Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
Jaskinia.

Po upływie kilku minut, hrabia Duriveau i strzelec jego podnieśli kamienie spojone ziemią, i odkryli drzwi prowadzące do jaskini wykradacza zwierzyny, a na teraz niespodzianego schronienia zbiega Bamboch’a.
Pani Wilson i jéj córka pochylone na szyjach swych wierzchowców, czekały na rozwiązanie tego zjawiska; sam nawet Scypio, mimo swéj lekceważącéj obojętności, dzielił powszechną ciekawość.
— Ależ to nie jama! — nagle zawołał hrabia Duriveau, gdy nakoniec postrzegł drzwi ogołocone z kamieni i cierniska.
A nie dojrzawszy przez szczeliny mocnych drewnianych dylów żadnego światła w jaskini, dodał coraz bardziéj zdziwiony:
— Można mniemać że to wejście do jakiegoś a podziemnego sklepienia.
— Do podziemnego sklepienia! powtórzyła uradowana pani Wilson, ach! to bardzo romantyczne! nie każdemu szczęści się coś podobnego zobaczyć; w obecnych czasach podziemne sklepienia są zbyt rzadkie.
— Czy to jest podziemne sklepienie, czy nie, nasz lis musiał się tu skryć koniecznie, wykrzyknął stary myśliwiec i podniósł drzwi, które otwierając się w na wicianych zawiasach, dozwoliły widziéć wązkie a spadziste wejście.
— Ah! to rzecz szczególna, z zastanowieniem rzekł hrabia, że taka podziemna jaskinia w moich lasach istnieje, a nikt mię dotąd o niéj nie uwiadomił. Czy i ty Latrace o niéj nie wiedziałeś? spytał hrabia swojego strzelca.
— Nie...panie hrabio... nic zgoła nie wiedziałem...
I po raz piérwszy od chwili odkrycia jaskini, stary myśliwiec zdawał się być zakłopotanym, bo mu zapewne jakaś nowa myśl przyszła do głowy.
— Sam przejrzę to podziemie, rzekł hrabia Duriveau, i przekonam się dokąd prowadzi.
— Pan hrabia nie potrzebuje sam schodzić, rzekł Latrace, poszlijmy tam naszego Lumineau, a zaraz przekonamy się czy lis tam się znajduje. Tu! Lumineau, szukaj! dodał stary myśliwiec, pokazując psu wejście do jaskini.
Pies wskoczył do niéj.
Hrabia nie odpowiadając na uwagę strzelca, zabierał się także do jaskini, i w tym celu oddał już konia dojeżdżaczowi, gdy pani Wilson obracając się do pana Duriveau, zawołała:
— Ostrożnie, kochany hrabio, byłoby nierozwagą tak się narażać.
— Dzieciństwo, pani! śmiejąc się odpowiedział hrabia — czy sądzisz że z téj jaskini wypadnie lew lub tygrys? Niestety! te lasy są zbyt skromne dla takich gości. Racz więc pani darować, że ją na chwilę opuszczam, ciekawość moja do najwyższego stopnia obudzona.
— Uspokój się pani, z drwiącym uśmiechem przerwał Scypio, ja podzielę sławę i niebezpieczeństwo mojego ojca.
I także zsiadłszy z konia zbliżył się do hrabiego.
— Szczególna rzecz, rzekł tenże, stanąwszy na piérwszéj stopie w ziemi wykopanéj, i zapuszczając Wzrok w ciemności jaskini — możnaby powiedziéć, że dostrzegam coś nakształt odblasku świécy.
— To zakrawa na fantastyczność! zawołał: Scypio wtykając lornetkę między obie powieki.
Właśnie gdy hrabia miał zamiar spuścić się pod ziemię, odgłos licznych i zewsząd zbliżających się kroków, zwrócił uwagę jego i innych widzów téj sceny; stojąc więc nieporuszony jedną nogą wewnątrz a drugą zewnątrz jaskini, hrabia postrzegł nadciągających rozmaitemi drogami ku ugorowi około trzydziestu wieśniaków, nędznie ubranych a uzbrojonych w widły, cepy, kosy i ogromne pałki.
Gdy te rozmaite gruppy się zeszły, ludzie zdający się im przewodniczyć, skoro się tylko dostrzegli, wszczęli między sobą następującą rozmowę:
— I cóż?
— Nic... a wy?
— I my nic, a przejrzeliśmy najmniejszy nawet krzaczek.
— A my każde drzewo, bo nawet gałęzie, jakbyśmy na wiewiórki polowali.
— A my zaglądaliśmy do każdego dołu.
— A przecież nic... i nic.
— Może ojciec Lancelot, który wprost za panem Beaucadet swoich poprowadził... był szczęśliwszym; może on schwycił zbójcę.
— Co to za banda łotrów, co sobie tak po moich lasach plondruje? zmarszczywszy czoło hrabia Duriveau zapytał swego strzelca.
— Jestto obława na rozbójnika, o którym niedawno wspominałem panu hrabiemu.
— Rozbójnika? spytała pani Wilson zbliżając się wraz z córką ku hrabiemu.
— Nie chciałem pani niepokoić, z uśmiechem rzekł pan Duriveau, zataiłem jéj więc zdarzenie, które wraz z dopiéro odkrytą jaskinią cały romans stanowić może. Oto utrzymują, że jakiś bandyta, zbieg z więzienia w Bourges, ukrywa się w tych lasach.
— I pan chciałeś wejść do tego podziemia! z przerażeniem zawołała pani Wilson; o Boże! kto wié czy ten człowiek tam właśnie nie ukrywa się.
— Prawda, odpowiedział hrabia, szybko postępując ku otworowi jaskini, od którego na chwilę był się oddalił aby pomówić z młodą wdową — być może, że ten bandyta tam jest; chcę się o tém osobiście przekonać...
— Na Boga żywego!... wstrzymaj się pan!... zawołała pani Wilson, lekko zsuwając się z konia; poczém szybko przystąpiła do hrabiego i rzekła:
— Jeżeli ten człowiek tam się ukrył, rozpacz każe mu użyć wszelkich środków obrony! Zaklinam pana! nie popełniaj tak nierozważnego czynu!
— Moja lękliwa i miła przyjaciółko — śmiejąc się odpowiedział hrabia — kiedym niedawno widział panią gotową przebyć najniebezpieczniejszą przeszkodę, czyliżem nie wołał: Po co to nierozsądne popisywanie się!.... Pozwól mi pani teraz, niech ci odwetuję.
Scypio tymczasem dopomógł Rafaeli zsiąść z konia i zcicha szepnął jéj kilka słów do ucha; następnie przyprowadził do matki, która zwracając mowę do wicehrabiego, rzekła;
— Dopomóż-że mi Scypionie, wstrzymajmy ojca od tak niebezpiecznego zamiaru!... Jakże, chce sam jeden uwięzić zbójcę, który się może tam ukrywa!..
— Słuszna uwaga, rzekł Scypio do ojca z zimnym i szyderczym uśmiechem — istotnie twoje poświęcenie się jest wzniosłe, bohaterskie, przyznaję; lecz nieco przesadzone... Chcesz zastąpić żandarma, no! nie zazdroszczę ci! Ale nie odbiéraj mu chleba.. nie chwytaj mu złoczyńcy przed samym nosem. A że żandarmi są tu w pobliżu, to Latrace wsiądzie na koń i przywoła ich.
— Jakkolwiek trzpiot, Scypio ma w tém słuszność, odezwała się pani Wilson do hrabiego — najusilniéj więc pana proszę, nie wdawaj się w tę sprawę.
— Owszem, pani, Scypio nie ma słuszności, stanowczo odpowiedział hrabia: każdy człowiek prawy powinien chwytać złoczyńcę, gdziekolwiek go spotka, a mianowicie gdy temu towarzyszy niebezpieczeństwo.
— Milczże..! bo mię poniżasz; mówisz jak sołtys w kłopocie, odezwał się Scypio do ojca, łokciem go potrącając.
Zuchwałe i zimne szyderstwo Scypiona i tym razem znowu hrabiego z dwóch względów obraziło: bo obawiając się nieprzyjemniejszego może wypadku, musiał znieść to szyderstwo w obec kobiéty którą ubóstwiał; bo musiał milczeć w obec téj którą zamierzył wzruszyć tym czynem odwagi, skąd inąd niezaprzeczonéj. Ale Pan Duriveau i teraz umiał być panem siebie, spojrzał tylko zimno na syna i bliżéj przystąpił do otworu jaskini.
— Przyjaciele, rzekła teraz pani Wilson do wieśniaków, nie opuszczajcie pana hrabiego, idźcie za nim... brońcie go w razie potrzeby.
Cała okolica lękała się hrabiego Duriveau; znano jak byt surowym dla swych officyalistów, jak ostro karał najmniejsze ubliżenie swoim prawom właściciela ziemskiego; wreszcie rozkazujący ton mowy, dumne obejście, srogie oblicze, wszystkich od niego odstręczało lub trwogą przejmowało; zamiast więc usłuchać prośby pani Wilson i otoczyć hrabiego w chwili gdy zamierzał spuścić się do jaskini, jeden wieśniak rzekł półgłosem:
— Kiedy się panu hrabiemu podobało aby sam jeden schwytał zbójcę, to niechże sobie chwyta,... my przy tém nie obstajemy.
— Wiem ja o tém dobrze, żeście nikczemni tchórze, pogardliwie odpowiedział pan Duriveau.
— Tchórze... ten... rzekł jakiś biedak z blademi ustami, i twarzą od gorączki grasującéj w okolicy mocno zmienioną, ha,... tchórze,... gdyby mi zbójca co złego wyrządził, ucierpiałaby na tém moja żona i moje dzieci... bo oni mnie tylko mają.
— O! podłe, zezwierzęciałe plemię! z gorzką pogardą rzekł hrabia. Dla was ta obława jest tylko sposobnością do włóczenia się tłómami, do plondrowania moich lasów, do wypłaszania mojéj zwierzyny, lub do wykradania jéj na miejscu jak to umiecie... Przepróżnowaliście i przełajdaczyliście cały dzień; musicie być kontenci!
— Nie przyszliśmy tu dla naszéj zabawki, panie hrabio, nieśmiało rzekł jeden wieśniak; pan burmistrz wezwał nas w imieniu prawa;... a dla nas biedaków... dzień próżnowania... jestto dzień bez chleba.
— Doprawdy? To więc dla tego w dni niedzielne tarzacie się po szynkach, pijaki! z pogardliwą ironią odparł hrabia. Jeżeli dla braku pracy niedziela jest dniem bez chleba, to dla was bynajmniéj nie jest dniem bez wina; bo upijacie się jak bydlęta. Dawniej byłem tyle nierozsądny że mię uwodziły wasze płacze i narzekania, ale teraz już was znam.
— Dobrze, — dobrze ojcze! odezwał się Scypio, odzyskałeś znowu mój szacunek; ale przed chwilą zakrawałeś rai nieco na uczciwca, jak np. w Henryku Momier... i djabelnie wyglądałeś na krajczany pantofel...
Spokojni i dobroduszni wieśniacy, przywykli do licznych upokorzeń, już to nędzą, już przymuszonemi względami dla tych którzy z nich ciągną korzyści, już nokoniec nieznajomością własnéj godności, tym nieuniknionym skutkiem niedoli i ciemnoty; wieśniacy, mówimy, smutnie zwiesiwszy głowy, bez gniewu słuchali ostrych wyrzutów pana Duriveau, atoli jeden z nich, osiwiały staruszek, bojaźliwie odpowiedział na zarzut próżnowania w niedziele.
— Wszakże i Bóg siódmego dnia odpoczął,... panie hrabio; a czemużbyśmy my biedacy tego czynić nie mieli?
— Dosyć tego, wyniośle zawołał pan Duriveau. Uczynię to czego żaden z was nieśmiałby, i nic w tém dziwnego!
I podniecony prawdziwą odwagą, jak niemniéj chęcią okazania się wyższym nad gmin który rzeczywiście uważał za plemię podlejsze od swojego, hrabia, mimo próśb pani Wilson i Rafaeli, która głos swój z głosem matki połączyła, bez broni wszedł śmiało w podziemie, rozkazującém spojrzeniem zabroniwszy staremu Latrace, aby nie szedł za nim.
Bądź dla tego że pan Duriveau zapomniał zalecić synowi aby pozostał na zewnątrz, bądź téż iż milczący liczył na jego pomoc, dosyć że Scypio udał się za nim; pierwéj jednak zapalił trzecie cygaro i z właściwą sobie szyderczą oziębłością poszedł w ślady ojca, powiedziawszy do pani Wilson:
— Moje panie.... módlcie się za nas... ale prosił — o chór...
I machinalnie końcem łowieckiego harapnika otrzepując zakurzone bóty, niedbale zaczął spuszczać się w jaskinię.
Prowadziło do niéj ośm lub dziesięć wązkich stopni grubo w ziemi wykopanych; ojciec i syn wkrótce więc znaleźli się wpośród obszernéj groty naturalnéj, wydrążonéj pomiędzy skałami, których wyższa część w oderwanych massach zalegała u góry. Na zewnętrznéj stronie tych skał, traf czy téż ręka człowieka utworzyły otwór cierniskiem na wpół przykryty, który prowadził do jaskini i zarazem przepuszczał do niéj powietrze i światło. Ten to promień światła wspólnie z bladym połyskiem małego żywicznego kagańca, rzucając blask dziwny, grobowy, dozwolił hrabiemu Duriveau postrzedz obraz na którego widok zadrżał i krokiem wstecz cofnął się.
Bamboche również zadrżał, gdy ten obraz piérwszy raz zobaczył; atoli wzruszenie zbiega było, skutkiem wspomnienia które go trwogą i boleścią przejęło.
W głębi groty, na wzniesieniu z nagromadzonych kamieni urządzoném, stała kolebka z sitowia upleciona, a w téj kolebce, usłanéj świeżemi różyczkami, leżało malutkie niedawno zmarłe dziecię: leżało zaś tak powabnie, kolorki tak miało świeże i miłe, iż sądziłbyś że śpi. Nie więcéj zapewne żyło jak miesiąc. U stóp kolebki, bez wątpienia w miejscu grobowéj pochodni, gorzał żywiczny kaganiec.
Przy półcieniu w téj jaskini panującym, można widziéć było drewnianą skrzynię, zastępującą miejsce łóżka, zasłaną liściem zeschłéj paproci; obok tego łożyska znajdował się wązki otwór jakby do jakiéj galeryi górniczéj wiodący, przez który tylko czołgając się człowiek przejśćby zdołał. Ta spadzista galerya prowadziła z głębi jaskini aż na wierzch zewnętrznéj ściany, jak o tém przekonywało blado niebieskawe światło przebijającego się blasku słonecznych promieni. Oba wyjścia z téj jaskini, zostawione otworem, świadczyły o zniknięciu Bambocha.
Vicehrabia połączył się z ojcem właśnie w chwili gdy ten drżący cofnął się na widok skromnego i tajemniczego grobowca dziecięcia, które spoczywało w kolebce świeżym kwieciem usłanéj. Wówczas nawet, gdyby wrażenie jaki ten prosty, rozrzewniający i bolesny obraz wzniecić musiał, vicehrabiego choć chwilowo tylko wzruszyło, on jako człowiek znudzony, zakamieniały, musiałby stłumić w sobie to uczucie; ale serce tego młodzieńca, szybko i w samym już kwiecie zwiędłego w zgniłe atmosferze którą oddychał od piętnastego roku życia, oschło na prawdę; on nie udawał téj oschłości jakbyśmy chętnie mniemać chcieli, ale owszem popisywał się z nią zuchwale. Dla tego więc, gdy ojciec mimowolnie ulegając uczuciu litości i zajęcia, zapominając że go miał i chciał ukarać za krzywdy wyrządzone Rafaeli, rzekł do niego lekko drgającym głosem:
— Scypionie... patrzno... na tę biedną zmarłą dziecinę.
Scypion włożył lornetkę w oko i odpowiedział:
— Do licha! przecię widzę... to jakiś zarżnięty baranek, zmarły owoc błędu jakiejś wiejskiéj cnotki, epizod zżycia uwieńczonéj dziewczyny — a potém, obejrzawszy się wkoło i końcem harapnika wskazując ojcu otwór drugiego wyjścia z jaskini, dodał: Jeżeli ten, którego te wiejskie niedołęgi nazywają zbójcą tu był ukryty, zapewne umknął tą dziurą... a że tu nie ma ani zbójcy ani lisa, zatem podwójne łowy chybione... A co? przyznaj sam, że to piękna rzecz ta niewinność wiejskich obyczajów“? Wierzże tu teraz w ich śmietankę i świeże jaja!
To powiedziawszy, wykręcił się na piętach i zamierzał wyjść z podziemia.
Mimo zatwardziałości charakteru swojego, Duriveau uczuł się zrazu dotknięty, może nawet upokorzony (bo on okazał czułość), okropna oziębłością Scypiona; ale że ostatnie słowa syna schlebiały ulubionym zasadom hrabiego, i, że się tak wyrazimy, niby popierający dowód, przyszły w pomoc nieuleczonéj pogardzie jego dla pewnéj klassy ludzi, rzekł więc po chwili:
— Wiem ja dawno, że gmin wiejski jest równie zepsuty jak gmin miejski.... że wiejski kał stanie za miejskie błoto!
A ulegając, jak zawsze, piérwszemu poruszeniu, hrabia porwał kolebkę i z wielkiém zdziwieniem syna unosząc ten smutny ciężar, nagle wyszedł z jaskini; potém zwróciwszy mowę do wieśniaków niecierpliwie oczekujących wypadku poszukiwań, piorunującym głosem zawołał:
— Patrzcie, czcigodni wieśniacy, nieszczęśliwi, a nadewszystko cnotliwi śmiertelnicy! oto tak wasze córki postępują ze swemi dziećmi... skoro są im na zawadzie.
I postawił kolebkę na urwisku skały.
W czasie chwilowéj nieobecności pana Duriveau, Latrace ulegając prośbom pani Wilson, pojechał aby wezwać pana Beaucadet i kilku żandarmów; wkrótce téż wachmistrz przybył w towarzystwie dwóch szeregowych, i właśnie zsiadł z konia gdy hrabia do zgromadzonych wieśniaków miał tę gromiącą mowę.
— Zmarłe dzieciątko!...zawołali wieśniacy cofając się z przerażenia, gdy spojrzeli na kolebkę.
— O matko! co za okropność! poszepnęła Rafaela, i rzuciła się w objęcia pani Wilson.
— Ah! panie,... a moja córka... zwracając się do hrabiego, tonem bolesnego wyrzutu zawołała pani Wilson.
Duriveau zapóźno uczuł niewłaściwość swojego postępku.
— Dzie-cio-bój-stwo, rzekł pan Beaucadet — według swego zwyczaju w ważnych okolicznościach przedłużając każdą sylabę — dzie-cio-bój-stwo, powtórzył; poczém odepchnął wieśniaków, zbliżył się do kolebki i wziął ją pod swą opiekę. Cierpliwości,...już to ja się znam na tém, już to moja rzecz!
A przypatrzywszy się bacznie zwłokom dziecięcia, postrzegł jakiś przedmiot, którego hrabia w półcieniu jaskini widziéć nie mógł, i zawołał:
— Ah! ha! papiér!... Ta niewinna ofiara ma przywiązaną kartkę do szyi... baczność!
Wszyscy widzowie téj sceny, oprócz pani Wilson, która trzymała w objęciach swoich drżącą córkę, zbliżyli się z trwogą do pana Beaucndet i do kolebki, szepcąc pomiędzy sobą
— Dziecię ma kartkę na szyi!
W rzeczy saméj do czarnego jedwabnego sznurka obwiązanego wkoło szyi dziecięcia, przymocowany był papiér, który Beaucadet szybko rozwinął i w zapale pierwszym prędko odczytał, nie przebiegłszy go nawet poprzednio spojrzeniem.
Całe pismo zawierało się w następujących wyrazach, które wachmistrz na głos wymówił:
Pragnę aby syn mój, podobnie jak ojciec jego, nazywał się Scypio Duriceau...
— Ach! to szczególniejsza, rzekł Scypio z niewzruszoną obojętnością zapalając czwarte cygaro.
Rafaela Wilson dowiodła prawdziwéj mocy duszy. Słysząc te słowa, uczuła w sercu ból ostry, srogi. Zrazu sił pozbawiona, musiała chwycić się ramienia swéj matki, iżby nie padła na ziemię; lecz wkrótce odpiérając cios równie okropny jak niespodziany, znalazła w sobie potrzebną energią, i odważnie zniosła cały jego ciężar... w chwilę późniéj, zamieniała z matką długie, nieopisane spojrzenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.