Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
Lumineau.

Ciągle milcząc i wietrząc, psy we wszystkich kierunkach przebiegały część lasu, w któréj Bête-puante pozacierał trop lisa; stary myśliwiec znowu dopędził psiarnię, a zachęcony obecnością pana i towarzyszących mu osób, uważnie, zgięty na koniu, z głową ku ziemi pochyloną, przejeżdżał całą przestrzeń, usiłując wynaleźć trop zagubiony i podszczuwając psy następnemi słowy:
Daléjże, szukajcie moje pieski, szukajcie moje zuchy!
Hrabia Duriveau, sam dobry myśliwy, który zapał i ogień charakteru zachował we wszystkich nawet rozrywkach, mianowicie zaś ucieszony, że tym sposobem ukryje wzruszenie jakiemu uległ z powodu dziwnego postępowania Scypiona, oddalił się od pani Wilson i jéj córki i dopomagał łowczemu, głośno psy do lepszego śledzenia zachęcając.
Gdy tak hrabia rozwijał charakteryzującą go gorączkową czynność, Scypio tymczasem, niedbale na siodle pochylony, bawił się dzwoniąc stalą swój ostrogi o stal strzemienia, przypatrywał się lekkim kłębom dymu cygara, unoszącym się w powietrzu, i słowa nie przemówił ani do pani Wilson ani do jéj córki, przy których stał obecnie.
Korzystając z chwili kiedy matka zajęta polowaniem, mniéj na nią zważała, Rafaela zbliżyła swego konia ku Scypionowi i smutnie rzekła do niego cichym i drżącym głosem:
— Scypionie... com panu zawiniła?
— Nic... odpowiedział wicehrabia nie przestając ścigać wzrokiem dziwne zakręty dymu swojego cygara.
— Scypionie... przerywanym i błagającym głosem odezwała się znowu młoda dziewica, a w jéj pięknych oczach łzy się zakręciły — Scypionie, skądże taka oziębłość... taka surowość... cóżem ci uczyniła?
— Nic... z tą samą lekceważącą obojętnością odparł Scypio.
— Przeczytaj pan, a może... będziesz miał litość... rzekła młoda dziewica, spiesznie wsuwając w rękę wicehrabiego mały liścik, który od chwil kilku z pod rękawiczki wyjąwszy miała na pogotowiu.
Vicehrabia niedbale wsunął liścik do kieszeni od kamizelki, i widząc że Rafaela znowu do niego przemówić zamyśla, przystąpił do pani Wilson, która właśnie z baczną ciekawością śledziła wszelkie poruszenia psów, i głośno zawołał:
— Jakże Pani Wilson, czy na prawdę znajdujesz jakąś przyjemność w polowaniu? Przyznaj pani, że polowanie, opera... i małżeństwo z miłości są to istotnie konwencyonalne tylko rozrywki.
Na te słowa Scypiona, Rafaela, niby przypadkiem zakryła prędko twarz małym zielonym welonikiem od kapelusza, żeby pani Wilson obróciwszy się do wicehrabiego, nie dostrzegła łez które po jéj licach spłynęły.
Mimo widocznéj wesołości i pozornego zajęcia, pani Wilson w milczeniu bacznie śledziła Scypiona; nieraz zadziwienie a nawet niepewna jakaś obawa zachmurzyły twarz młodéj wdowy, raziło ją niewczesne roztargnienie jego i lekceważenie względem Rafaeli... Potém, bezwątpienia w skutku niejakich spostrzeżeń, czoło pani Wilson znowu się wypogodziło; z szyderczym więc uśmiechem przyjęła dziwne pytanie wicehrabiego.
— Założę się, kochany Scypionie, wesoło odpowiedziała piękna wdowa, że mając lat dwadzieścia, zamiast małego spencerka, który tak pięknie ubiera każdego chłopczyka, wzdychałeś zapewne do nieznośnego fraka... abyś wyglądał na małego pana...
Ta odpowiedź na lekceważące zapytanie Scypiona zmieszała go nieco, mimo jego wielkiéj zarozumiałości, rzekł jednak ze zwykłą sobie zimną krwią:
— Nic zgoła nie rozumiem, moja kochana pani Wilson.
— Ależ na Boga! to przecie dość zrozumiało kochany Scypionie;.. dziecię rozpieszczone, w dwunastym roku życia pragnie uchodzić za małego pana; w dwudziestym naturalnie chce grać rolę człowieka znudzonego.
Pani Wilson dotknęła najdrażliwszéj strony Scypiona, zraniła jego dumę....
Opanowując jednak gniew wicehrabia z jak największą obojętnością i niby od niechcenia odpowiedział:
— Ah.... bah! pani utrzymujesz że ja gram rolę znudzonego?
— Tak jest, i dla znawców bardzo ją źle odgrywasz, biédny mój Scypionie; ale na nieszczęście.... za nadto dobrze.... dla naiwnych widzów.
A rzuciwszy czułe spojrzenie na swą córkę, pani Wilson zapewne dla rychłego uspokojenia smutku, który już kilka razy w Rafaeli dostrzegła, wesoło dodała:
— Daj pokój, daj pokój kochany Scypionie, nie miéj nadziei uchodzić za starego, kiedyś jeszcze młody; udanie takie na nic się nie zdało.... jest to suknia podług mody skrojona.... i nic więcéj.. — Tak, to dziwnie... tak... i cóż! Kobiécie w pewnym wieku wszystko powiedziéć wolno... wszystko, choćby rzeczy najśmieszniejsze.... a gdybyś nawet wyszydzić ją zapragnął, nigdy się to panu nie uda... Nadaremnie utrzymujesz: że polowanie, jest to konwencyonalna zabawa; bo pędząc za psami, gotów jesteś nawet kark skręcić.... małżeństwo... z miłości, konwencjonalna rozrywka... Ale nie... nie odpowiadajmy mu na to Rafaelo... I pani Wilson rzeźwo obróciła się do córki, któréj czarująca twarz już się temi słowy matki wypogodziła... Nie odpowiadajmy mu; wyglądałoby to jak stronnicza przechwałka... Opera, konwencyonalna rozrywka..,. a kiedy panna Stolz śpiewa, kiedy panna Carlotta tańczy, kiedy panna Baskina i śpiewa i tańczy... całe wasze przedscenie burzy się, ogniem pała.... nie widzieliśmyż, jak w uniesieniach szalonego podziwu na widok tych dwóch cudów talentu i powabu, a szczególniéj panny Baskiny, tej zarazem gazelli i słowika — pękały glansowane wasze rękawiczki, jak się przekręcały sztuczne węzły niejednéj chustki na szyi!.... I pan nazywasz się znudzonym?
Gdy pani Wilson wymówiła imię panny Baskiny, rysy Scypiona ożywił na chwilę jakiś szczególny wyraz; była to mieszanina szyderstwa, tłumionej dumy i zuchwałego wyzwania.
Badawcze rzucając spojrzenie na panią Wilson, Scypio zawsze z niezachwianą oziębłością, zawsze z cygarem w ustach, rzekł jéj:
— Dla czegóż nie uważasz mię pani za rozkochanego w pannie Baskinie?
— Alboż to znudzeni ludzie kochają się kiedy? przekonaj się sam jak źle swą rolę odgrywasz...
śmiejąc się powiedziała pani Wilson; a potem czułym i przekonywającym głosem, przywołując na twarz wyraz przyjacielskiej powagi, dodała: teraz kochany Scypionie, pomówmy otwarcie; tak jest, mam cię za znudzonego, i mocno mię to cieszy.... ale znudzonego wszelkiemi niegodnemi przyjemnościami, wszelkiemi zwodniczemi rozkoszami; dlatego téż sądzę i wiem, że wszystko co jest dobrém, prawém, szlachetném, delikatném i wzniosłém, musi miéć i ma dla ciebie niepokonany urok nowości, dobroci i prawdy. Ale, otoż i ojciec pana nadjeżdża, znowu wesoło mówiła pani Wilson, nie zapomnijże się młody trzpiocie, i nie powiedz mu, żem z tobą jak szlachetna matka rozmawiała.
A zwracając mowę do zbliżającego się pana Duriveau, spytała:
— No, i cóż kochany hrabio, jakże idą łowy?
— Właśnie przybywam błagać panią o przebaczenie, żem ją zaprosił na zabawę, która się tak źle kończy.
— Jakto?
— Musimy się wyrzec nadziei uszczwania naszego lisa.
— A to dla czego?
— Bo nieszczęście chciało że psy trop straciły, i niepodobna znowu je nań naprowadzić.
— Łowy zatém chybione?
— Tak, pani; właśnie z téj tu strony kłody psy lisa straciły.... czyniliśmy wszystko co tylko można by wynaleźć stracony ślad, ale nadaremnie; przeszukaliśmy wszystko na około tego drzewa, sądząc że się może ukrył w otworze jakiéj jamy.... wszystkie poszukiwania były bezskuteczne; to rzecz szczególna!
— Uspokój się panie Durivcau, wesoło rzekła pani Wilson, pozostanie nam zawsze wspomnienie przyjemności jakiéj doznaliśmy....
— A nam miła nadzieja, ze resztę dnia z paniami przepędzimy, jeźli pani raczysz wraz z panną Rafaelą i panem Dumolard zaszczycić nas w Trembly, gdzie nas czeka obiad w gronie kilku sąsiadów?....
— Wybranych, jak nie wątpię, z pomiędzy najznakomitszych wyborców naszéj okolicy, z uśmiechem rzekła pani Wilson; bo znam ja ambitne plany hrabiego; a więc dobrze, nie szczędzę trudu, będę się starała zjednać panu ich głosy, tylko mię posadź obok najuporczywszych, a przekonasz się....
— Nie wątpię bynajminéj o władzy jaką pani wywierasz, również z uśmiechem odrzekł hrabia, a skoro pani stajesz w obronie mojéj sprawy, niezawodnie wygram.... A zatem, dajmy pokój łowom. Potém hrabia dodał:
— Musimy wrócić na rozstajną drogę, gdzie czeka powóz pani, — no, Latrace, zesforuj psy!...
— A więc, Rafaelo, opuścimy polowanie, rzekła pani Wilson odwracając się do córki, z którą przez chwilę po cichu rozmawiała; a ta rozmowa wkrótce przywołała znowu szczęście i uśmiech na twarz młodéj dziewicy.
W téj chwili nadjechał pan Alcyd Dumolard, człowiek nadzwyczaj ostrożny; miarkował bieg swego wierzchowca. gdy objeżdżał dosyć znaczną przestrzeń aby się tu dostać; zbliżył się teraz do pana Duriveau i z tajemniczą miną zapytał:
— Co znaczy ta zgraja ludzi zbrojnych w widły i pałki, która tu nadciąga, wydając głośne okrzyki nakształt hasła?
— Nic o tém nie wiem, kochany panie Dumolard, odpowiedział dosyć zdziwiony hrabia.
Stary myśliwiec, zapytany spojrzeniem pana, pochylając się ku niemu, ośmielił się powiedzieć:
— Są to ludzie z dóbr pana hrabiego; udzielają zbrojną pomoc wachmistrzowi Beaucadet.
— Zbrojną pomoc? A to dlaczego? coraz bardziéj zdziwiony spytał hrabia.
— Dla schwytania bardzo niebezpiecznego zbójcy który zbiegł z więzienia w Bourges, i który od wczoraj się w tych lasach ukrywa.
— Ukrywa się tu w tych lasach! wykrzyknął pan Dumolard.
— Tak jest panie, odrzekł myśliwiec; jeszcze dzisiaj rano widzieli go drwale zdaleka i....
Myśliwiec nagle zamilkł, i niby przysłuchując się dalekiéj wrzawie, oddalił się o kilka kroków.
— Jakto! niebezpieczny zbójca tu! zawołał Alcyd Dumolard, drżąc z przestrachu, a ja, niedawno byłem sam jeden, a ja mogłem go spotkać... a ten Scypio jeszcze na głos wykrzykuje, że jestem wypchany bankowemi biletami... O! co za niegodziwy żart!
— Ale milczże pan; rzekł vicehrabia wzruszając ramionami, nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa, niepotrzebnie przestraszyłbyś twą siostrę; szczęściem że rozmawia z córką i nic nie słyszała.
— Panie hrabio! nagle zawołał Latrace pierwéj długo i uważnie przysłuchawszy się; panie hrabio! jeszcze nie traćmy nadziei....
— Co ty mówisz?
Lumineau goni.
— Ja nic nie słyszę... Czy pewno?
— O! najpewniéj!... jest to brylant naszéj psiarni; on zapewne jak zwykle, wybiegł o kilkaset kroków naprzód... Niechno pan hrabia słucha... a co? czy pan słyszy?
— W rzeczy saméj, odpowiedział hrabia, także nieco się przysłuchawszy, tak jest... słyszę go; ale z któréjże on strony goni?
— O dwieście kroków ztąd, w stronie małego ugoru, przy skałach.
— Ah! na honor, moje panie — zawołał hrabia znowu zbliżając się ku damom — jaki to szczególny kaprys szczęścia: niedawno zrzekliśmy się wszelkiéj nadziei, a teraz znowu nam zaświtała; jeżeli schwytamy naszego lisa, będzie to istny cud, a czarownikiem który tego cudu dokaże, będzie ten nieoceniony Lumineau.
— On zawsze takie cuda dokazuje, rzekł stary myśliwiec i galopem popędził w stronę ugoru, w blizkości którego znajdowała się jaskinia wykradacza zwierzyny.
— Nic tak nie zachwyca jak nadzieja, kiedy następuje po rozpaczy, wesoło rzekła pani Wilson, rzucając wzrok czuły na córkę. — A zatém panie hrabio, obaczmy, czy ten czarownik Lumineau jak go tam nazywacie, dokaże obiecanego cudu czy nie?
To powiedziawszy pani Wilson galopem puściła konia; wszyscy jeźdźcy pospieszyli za nią, zmierzając wysokim lasem ku stronie, w którą popędził stary strzelec.
Sam tylko pan Alcyd Dumolard pozostał w tyle; potrzeba było zręcznie umiéć kierować koniem chcąc cwałem wyminąć ogromne jodły które się, jak piony na szachownicy krzyżowały. Pan Alcyd Dumolard nie usiłując nawet narazić swego wierzchowca na tę próbę giętkości, poprzestał na powolnéj jeździe stępo, lub małym truchtem, i zdala zdążał za resztą myśliwskiego orszaku; atoli widząc że mimo wszelkich wysileń coraz bardziéj oddala się od swych towarzyszy, pan Alcyd Dumolard uczuł w sobie jakąś okropną trwogę; bo myśl o niebezpiecznym zbójcy, którego w tych lasach i właśnie w tém miejscu ścigano, ustawicznie go niepokoiła.
— W krytycznéj chwili, taki zbój gotów na wszystko, a i bez tego o nieszczęście nie trudno.... te lasy tak są samotne — mruczał nasz tłuścioch pospiesznie pomiędzy drzewami, o ile mu ostrożność dozwalała.... A ten Duriveau przecież, wie, a tak pędzi, pędzi... nawet nie pomyśli o mnie... Jakież to samoluby ci ludzie!... a jego syn, jeszcze krzyczał żem wypchany bankocetlami.... Szczęście że jeszcze widzę.... tam.... moich towarzyszy.... poza drzewami.... Te czerwone suknie rażą oczy, ale mną cudnie kierują.
To mówiąc, pan Dumolard, miotany trwogą, to znów podżegany nadzieją, usiłował dogonić myśliwców, a korzystając z nieco więcéj otwartego miejsca puścił konia galopem.
— Ah!... zbliżam się, rzekł zdyszały; zawołam na nich.... może mię usłyszą.
I ciągle galopując, aby ich nie stracić z oczu, pan Dumolard wolał:
— Kochana siostro.... Melcy.... zaczekaj!...
Pani Wilson zapewne nie słyszała zadyszanego głosu swego brata, bo spiesząc za córką, która ją wyprzedzała, właśnie znikła boczną drożyną, prowadzącą między lasem w gęste i nieprzystępne zarośla.
— Duriveau!... cóż u djabła!... przecież poczekajcie na mnie!... całą siłą płuc swoich wołał Dumolard.
Ale i hrabia Duriveau, a za nim syn jego zniknęli.
— Co za brzydka obojętność! wolał pan Dumolard z goryczą i przerażeniem; ale dzięki Bogu, widzę drogę którą się udali.... zwrócili na lewo, i....
Pan Dumolard nie mógł dokończyć; koń jego powolnym bieżący galopem, nagle osadził, a skutek tego szybkiego poruszenia tak był gwałtowny, że pan Dumolard, rzucony na przednią część siodła, tylko co nie spadł przez głowę wierzchowca.
Klnąc pan Dumolard poprawił się na siodle, i wnet poznał przyczynę, która bieg konia tamowała; był to próżny rów, z brzegami wysoko usypanemi, na ośm stóp szeroki, sześć głęboki; rów ten przerzynał las w całéj jego długości.
Na widok tej szerokiéj, drogę tamującéj otchłani, rozpacz ogarnęła pana Dumolard; spostrzegł on na brzegu rowu ślady końskich kopyt, znać więc że myśliwi tę zaporę przebiegli. Stracił, niestety! wszelką nadzieję połączenia się z nimi, wolałby bowiem umrzeć raczéj, aniżeli przesadzić przez ten rów straszliwy. Wracać byłoby to jeszcze bardziéj oddalać się od towarzystwa, a słońce widocznie już schylało się ku zachodowi; działo się to bowiem w krótkich dniach miesiąca po porównaniu dnia z nocą, które wtenczas bez żadnego prawie przejścia od razu zapada.
— Jestem więc, nieszczęśliwy, wystawiony na łaskę tego zbójcy, wzdychając rzekł pan Duriveau. Trzebaż jeszcze, żebym jak naumyślnie miał na sobie ten przeklęty czerwony rajtrok, co tok mocno w oczy wpada... on mię o milę drogi dostrzeże ah! to okropnie!... Jeżeli zawołam o pomoc.... to zwabię zbójcę, który może się tu blisko ukrywa.... Ha! cóż począć?... Pojedźmy ponad brzegiem rowu, może też trafię na jaką ścieszkę.
W tém opłakaném położeniu pan Dumolard postępował ponad brzegiem rowu aż do miejsca, gdzie rów ten w łuk zginając się, przerzynać zaczął nieprzebytą gęstwinę młodych dębów. Zapuszczać się w te ciemne zarośla pełne pokrzyżowanych i posplatanych gałęzi, gdzie niebyło żadnéj drogi, uważał pan Dumolard za rzecz równie prawie straszliwą, jak przesadzić rów; bo aby przebić się przez taką gęstwinę, wypadało poledz zupełnie na instynkcie i zwinności konia, schylić głowę, łokciami odsuwać gałęzie i puścić się naoślep.
Mimo przerażenia, jakiem go ten środek napawał, pan Dumolard zważywszy że go noc w tym przezroczystym lesie zaskoczyć może, a w takim razie jego przeklęty czerwony rajtrok zdaleka zwróci na siebie uwagę i znęci rozbójnika, namyślił się i z dwojga złego wybrał mniejsze. W nadziei zatém że się przecież raz połączy z resztą towarzystwa, postanowił torować sobie drogę przez zarośla; jakoż wkrótce dał się słyszéć straszny trzask łamiących się gałęzi, jakby ogromny dzik tam się przedzierał.
Pozostawmy pana Dumolard przygodom jego przeprawy, a w kilku słowach wyjaśnijmy cud jakiego spodziewano się po owym sławnym ogarze, na którego głos myśliwi udali się w stronę jaskini wykradacza.
Kiedy Lumineau i inne psy, rozbiegłszy się na wszystkie strony, nadaremnie szukały straconego tropu lisa, nieoszacowany ten ogar, obdarzony zadziwiającym instynktem, wyprowadził sobie następujący logiczny wniosek: Skoro lis tyle jest chytry że ogromne wykonywa skoki, aby tym sposobem trop swój przerwał i wprowadził w kłopot szlachetną psiarnię, która go ściga jedynie dla honoru, bo swą dumę na tém ogranicza aby lisa schwytała i zdusiła (gdyż psy niepokonany wstręt czują do lisiego mięsa); a zatém dzielny ogar, pragnąc znowu wynaleźć ślad zdrajcy, który przecież w powietrzu zginąć nie mógł, oddalać się powinien ile można od miejsca, w którem trop stracił i coraz większe obiegać koła, aż znowu ślad zbiega znajdzie. I w rzeczy saméj lis, mimo dwóch czy trzech ogromnych skoków któremi tu trop swój przerwał, musiał przecież znowu ruszyć daléj zwykłym biegiem, i udać się albo w prawo albo w lewo, albo w tę lub w owę stronę miejsca, gdzie psy ślad jego straciły. Gdy zaś psy w swém kołowaniu coraz to rozleglejszą przestrzeń zakreślają, przeto muszą koniecznie znaleźć punkt wyjścia zwierzęcia.
Lumineau więc wprowadzając natychmiast w wykonanie tę wyborną teoryę, opuścił resztę psów, bezskutecznie na jedném i tém samém miejscu tu i owdzie szperających, i końcem nosa wietrząc ziemię, zaczął w chyżym pędzie coraz obszerniejsze zakreślać koła, a tém samém naprzód dostał się na ugór; stamtąd pospieszył na skały, między któremi znajdowały się kamieniami i cierniskiem pokryte drzwi jaskini, w któréj się ukrył Bamboche. Czytelnik zapewne pamięta, że lis zaledwie przez sekundę spoczął na tych kamieniach, nim nowy skok wykonał; ale Lumineau delikatnym swym węchem natychmiast zwietrzył ostre wyziewy cuchnącego zwierza... i tryumfującém szczekaniem zaczął przywoływać do siebie zwątpiałych już myśliwych.
Po tém pierwszém powodzeniu Lumineau, za temi kamieniami znalazłszy nową przerwę tropu, powinien był znów rozpocząć koliste swoje wietrzenie, a o trzydzieści kroków ztamtąd byłby trafił na zupełny i już nieprzerywany trop lisa; ale usłyszał jakiś głuchy dźwięk pod nogami i w mniemaniu (błąd ten wybaczyć mu należy) że lis ukrył się w jamie w pobliżu tych kamieni będącéj, podwoił szczekanie, żwawo zaczął kopać przedniemi łapami, i wkrótce odgrzebawszy ciernie i ziemię, odkrył część otworu prowadzącego do jaskini.
Tymczasem przybyli na ugór, naprzód łowczy Latrace, potem hrabia, daléj jego syn, pani Wilson i Rafaela.
— Lis już nasz! skrył się tylko do jamy! zawołał stary myśliwiec, widząc że pies tak zajadle ziemię drapie.
A zeskoczywszy z konia, rękojeścią swego harapa pospieszył dopomódz poczciwemu Lumineau w rozszerzaniu otworu.
Hrabia Duriveau uniesiony przyjemnością polowania i radością z tak szczęśliwego skutku poszukiwań, zeskoczył także z konia, ukląkł, nie wstydząc się tego, obok swojego strzelca i dopomógł mu w szybkiém osłonieniu przystępu do jaskini, którą miał za lisią jamę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.