzystwie szarlatana, którego przyjęła za kochanka w przystępie rozpaczy, lecz którego teraz nienawidziła serdecznie. Przytem czuła zbliżającą się ruinę i nędzę. Postanowiła opuścić doktora i wręcz mu to oświadczyła.
Pomimo rozpusty, jakiej się oddawał, O’Brien bardzo był przywiązany do pięknej włoszki. Ażeby ją przy sobie zatrzymać, czego potrzebował? Pieniędzy i to bardzo wiele pieniędzy. Zkąd jednak ich wziąć.
Zasiłki, które dostawał od Niemiec, lubo były pokaźne, wydawały mu się drobnemi, nieodpowiadającemi jego potrzebom, i nadto doznawał głębokiego upokorzenia, znajdując się w zależności od barona Schwartza, który się z nim obchodził, jak z podwładnym byle jakim, życzył więc sobie zrzucić to jarzmo, przedtem jednak musiał wynaleźć sobie źródło dochodów, któreby się równały tej pensji, jakiejby się zrzekł. Zbrodnia, jaką popełnił niegdyś, uległa teraz przedawnieniu. Z tej strony nie potrzebował więc niczego się obawiać.
Nadto sprawy kręte, do których był wmieszany, i tajemnice, które przejął, odkąd był szpiegiem, płatnym przez Prusy, dawały mu siłę, której chciał używać jeszcze, a nawet nadużywać, po zerwaniu swych więzów.
O’Brien przewidywał sposób, jeżeli nie zbogacenia się, to przynajmniej dostarczenia sobie dowodów potrzebnych, do życia wygodnego i niezależnego; zamierzał jeździć zagranicę, jak to uczynił przedtem słynny Donato, zręczny szarlatan, który dał się poznać paryżanom posiedzeniami z sonambulizmem, magnetyzmem, hypnotyzmem, suggestją, i dzięki zjednanej reklamie, cieszył się potem ogromnem powodzeniem w całej Europie.
Ażeby przedsięwziąć ten plan, O’Brien potrzebował mieć wszelką swobodę działania, którą paraliżowała obecnie zależność jego od Niemiec. Zapewne łatwo było odzyskać niezależność, pokłóciwszy się z baronem Schwartzem, doktor jednak, lękając się możliwych następstw tego zerwania, wahał się do niego przystąpić.
A właśnie baron Wilhelm Schwartz sam przyśpieszył ten zatarg. Wezwał 0’Briena do pałacyku przy ulicy Verneuil, przyjął go z nachmurzoną twarzą i rzekł doń brutalnie:
— Jestem bardzo niezadowolony z twych usług, panie doktorze.
— Doprawdy! wyrzekł O’Brien z najzimniejszą krwią. cóż pan masz mi do zarzucenia?
— Pan widocznie nie przywiązujesz żadnej wagi do rozkazów, jakie otrzymujesz, a poszukiwania, jakie panu są powierzane, nie dają żadnego rezultatu.
— To znaczy, panie baronie, że z pańskiego punktu widzenia, powodzenie jest obowiązkowe?..
— A przynajmniej, że niedopuszczalne jest ciągłe niepowodzenie, to nawet świadczyć może o nieudolności... Słowem, że nie zarabiasz pan tych pieniędzy, które pobierasz od nas.
— Panie baronie, odparł amerykanin, we Francji jak i w Niemczech, kiedy usługi podwładnego nie podobają się, to go oddalają, dając mu pewne wynagrodzenie za niewymówienie w porę. Co panu w tem przeszkadza?
— Zdaje mi się, panie doktorze, że patrzysz się na położenie filozoficznie, zawołał Wilhelm Schwartz, ździwiony wielce, gdyż spodziewał się usprawiedliwień i błagań.
— Filozofia moja jest rzeczywiście wielką. Ponieważ mnie pan nie cenisz, chcę się sam usunąć... i uczynię to bez żalu.
— Zapominasz pan widocznie, żeś zaciągnął względem Niemiec dług wdzięczności.
— Tego zaprzeczam. Służyłem Niemcom wiernie, one mnie płaciły regularnie. Ani Niemcy nie są mi nic winne, ani ja Niemcom, jesteśmy skwitowani.
— Moglibyśmy byli pana zgubić, a tego nie uczyniliśmy...
— Bo mieliście w tem swój interes. Chcąc mieć ze mnie użytek, gdy wam się to podobało, teraz zmieniliście swe chęci, to zawsze powód, ja się usuwam, nie żądając nawet tłomaczeń.
— Masz pan w swojem ręku dokumenty, które winny być zwrócone.
— Rzeczywiście, mam interesujące dokumenty, i gdyby mi przyszła myśl nadużycia ich, oświeciłyby one rząd francuski, jakich knowań używa we Francji szpiegostwo niemieckie. Odniosę je panu jutro.
— Liczę na to i tytułem gratyfikacji, za usługi dawniejsze, wypłacę panu dziesięć tysięcy franków.
— To ma być zapłata za wcześniejsze oddalenie? wyrzekł O’Brien szyderczo. Zatem jutro o godzinie jedenastej tutaj.
Magnetyzer, gdy po chwili przechodził przez podwórze pałacyku przy ulicy Verneuil, szeptał do siebie:
— Naiwny ten baron! dokumenty te, za które teraz zapłacić ma dziesięć tysięcy franków, odfotografowałem i w razie sposobności nieomieszkam z nich skorzystać.
Nazajutrz o umówionej godzinie O’Brien zwrócił baronowi Wilhelmowi Schwartzowi wszystkie dokumenty, bez jego wiedzy zostawiwszy u siebie ich podobizny fotograficzne, i otrzymał dziesięć tysięcy franków gratyfikacji, przyczem przedstawiciel Niemiec dodał te słowa w rodzaju przestrogi:
— W interesie pańskim, doktorze, radzę ci roztropność. Nigdy z oczu nie tracimy ludzi, którzy do nas należeli. I pan będziesz pod dozorem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwa dni później dzienniki najpoczytniejsze zawierały wiadomość sensacyjną, głoszącą z zachwytem o gabinecie porad i posiedzeń z suggestją i hypnotyzmem wielkiego magnetyzera O’Briena, oświetlającego przyszłość, czytającego w przeszłości i stosującego wiedzę swą do leczenia pewnego i prawie cudownego chorób nerwowych i umysłowych.
O’Brien w ten sposób przygotowywał swe podróże zagranicę.
Gabinet porad przy ulicy Zwycięztwa, chwilowo zaniedbany, stał się znów modnym i odzyskał klientelę tak liczną, jak dawniej.
W przystępie radości, że się uwolnił od upokarzającej zależności względem barona Schwartza, O’Brien nie pomyślał o wszystkiem. Nieoględnie zatrzymał przy sobie, jako lokaja, pełniącego obowiązki szwajcara podczas wielkich posiedzeń, niemca, pewnego pomerańczyka, któremu ufał najzupełniej.
Takie było w ciągu miesiąca stycznia położenie naszych głównych osób.

★ ★ ★

Weronika Sollier zaczynała przychodzić do zdrowia. Zabliźniły się już rany, zadane kulą rewolwerową Klaudjusza Grivot, jak również spowodowane operacją doktora Sermet. Bandaże zostały zdjęte. Teraz chirurg oczekiwał z prawdziwym niepokojem chwili, kiedy biedna kobieta spostrzeże swą ślepotę.
Weronika, zaledwie uwolniona została od aparatu, który więził jej twarz, podniosła powieki, jeszcze zbolałe, i ruchem machinalnym powiodła dokoła siebie spójrzenie bezwładne. Ujrzała się otoczona ciemnością nieprzeniknioną, bardziej nawet, niż noc najczarniejsza. Nie pojmując jeszcze swego nieszczęścia, sądziła że ostatni jeszcze bandaż zasłania jej oczy.
— Zdejmcie mi ten bandaż, proszę, wyrzekła, chciałabym już wydostać się z ciemności.
Nikt nie odpowiedział.
Ręce podniosła ku twarzy i palce, rozpalone gorączką, dotknęły oczu.
Ciemność panowała ciągle.
— Czy to noc? zapytała.
To samo milczenie.
— Ależ ja nic nie widzę! nic! zawołała.
Doktor ujął ją za ręce.
— Odwagi! biedna kobieto! wyszeptał głosem wzruszonym, odwagi!.. Potrzeba ci jej bardzo.
Te słowa, a raczej sposób, w jaki były wyrzeczone, rozświetliły nagle umysł Weroniki. Zrozumiała. Jęk głuchy wydarł się z jej piersi, poczem wyjąkała z rozpaczą:
— Ślepa! jestem ślepa!.. O mój Boże!
Ażeby ją trocha pocieszyć, doktor Sermet rzekł:
— Jakkolwiek jest wielkie to nieszczęście, powinnaś się pani uważać za szczęśliwą!
— Szczęśliwą!.. powtórzyła.
— Tak, ponieważ życie pani uratowane, wbrew wszelkim przewidywaniom. Kiedy panią przyniesiono tutaj, uważałem stan pani, jako zupełnie rozpaczliwy! Wszystko, co tylko mogłem, uczyniłem, i powiodło mi się. Szczycę się tem, gdyż zadanie było bardzo trudne. Nie będziesz już widziała swej wnuczki ukochanej, to prawda, i pojmuję gorycz tego żalu, ale słyszeć będziesz jej głos, a gdy okryje cię pocałunkami, serce twoje zabije, zapomnisz, że jej nie widzisz, i będziesz szczęśliwa z tego, że żyjesz...
— To rozumiem, panie doktorze, i masz słuszność, odpowiedziała Weronika głosem drżącym. Ale myśl, żem widziała dobrze twarz mordercy pana Verniere i mego, i że przejdę nieraz obok niego, a nie będę mogła zawołać: To on! ponieważ go nie zobaczę, ponieważ jestem ślepą! ta myśl przywodzi mię do rozpaczy.
— Uspokój się, pani Sollier!.. rzekł żywo chirurg. Bóg jest sprawiedliwy! Nie zechce, ażeby podły morderca pozostał nieukaranym! Pozwoli może, że nie widząc nawet, będziesz go mogła wydać sprawiedliwości. Miej ufność w Bogu. Teraz moje zadanie jest przy pani skończone. Za trzy dni wypiszę panią ze szpitala.
— Wprzód jednak pozwoli mi pan przyjąć tutaj Martę i Magloira, który się nią zaopiekował, abym mogła ucałować przynajmniej ich oboje, ponieważ, niestety, nie mogę ich widzieć!
— Natychmiast go zawiadomię, rzekł doktor.
Ręce drżące niewidomej poruszyły się w powietrzu, szukając rąk doktora. On je podał.
Weronika poniosła je do ust, płacząc.
— Dziękuję ci, panie doktorze, wyjąkała, dziękuję, żeś mi uratował życie, ponieważ tobie to zawdzięczam, że będę mogła uścisnąć swą Martę!
Doktor opuścił szpital ze wzruszeniem, jakiego oddawna nie doświadczył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.