Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
Młody Ojciec.

Dwaj jeźdźcy którzy doścignęli panią Wilson i jéj córkę (tak się nazywały śmiałe te łowczynie), byli to hrabia Duriveau i syn jego. Ojciec hrabiego Duriveau, właściciela teraz goniącéj psiarni, był oberżystą w Clermont-Ferrant; człowiek ten zapamiętale chciwy, przez lichwę i kupno dóbr narodowych nagromadził majątek znaczny, powiększył go jeszcze dostawami dla wojska za czasów dyrektoryatu. Majątek swój podwoił on późniéj, już to wszelkiego rodzaju oszustwem, już napozór niby prawném złodziejstwem, już też najohydniejszemi wybiegami. Ze śmiercią ojca Adolf Duriveau, podówczas jeszcze nie hrabia, odziedziczył trzykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu w dobrach nieruchomych. Oswobodzony ze stanu okropnego ciemięztwa i niedostatku, w jakim go ciągle utrzymywała niesłychana surowość ojca, Adolf Duriveau pod okiem zacnego opiekuna, mimo najgorsze wychowanie swoje, zaczynał skłaniać się ku dobremu i uczuwać niejaką dążność ku wzniosłym wyobrażeniom; zapragnął świetnego i szczęśliwego życia, a obiecując sobie wszelkie rozkosze, których dotąd nie znał wcale, okazywał się dobrym i wspaniałym; w czém jedynie ulegał popędowi własnego serca i upojeniu, jakie częstokroć sprowadza nadmiar niespodzianego i dotąd nieznanego szczęścia.
Wspaniałomyślne uczynki Adolfa Duriveau częstokroć niewdzięcznością opłacano, a człowiek ten nie zdołał wznieść się nad niewdzięczność.... ten probierczy kamień, który sprawdza rzeczywiście szlachetne i wytrwałe dusze. Naprzód więc opanował go smutek, potém zniechęcenie i gniew, a nakoniec zatwardziałość; słowem, serce jego skamieniało.
Zasłaniając się więc tarczą utworzoną z cząstki dobrego które wyświadczył, poczytał niewdzięczność ludzką za zasadę, a zaś zatwardziałość serca za obowiązek każdego kto nie chce stać się przedmiotem urągań niewdzięczników. Dobre zbyt prędko dla niego straciło władzę, gdyż dobroczynny bez rozwagi i doświadczenia, nie znał cierpliwości, bezinteresowności, zastanowienia, poświęcenia się a szczególniéj tajemnicy i, że tak powiemy, wstydliwości, jakie dobrym uczynkom towarzyszyć powinny; pan Duriveau nie domyślał się nawet, że mu brak koniecznéj znajomości cierpień którym pomoc nieść zamierzał, a owszem nieraz powiększał przybierając obejście gwałtowne, niecierpliwe, surowe, kiedy przeciwnie sama tylko łagodność, delikatność i pewien takt w postępowaniu, rzeczywiście i jedynie przynoszą ulgę niezwykléj a wstydliwéj niedoli.
Łatwo więc pojąć, że to chwalebne lecz nieszczęśliwe dążenie w urzeczywistnieniu wspaniałomyślnych idei, wywrzeć musiało zgubną reakcją w umyśle Adolfa Duriveau, i w rzeczy saméj wywarło. Według niego systematyczna nieczułość była: znajomością ludzi; litość: słabością; samolubstwo: zdrowym rozsądkiem; chciwość: przezornością; pogarda drugich: uczuciem niezaprzeczonéj wartości własnéj; cudze nieszczęście: sprawiedliwą karą za przewinienia, przeznaczeniem nieodłączném od każdego stanu społeczeństwa, następstwem pierworodnego grzechu, wolą Opatrzności i t. d.
Słowem pan Duriveau uporczywie i zapamiętałe wyznawał owe bluźnierstwo:
„Że Bóg w ojcowskiéj dobroci swojéj, stworzył człowieka dla samego jedynie nieszczęścia”.
Ta niegodziwa zasada usprawiedliwiała zatwardziałość tego nielitościwego samoluba.
Z niéj to wyprowadzał on wszelkie wnioski, i przez nią odnosił tryumfy swoje.
„ — Ludzie rodzą się, i są stworzeni dla nieszczęścia, mawiał z zuchwałém szyderstwem; — Bóg tak chciał, szanujmyż zatém wolę Boga! przeszkodzić jéj nie zdołamy nigdy! Poprzestańmyż więc na świetném i wesołém życiu, gdy szczęściem jesteśmy w położeniu wyjątkowém... taka jest moja zasada.”
A tak człowiek ten, te swojego punktu widzenia rzeczy mógł mówić i mówił: — Byłem dobrym, wspaniałomyślnym, ludzkim; a wszędzie doznałem tylko zawodu i niewdzięczności; niedola zawsze jest skutkiem własnéj winy; kto się nad nią lituje, jest bardzo nierozsądny.
Wyznać należy, że pan Duriveau obdarzony niepospolitym naturalnym rozsądkiem, wielką stałością woli, rzadką śmiałością charakteru, przez cynizm i czelność umiał nadać tym haniebnym paradoxom jakiś połysk oślepiający, a w obrębie w którym żył, często znajdował zwolenników lub przynajmniéj potakujących.
Obcowanie wreszcie z towarzystwem dumném ze swego majątku lub świeżo nabytego tytułu, ta zaraza próżniactwa, ten prawie nieunikniony a szkodliwy wpływ ogromnych, bez pracy osiągniętych bogactw bardzo prędko zatarły w panu Duriveau pierwsze skłonności ku dobremu. Zawsze jeszcze miłośnik przepychu, stał się chciwym teraz; wkrótce potém nie zadawalniał go już sam majątek, a więc... jak wielu innych... zapragnął uszlachetnienia swego rodu. Zaślubił córkę jakiegoś księcia z czasów cesarstwa który się do restauracji przyłączył; zjednało mu to tytuł hrabiego, a Adolf Duriveau, syn starego Duriveau lichwiącego oberżysty, haniebnego oszusta, miał się za hrabiego i poważnie nazywał się hrabią Duriveau. W kwiecie młodości zmarła małżonka pozostawiła mu syna Scypiona, vicehrabiego Duriveau, jeżeli się go tak nazwać godzi.
Szczęśliwość a raczéj duma Adolfa Duriveau skoncentrowała się w dwóch następujących nader pięknych rzeczach: — być dziedzicem najrozleglejszych włości we Francyi, i kazać się swoim sługom, liwerantom i dzierżawcom nazywać panem hrabią późniéj do téj próżności przyłączyła się mania politycznjé dumy, któréj przyczyny niżéj wyjaśnimy.
Milioner i hrabia, nie pragnął on żadnéj innéj możliwéj szczęśliwości dla syna swojego. A może nawet bardziéj dumny niż chciwy upatrzył w synie nowy środek obudzenia w innych zazdrości bogactw swoich. Scypio Duriveau, młodzieniec powabnéj powierzchowności, umysłu wcześnie rozwiniętego, już w piętnastym roku edukacyą ukończył pod przewodnictwem guwernera wziętego z jakiegoś znakomitego domu. Był to nowy powód chluby dla ojca, pysznił się tym skarbem wdzięków i zarozumiałości.
Istniało podówczas w Paryżu towarzystwo, noszące nazwę młodych ojców.
Byli to mniéj więcéj młodzi wdowcy, ludzie dowcipni i rozrywek chciwi, uprzejmi gracze, ochoczy zwolennicy biesiad, będący w zażyłości z najwięcéj wielbionymi w Paryżu birbantami; ci młodzi ojcowie wyznawali tę wyborną zasadę, że nie masz nic okropniejszego, nic w skutkach swoich zgubniejszego, jak sknerstwo i srogość ojców, którzy odejmując swym dzieciom wszelką uciechę i swobodę w nadziei że uczynią z nich małych świętoszków, zamieniają ich tylko w małych szatanów; — to téż ci młodzi ojcowie udawali owszem największą tolerancyą, a nie raz nawet... więcéj jak tolerancyą.
I tak jeden, ojciec dwóch prześlicznych sześcio lub siedmio letnich dziewczątek, wprowadził je na teatr, który dla czułych swoich stosunków często odwiedzał, a wdzięk, dziecinne szczebiotanie tych małych aniołeczków, wzbudzały podziw i zachwycenie w aktorkach.
Drugi młody ojciec utrzymywał, że do planu praktycznego wychowania syna, należy posiadanie pierwszych jego weksli; (nazywał to dzieciństwem akceptacyi). W tym celu ułatwiał mu potajemnie najniebezpieczniejsze lichwiarskie pożyczki, z których, rozumie się, sam ojciec bynajmniéj nie korzystał, albowiem utrzymywał, że młody ojciec jest naturalnym wierzycielem syna swojego.
Trzeci znowu z wszelką rozwagą dojrzałego doświadczenia wyszukiwał, oceniał, i... w ojcowskiéj pieczołowitości, wybierał synowi pierwszą kochankę. Inny trzymał się niezachwianie téj zasady, że ukochane dziecię swoje wypada naprzód spoić obrzydłém winem, aby, jak twierdził, wcześnie obudzić w niém głęboką, niepokonaną, a zbawienną odrazę do złego wina.
Dwóch czy trzech takich młodych ojców, ludzie najlepszego towarzystwa, żyło w przyjaźni z hrabią. Mocno już zarozumiały co do przyjemnéj powierzchowności swego syna, hrabia sądził w swój szlachetnéj żądzy naśladowania, że wypada mu koniecznie iść za przykładem tak znakomitych młodych ojców, według niego trąciło to już o milę Rejencyą, bo i marszałek Richelieu tak samo postępował z synem swoim, panem de Fronsac.
Wkrótce téż stawiono hrabiego w pierwszym rzędzie wzorowych młodych ojców Paryża; jakoż dumę swą (zawsze dumę) zasadzał on na tém, aby syn jego zaćmił synów innych młodych ojców, tak dalece, że Scypio w siedmnastym roku życia, miał miesięcznie sto luidorów do stracenia, osobne mieszkanie w pałacu ojca, sześć koni na stajni panu hrabiego i miejsce obok niego w męzkiéj loży teatru opery, loży nadającéj prawo do wstępu za kulisy.
Zbyteczną byłoby rzeczą wspominać, jak przyjmowano Scypiona z jego miłą twarzą i siedmnastą laty w tém rozkoszném pandemonium, w którém go ojciec uroczyście przedstawił. W kilka miesięcy późniéj młodzieniec miał kilka względnych dla siebie kochanek, w ośmnastym roku zręcznie zabił przeciwnika w pojedynku, w którym mu sam ojciec służył za sekundanta, i nieraz słońce wschodzące zastało hrabiego i jego syna wpośród rozpustnéj, wrzaskliwéj biesiady, któréj przewodniczyła słynna jaka zalotnica.
Jakkolwiek dziwacznym wydawać się może taki system wychowania, kto jednak choć cokolwiek zna świat, przyzna:
Że przypuściwszy iż sto osób w stanowisku społeczném vicehrabiego Scypiona Duriveau posiada równy jemu majątek, to pewno z téj liczby bogatych i próżnych młodzian, dziewięćdziesięciu prędzéj lub póżniéj, podobnie jak Scypio żyć będzie; z tą tylko różnicą, że się uciekną do zgubnéj pomocy lichwiarzy, mimo ostrych napominać lub nieraz bez wiedzy rodziny, do któréj dziedzictwa wzdychają z niecierpliwością, gotową niemal na życie ojca ugodzić.
To przypuszczenie przekonywa, że młodym ojcom nie zbywało na pewnym praktycznym, zdrowym rozsądku; bo niezdolni zapobiedz rozpuście młodzieży, usiłowali przynajmniéj sami jéj przewodniczyć i nią kierować.
Zaiste w oczach człowieka myślącego, taki środek zaradczy równie jest naganny jak samo złe; zaiste smutną jest rzeczą widziéć, jak tym sposobem trwonią się ogromne summy; boleśnie patrzéć jak wiele szlachetnych natchnień, młodocianemu wiekowi właściwych, więdnieje w samym zarodzie; jak częstokroć nieocenione przymioty i zdolności schną i obumierają w téj zjadliwéj atmosferze; ale wszystko to złe i wiele innych jeszcze nieszczęść są nieuniknionym skutkiem stanu rzeczy, jaki wywołuje urodzenie, własność, a przedewszystkiém owa wielka niesłuszność, zwana dziedzictwem.
Łatwo pojąć, że hrabia od lat kilku wiodąc życie młodego ojca, wiele bardzo stracić musiał na swéj ojcowskiéj godności; że synowski szacunek vicehrabiego zmienić i zmniejszyć się musiał; atoli spadzistość ta zbyt była stroma, pęd strumienia zbyt porywczy, iżby znowu w górę kierować można było. Nieraz żartobliwa i zuchwała flegma Scypiona przemagała dumny charakter i energiczną wolę pana Duriveau; nieraz, mianowicie od niejakiego czasu, mimo niewczesnego i nadaremnego żalu, hrabia, naśladując małżonków z wyższego towarzystwa, którzy z obawy okazania się zazdrośnymi, z obawy narażenia się na pośmiewisko gerentokracyi, gorzkie łzy wylewają — odgrywał rolę młodego ojca z uśmiechem na ustach, a wściekłością w sercu; ale roli téj uledz musiał. Oddawna już syn częstował go bezwstydną, przez wspólne a niecne rozrywki w nabytą poufałością, z któréj sam hrabia i jego przyjaciele początkowo mocno się śmieli. A tak wszelkie uczucie uległości i synowskiego uszanowania dostatecznie już zatarte być musiało w duszy tego młodzieńca.
Jakkolwiek hrabia Duriveau dochodził już pięćdziesięciu lat życia, nie wyglądał jednak jak na czterdzieści; jego wysoka i wysmukła postać, świeże oblicze, żywy charakter, okazywały młodość, siłę i energią. Cerę miał mocno ciemną a zęby nadzwyczaj białe; broda i nos jego były może nieco za wydatne; niebieskie oczy zbyt duże; brwi, faworyty i włosy mimo wieku prawie kruczéj czarności; trudno było napotkać rysy regularniejsze i przyjemniejsze, aniżeli rysy hrabiego Duriveau, a niepodobna widziéć oblicze wyrazistsze, dowcipniejsze, malujące większą śmiałość i odwagę, nadewszystko zaś tak silną, niezachwianą wolę; dlatego téż pan Duriveau przejmował prawie zawsze otaczające go osoby uszanowaniem, niepokojem, bojaźnią, jaką zwykle wzbudzają nieugięte i dumne charaktery; ale rzadko w kim wzniecił dla siebie przychylność lub tylko pociąg.
A przecież ten człowiek tak energiczny, zadziwiającą okazywał słabość względem syna swego; a przecież ten człowiek zbladł i zadrżał na całém ciele widząc, że pani Wilson wystawiła się na tak oczywiste niebezpieczeństwo. W téj chwili i przez cały ciąg łowów, hrabia Duriveau z najdelikatniejszą i pełną troskliwości obawą, ścigał najmniejsze poruszenie zachwycającéj wdowy; jego pieczołowity, pałający i namiętny wzrok prawie nigdy nie opuszczał téj czarującéj kobiéty, i łatwo można było poznać, że jedynie delikatność i przyzwoitość wstrzymywały go od wyraźniejszego okazywania niezaprzeczonéj władzy, jaką pani Wilson nad nim miała.
Hrabia i syn jego ubrani byli w czarne aksamitne czapki, krótkie szkarłatne tużurki ze srebnemi guzikami, białe łosiowe spodnie i bóty ze sztylpami.
Powierzchowność vicehrabiego uderzający z ojcem przedstawiała kontrast: męzka twarz pana Duriveau, silne i rzeźwe poruszenia, dowodziły trudnéj do uwierzenia pełni życia, ognia i siły, przeciwnie zupełnie kobiecéj delikatności, regularne rysy vicehrabiego, zdawało się że zwiędły ze zbytku przedwczesnych nadużyć: dwudziestoletni młodzieniec, miał już twarz wychudłą i wynędzniałą, a ocieniały ją jasne włosy i takież wąsy i faworyty, dopiéro porastać zaczynające, Oddawna już na téj pięknéj, przeżyłéj twarzy, pochodząca z wyczerpania bladość zajęła miejsce świeżego kwiatu młodości. Powieki jego wielkich, bardzo pięknych, ciemnych, lecz wcześnie podsiniałych oczu, zaczerwieniło mu mocne zapalenie, skutek niesfornego życia i czuwania po nocach; dopiéro bowiem przed kilku dniami opuścił Paryż. W téj stolicy zbytków wicehrabia Scypio, zachęcany przez hrabiego i innych młodych ojców, jego przyjaciół, zjednał sobie sławę jednego z koryfeuszów rozpusty i próżniactwa, których całe życie zapełniają utrzymywane dziewczęta, gra, kluby, stajnia, pijatyka, i niesforne bale. W zakazanym tańcu Scypio miał tylko dwóch współzawodników, pewnego para Francyi i nestora kankanu, wielkiego Chicarda.
Mimo to wicehrabia Scypio chełpił się, że powtórzymy własne jego słowa, iż te wszystkie rozkosze już go znudziły. W rzeczy saméj, tak często, przesycał się najwyszukańszém winem, że obecnie straciwszy zupełnie smak, znajdował je mdłém i nieraz wódkę przekładał... co większa wódkę prostą, szynkarską. Tak dalece przywykł do nieobyczajnego towarzystwa zepsutych kobiét, które go w miłość wtajemniczyły i pomiędzy któremi wybierał sobie kochanki — że téj dawał piérwszeństwo, która najwięcéj piła, najwięcej cygar paliła, najwięcéj klęła i którą przedewszystkiém najwięcéj mógł pogardzać. Ona używając języka przekupek, którym Scypio sam już bardzo biegle mówił, odpowiadała mu obelgą na obelgę, wzgardą na wzgardę, a to go szczególnie bawiło...jakkolwiek osłaniał się zarozumiałością, oziembłością i obejściem lodowatém, gdyż zużyci ludzie nigdy się nie śmieją. Co do zmysłów, te już w nim prawie zamarły, w skutku rozpusty wycieńczającego działania wina i rozpalających trunków. Wicehrabia Scypion zasmakował już tylko w gorączkowych wzruszeniach gier kartowych, w zakłady na wyścigach i w pewne okropne miłostki, o których późniéj wspomnimy,... a przecież młodzieniec ten jeszcze nie przeżył lat dwudziestu.
Cokolwiek bądź, chociaż znędzniały, zwiędły, choć na twarzy jego osiadł wyraz nudny i nieukontentowania (wicehrabia twierdził, że już był za stary i stępiały iżby mu łowy przyjemność sprawiać mogły), mimo to jednak oblicze Scypiona było jeszcze za nadto powabne; trudno było dostrzedz wzrost piękniejszy, nadobniejszy, więcéj wdzięku postaci, tak przynajmniéj sądziła w duszy Rafaela, córka pani Wilson.
Pani Melcy Wilson, rodem Francuzka, wdowa po Stefanie Wilson, i jéj córka Rafaela, zostające pod honorową strażą pana Alcyda Dumolard, nieobecnego w téj chwili brata jednéj a wuja drugiéj — jak powiedzieliśmy, zdążały za orszakiem myśliwych, w towarzystwie pana Duriveau i jego syna.
Gdyby zbyt często nie nadużywano mitologicznego porównania między Junoną a Hebą, zastosowalibyśmy je do pani Wilson i jéj córki; nie dlatego, aby rysy lub postać pani Wilson przedstawiały, choć w przybliżeniu, majestatyczność królowéj Olimpu; owszem trudno byłoby wyobrazić sobie coś milszego, powabniejszego, nawet że tak powiem coś tak figlarnego jak piękne oblicze pani Wilson, z jasno niebieskiém okiem, czarnym włosem i gładką jak aksamit cerą; a jednak ta czarująca kobieta dochodziła właśnie trzydziestego drugiego roku życia. Mówiąc o Junonie i Hebie, chcieliśmy tylko oznaczyć różnicę jaka zachodzi między pięknością w jéj dojrzałém rozwinięciu się, a pięknością w pierwszym swym i najdelikatniejszym rozkwicie; bo Rafaela, córka pani Wilson (bardzo młodo za mąż wydanéj), miała najwięcéj lat szesnaście.
O ile rysy matki były ogniste, śmiałe i wabiące, o tyle oblicze córki było niewinne i melancholiczne. Nigdy delikatne winiety angielskie, nigdy arystokratyczny pendzel Lawrenca nic dostąpił tego mamiącego ideału. Jakiż malarz zdołałby oddać niemal eteryczną bladość téj lekko różowéj cery, ten miły błękit wielkich, ognistych i zarazem łagodnych oczu, tę śnieżystą białość zachwycającego czoła, objętego w ciemno kasztanowe, tak gładko, tak delikatnie i naturalnie wijące się włosy, że strój głowy Rafaeli, pomimo dalekiéj konnéj jazdy, nie uległ najmniejszemu nawet nadwerężeniu. Elastyczne zwoje jéj włosów równie lekko bujały około jéj twarzy, jak mały, do boku czarnego kastorowego kapelusza przypięty zielony welon.
Eleganckie amazonki z czarnego sukna, jakie miały na sobie pani Wilson i jéj córka, w rozmaity sposób dziwnie rysowały wabną ich kibić: wzrost Rafaeli był giętki, wysmukły, rzec można więcéj dziewiczy... postać matki daleko pełniejsza i wydatniejsza.
Krój tych amazonek bardziéj wybitniejszą czynił tę różnicę; i tak, wysoki, aż po samę szyję spięty stanik Rafaeli, dozwalał widziéć tylko maleńki, karbowany kołnierzyk podtrzymywany wązką jedwabną krawatką koloru podobnego do jasno niebieskich oczu dziewicy; kiedy tymczasem stanik pani Wilson nakształt kaftanika z przodu otwarty, chociaż mocno do jéj kibici przystający, odsłaniał małą kamizelkę koloru blado szamoa, spiętą żółtemi guziczkami, a z pod niéj zalotnie wyglądała batystowa szmizetka, którą na elastycznych i pulchnych piersiach spinały dwa rubiny; nakoniec dla uzupełnienia charakterystycznéj różnicy ubioru, wązki kołnierzyk pani Wilson opadł nieco na purpurowéj jedwabnéj krawatce, któréj barwa jednak bynajmniéj nie wyrównywała ognistéj purpurze jéj uśmiechających się i wabiących ust.
Po przebyciu niebezpiecznej zawady, o któréj wspomnieliśmy wyżéj, rysy matki i córki przybrały wyraz zupełnie od siebie różny: pani Wilson zrazu przerażona niebezpieczeństwem na jakie jéj córka ośmieliła się, widząc ją ocaloną, spoglądała na nią z czułą radością i dumą uszczęśliwionéj matki; Rafaela zaś obojętna na pokonane niebezpieczeństwo, roztargnionym wzrokiem szukała Scypiona.
Nie potrzebujemy wspominać że hrabia Duriveau i syn jego z równą jak pani Wilson i jéj córka odwagą, w niewielkiéj od siebie odległości przesadzili przez obalone drzewo; ojciec dokazał tego z całą gwałtownością ognistego charakteru, syn zaś z pewnym rodzajem obojętnego niedbalstwa, jednakże nie bez wdzięku, doskonałym bowiem był jeźdzcem. Swą chełpliwość Scypio tak nawet dalece posunął, że w chwili gdy wierzchowiec którym lewą ręką kierował, uniósł się ponad straszliwą zawadą, wyjął prawą ręką z ust cygaro, i od niechcenia puścił w powietrze promień niebieskawego dymu.
Gdyby tak śmiałego postępku nie wywołała obecność dwóch kochania godnych kobiét i gdyby go wykonała szalona płochość lat młodzieńczych, byłby on nosił na sobie piętno wdzięków nieodłączone od wszystkiego co świetne, niespodziane i szybkie; ale Scypio, występując w charakterze człowieka stępiałego, na tém zasadzał swą dumę, że wszędzie i na wszystko okazywał zimną krew i lekceważenie; dla tego więc nie zmieniły się jego rysy wówczas nawet, gdy pani Wilson, a mianowicie jéj córka, wychwalały w nim odważną przytomność umysłu.
Hrabia oburzony postępowaniem syna, w chwili kiedy pani Wilson i córka jéj ani widziéć ani słyszéć go nie mogły, rzekł po cichu do Scypiona, głosem napozór pełnym serdecznego zaufania, choć się w nim ukrywało gwałtowne i tylko obecnością dwóch kobiét i zwykłém pobłażaniem młodego ojca stłumione niezadowolenie:
— O czémże myślisz Scypionie? Nie jesteś dosyć grzecznym dla panny Wilson, a przecież...
— Co? co! wiesz, że szczególniejsze jakieś prowadzisz rzemiosło? — odpowiedział Scypio przerywając ojcu i zapalając nowe cygaro — prawda że to czynisz z bardzo chwalebnéj przyczyny ale też właśnie dla tego, nieszczęśliwy dawco dni moich, napomnienia twoje są tak nieznośne...
I Scypio niedbale rzucił resztę zgasłego cygara.
Jakkolwiek hrabia Duriveau przyzwyczajony był do tak zimnego i nieszczęściem przez siebie samego upoważnionego szyderstwa, nie mógł jednak w téj chwili i dla ważnych powodów powściągnąć gniewu, jaki w nim obudziła taka odpowiedź; krótko więc i dobitnie, chociaż zawsze po cichu, rzekł do syna:
— Dosyć tych żartów; mówię no seryo, że postępowanie twoje jest niesłychane; wieczorem pomówimy o tém i...
— Proszę pani, pani Wilson! — zawołał wicehrabia nie wyjmując z ust cygara i znowu przerywając ojcu.
— A co chcesz, Scypionie? spytała piękna wdowa odwracając się ku niemu, na domiar niespokojności hrabiego.
— Jeżeli pani pragnie widziéć papę w całéj świetności, proś go pani niech odegra role szlachetnego ojca... cudownie w niéj wygląda.
Oburzenie i wzrastający gniew konwulsyjnie wykrzywiły oblicze pana Duriveau, ale usta jego z przymusem uśmiechnęły się na piérwsze spojrzenie pani Wilson, która wesoło odpowiedziała wicehrabiemu:
— A pan, kochany Scypionie, zachwycająco i jak najnaturalniéj odgrywasz rolę młodego roztrzepańca... Ale otoż nadjeżdża nasz przybrany opiekun, przypomni on panu, w razie potrzeby, szacunek jaki winieneś kobiecie mojego wieku.
Potém, zwracając mowę do nowo przybyłéj osoby, pani Wilson dodała:
— Prędzéj, prędzéj... przybywajże, bracie...
Jak powiedzieliśmy, obaj łowcy i obie damy zebrali się znowu po drugiéj stronie obalonego drzewa, gdzie otaczały ich psy ciągle jeszcze z tropu zmylone; wtem pan Alcyd Dumolard, brat pani Wilson, zjawił się z drugiéj strony téj przeszkody.
Pan Alcyd Dumolard (owdowiały po żonie któréj wcale nie żałował) miał lat czterdzieści, niezarosłą twarz i bezkształtną tuszę. Najdoskonalsze pojęcie o jego szerokiéj twarzy z obwisłemi policzki, przygasłym, dla zbytniéj otyłości zgłupiałym wzrokiem i wązkiém czołem, dać tylko mogą twarze mandarynów, o bladych i obwisłych licach, płaskich i pozbawionych wyrazu rysach, jakie zwykle przedstawiają nam malowidła na chińskich naczyniach. Ogromny brzuch i opadłe biodra pana Dumolard, którego grzbiet tyle miał szerokości ile piersi objętości, groziły co chwila rozerwaniem pętlic jego krótkiego, szkarłatnego tużurka; a nic pocieszniejszego, nad tę tłustą, szeroką twarz, zewsząd występującą z pod małéj, na samym wierzchołku głowy osadzonéj myśliwskiéj czapki z czarnego aksamitu. Pan Dumolard ostrożnie jechał na gniadym herkulesowéj siły wałachu, kształtów wprawdzie olbrzymich, ale stanowiących niezbędny przymiot biednego zwierzęcia, które takiego mastodonta dźwigać na sobie musi.
Zbyteczną byłoby rzeczą mówić, że pan Alcyd Dumolard należycie i ostrożnie zatrzymał się przed obaloném drzewem, co widząc vicehrabia Scypio z ubliżającą powagą, złośliwie śmiejąc się, zawołał:
— Żywo, żywo, Dumolard, pokaż co umiesz mój ty tłuścioszku, dalejże przeskocz!... nie bój się, możesz być pewnym że w każdym razie padniesz na miękki, elastyczny materac!...
— Ja mam skakać?... Dajże pan pokój, takiéj igraszki nie pozwala sobie nigdy człowiek mający pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu, odpowiedział tłusty komicznie nadymając się i szukając spojrzeniem wygodniejszéj drogi.
— Ah! owe to pięćdziesiąt tysięcy talarów dochodu nie dozwalają panu skoczyć przez drzewo? szyderczo odrzekł Scypio; majątek więc czyni pana tak ociężałym i grubym... Jesteś może nadziany dukatami, bankowemi wypchany biletami?
— Ależ, milczże przecie, panie Scypio, zawołał zakłopotany tłuścioch, całkiem niewczesne żarty pańskie... Tu w lesie, w téj siedzibie wilków i włóczęgów wykrzykujesz pan, żem napchany biletami bankowemi! Gdyby kto to usłyszał... łatwoby się do zabicia mnie skusił.
Potém, obracając się do strzelca, który właśnie z drugiéj strony drzewa do psów swoich przeszedł, pan Dumolard zawołał:
— Słuchajno, mój przyjacielu! Nie ma tu jakiéj innéj drogi? bo jeszcze karku skręcić nie chcę.
— Jedź pan na lewo gęstwiną, odpowiedział strzelec, a o pięćdziesiąt kroków stąd jest mała ścieszka która pana tu przyprowadzi...
— Mała ścieszka! podchwycił Scypio, zginałeś pan, bo się na niéj nie zmieścisz mój tłuścioszku... tylko po szerokich i bitych traktach przechadzać się możesz.
Pan Dumolard wzruszył ramionami, skierował konia i udał się wolno w stronę przez strzelca wskazaną.
Obaczmy teraz co się stało z psiarnią, która za straconym tropem goniła o dwieście kroków blizko od jaskini Bête-puanta, wykradacza zwierzyny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.