Markiza Pompadour/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Markiza Pompadour
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział Przerwana gonitwa za marzeniem
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V.
Przerwana gonitwa za marzeniem.

Jednak ku wieczorowi król nie wytrzymał...
Po wieczerzy, którą spożył na tarasie Wersalskiego Zamku w towarzystwie faworyty pani de Châteauroux i pani de Chevreuse — przechadzał się długo nerwowym krokiem śród drzew pomarańczowych i wspaniałych palm, rozpościerających liście z olbrzymich donic. Nagle przystanął przed panią de Chevreuse i spytał krótko:
„Kto ona była?“
Pani de Chevreuse oczekiwała tego pytania:
„To była pani d’Étioles, która dawno marzy o udzieleniu jej prawa zobaczenia króla zbliska... i zdobywa je mądrością przypadków,“ odparła z uśmiechem.
Pani de Châteauroux miała lęk w już łzawiących się oczach.
„D’Étioles... d’Étioles,“ mruczał król. „Słyszałem to nazwisko. Ale zdaje się, blask jego przygasł dawno. Kto ją rodzi?“
„Jest to córka liweranta armji, pana Poisson...“
Król skrzywił się. Pani Châteauroux wtrąciła:
„Nie! niższego urzędnika zarządu wojskowego, skazanego na powieszenie za oszustwa, który ukrywa się zagranicą.“
„Fuj!“ rzekł król.
Stroskany jął się przechadzać ponownie.
„Jednak córka nie odpowiada za ojca,“ rzekła pani de Chevreuse. „Joanna-Antonina otrzymała wykształcenie, którego może jej pozazdrościć najarystokratyczniejsza dama. Jest tyleż mądra, co i piękna, jest w całem znaczeniu tego słowa...“
Nie dokończyła. Pani Châteauroux niby przypadkiem przeszła koło niej i nastąpiła jej tak mocno na nogę, że mówiąca krzyknęła z bólu.
„Co się stało?“ zwrócił się król ze stopni tarasu.
Pani Châteauroux patrzyła ostro na panią Chevreuse, jakby dawała jej znak porozumienia.
„Nic!... reumatyczny ból w nodze... Jeżeli pozwolisz, Najjaśniejszy Panie, to odejdę. Czuję się niedobrze...“
Ludwik już nie słuchał. Chodził zatopiony w myślach, egoistycznie pochłonięty rozgrywającą się w nim walką zmiennych nastrojów.
Nagle rzucił z uśmiechem, zwracając się do księżnej Châteauroux:
„A co byś rzekła, droga Marjo Anno, gdybym wydał taki rozkaz:
Zakazuje się ojcom, skazanym na powieszenie posiadać piękne córki, zwłaszcza... jeżeli są mieszczanami.“
Pani Châteauroux śmiała się przez mimowoli nabiegające do jej oczu łzy. Ludwik dowcipkował dalej:
„Niestety! Nawet król Francji jest ograniczony w prawach. Nie mogę wydać takiego „ordonansu“.
„Jest niepotrzebny — Wasza Królewska Mość,“ rzekła pani de Chevreuse, „bo już został spełniony. Pani d’Etioles jest na szczęście córką pana de Tournehem. Mądra natura poprawiła głupstwo małżeńskiego łoża.“
„A!“ zaśmiał się król, „teraz to jest zrozumiałe. Ale po co są metryki dla trzeciego stanu. Powinny one być tylko przywilejem arystokracyi.“
„I również wprowadzać w błąd!“ rzekła pani de Chevreuse. „Acz nie tak szkodliwie, jak w wypadku z panną Poisson...“
Spostrzegła, że pani Châteauroux — naogół pogodna i dobrotliwa — świdruje ją spojrzeniem niemal nienawistnem. Przytem ból w nodze dokuczał jej jeszcze.
„Król pozwoli, że odejdę.“
„Nie zatrzymuję pani!...“
Oddała głęboki ukłon królowi i faworycie i odeszła.

Nazajutrz pani de Châteauroux złożyła jej wczesnym rankiem wizytę. Rzekła do niej poprostu, serdecznie:
„Wybacz mi, kochana przyjaciółko (bo za taką chcę cię uważać), moją wczorajszą... nieostrożność. Ale twoja była większa — nacisnęła mi serce. Pani nie wiesz chyba wcale o tem, że na dworze istnieje już klika, zamierzająca dać naszemu najukochańszemu Ludwikowi małą d’Etioles... szukają jeszcze tylko przyzwoitych sposobów.“
„Nic nie wiedziałam o tem,“ rzekła z niewinną minką pani de Chevreuse.
„Otóż racz pani powiedzieć pani Poisson-d’Étioles, żeby nie ważyła się narzucać tak bezwstydnie oczom króla, jak to miało miejsce wczoraj, bo... i ja będę zniewoloną znaleść sposoby, uniemożliwiające jej podobny nietakt...“
Oczy jej zabłysły groźnie. Po raz pierwszy zagroziła wyraźnem oddaleniem kogoś z okolicy Wersalu — orężem, tak potężnym w ręku faworyt, skłonnych pieszczotą i intrygą wydobywać pożądane dla siebie rozkazy królewskie...

Pani d’Étioles zrozumiała wagę zakomunikowanego jej poufnie zlecenia. Odtąd nieomal zamknęła się w swoim domu Paryskim. Zamknęła się ze swojem marzeniem. Przytłumiła bicie serca. Wiedziała, że pani Châteauroux jest chora — mówiono, że ma sercowe ataki — oczekiwała cierpliwie jej śmierci, zawsze pełna dziwacznej pewności, którą ją natchnęły wróżby „cyganki“ i plany matki, wychowującej ją na „kąsek królewski“.
Widziała Ludwika XV. zbliska — zamieniła z nim słów kilka. Wydał się jej piękniejszym nad wszystkie opisy zachwyconych bywalców Wersalu, nad wszystkie portrety, przedstawiające prawnuka, dziedziczącego urodę „Króla-Słońca“. Niewątpliwie jej żywa wyobraźnia — na tym zwłaszcza punkcie najgorętsza, rozgrzana marzeniem dzieciństwa o „niedostępnym królu z bajki Wersalskiej“ — jeszcze przesadziła koloryt rzeczywistości. Joanna nie dostrzegała, że na twarzy 34-letniego króla już pojawiły się szpecące jej urok rysy zblazowania, duchowego zmęczenia, prawie ospałości. Rozpieszczony przez kobiety i zbytek próżniaczego dworu zatracał już świetne przyrodzone dary ducha. Zniweczył je tryb życia, etykieta dworska, pustka epoki.
Ale dla pani d’Étioles sen młodości o wybranym kochanku zespolił się z marzeniem dzieciństwa o majestacie królewskim. Najpotężniejszy z monarchów Europy — przez tradycję historyczną — stał się dla niej ideałem piękna ciała i duszy. Wady? — mógł je posiadać, ale krytyczna względem wszystkiego na świecie, tu stawiała sobie tamę — potrzebowała ideału.
Naogół wyrachowana, udojrzalona przedwcześnie, potrafiąca zimno, po męsku, obmyśleć najpewniejsze środki, prowadzące do jasno widzianych celów, wychodząca zamąż bez sympatji dla męża, traktująca ten swój wybór, jako drogę do bogactwa — etap do zamierzonego celu, którym było miejsce w sercu króla i stanowisko miłośnicy w Wersalu — zachowała w sercu wbrew całej powadze chłodnej myśli i obliczającej fantazji jeden punkt gorejący żywym ogniem przez całe życie: był nim wymarzony obraz Ludwika. To była jej wiara nieomal religijna. Wątpliwem jest, czy posiadała jakąkolwiek inną...
Tajemnicy jej serca nie odgadywał małżonek. Zawsze jeszcze kochał ją, jak w dniu ślubu, jak wcześniej jeszcze w niewiadomości lat chłopięcych. Wielbił ją po dawnemu — nie! stokroć więcej — bo w oczach jego urastała w czary duszy i zyskiwała podziw stanowiącego opinję wyższego towarzystwa, zapraszana nieomal błagalnie do najświetniejszych domów finansiery, niechętnie przyjmująca zaproszenia, wyczekująca zaprosin od zamkniętych kół najwyższej arystokracji, które otwierały się niekiedy dla tej nadzwyczajnej „burżuazki“, podbijającej gości talentami i kokieterją. Ale był w głębi duszy zdania, że jest ona raczej zimną boginią, przed którą wypada tarzać się w prochu ziemi, niż kobietą, potrafiącą dać mężczyźnie uścisk gorącej pieszczoty. Dziwił się niekiedy zapałowi jej deklamacji, namiętności jej śpiewu — i nie rozumiał cudu sztuki, tak dalekiego od natury. Sądził, że jego „marmurowej bogini“ brak zmysłów — i to sprawiało, że był spokojny o posiadany skarb. Stąd udzielił jej zupełnej wolności — nie mógł nie udzielić — albowiem w gruncie rzeczy niewidocznie zdespotyzowała jego słabą, nieco gnuśną naturę. Odsuwała go od siebie, oddana ciągłym zajęciom — kształciła się bezustannie, wchłaniała w siebie bogactwa sztuki i morze wiedzy, rosnącej w twórczym duchu czasu zdala od dworu i pustki towarzyskiej — użyczała mu krótkich chwil, niby szczodrobliwego daru. Pokorny jej woli i życzeniom wuja, względem którego czuł się zobowiązany, układał stylowe memorjały z dostarczanych mu przez pana de Tournehem danych finansowych — nie był człowiekiem bez zdolności, pisał pięknie. I tak żył pomiędzy tą narzuconą mu przez mocniejsze wole pracą i długiemi wypoczynkami wygodnisia, pomiędzy rozdrażnieniem nerwowem, wyładowującem się w grze klubowej, a leniwem rozmyślaniem o niczem, pomiędzy kornym hołdem, złożonym wiecznie zajętej bogini i wyżebraną u chwilowo łaskawej pieszczotą. Pani d’Étioles w głębi duszy pogardzała nim — ale nauczyła się go znosić we wskazanych i przyjętych przezeń posłusznie granicach.
Przemilczała przed nim o wypadkach swej wyprawy do dóbr Étioles, to jest trzech spotkaniach z królem — to była „jej rzecz“, jej tajemnica. Oboje — było to w duchu czasu i sfery — nader mało zajmowali się dzieckiem, Aleksandryną, której pokierowanie wzięła na siebie chciwie i zazdrośnie babka, pani Poisson, mieszkająca pod Paryżem. Wiadomości o małej przywoził pani d’Étioles brat jej Abel, który niedawno wyszedł ze szkoły marynarki; zawoził od matki Aleksandrynie prześliczne sukienki, które wykonywała najwytworniejsza firma krawiecka według jej rysunków. Inne matki oglądały stroje na dziecku zazdrośnie i naśladowały je z zapałem ku upiększeniu swoich maleństw.
Od czasu „zakazu“, wydanego przez panią de Châteauroux, przybył twarzy pani d’Étioles pewien odcień melancholijny, który stanowił zagadkę dla jej małżonka. Wydawała się jeszcze ozięblejszą dlań, dla dziecka, brata i matki — bardziej zagłębioną w swoich studjach. Szukała zapomnienia w malarstwie, muzyce, studjach historycznych i literackich.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.