Manuela/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Manuela
Podtytuł Opowiadanie starego weterana z kampanii napoleońskiej w Hiszpanii
Redaktor Artur Oppman
Wydawca Gebethner i Wolff, G. Gebethner i sp.
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer, Warszawa, Nowy Świat 41
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Saragossa nareszcie kapitulowała. Garnizon jej, liczący około 15 tysięcy słabych, wynędzniałych, wyniszczonych trudami ludzi, z których wielu nosiło ślady śmiertelnej choroby, wyszedł przez bramę Portillo z honorami wojskowymi i złożył broń przed armią zwycięską, która zaraz zajęła miasto, obsadzając ważniejsze posterunki, a garnizon hiszpański, rozbrojony, odesłany został do Francyi w niewolę wojenną. Wojsko nasze, dla uniknięcia zarazy, nie weszło do miasta, a tylko na służbę posyłało tam oddziały swoje. W mieście bowiem grasowała zaraza morowa, spowodowana mnóstwem trupów niepogrzebowych, które gniciem i rozkładem swym zarażały powietrze. W dniu kapitulacyi sześć tysięcy trupów walało się jeszcze przed kościołami, w przekopach i ulicach miasta. Marszałek Lannes kazał spiesznie z okolic ściągnąć wieśniaków dla oczyszczenia ulic i pogrzebania zmarłych.
W dniu 24 lutego całe wojsko stanęło pod bronią, a marszałek na jego czele odbył wjazd uroczysty do Saragossy. Przyjęty przez miasto i duchowieństwo z biskupem Hueski na czele przed portykiem kościoła Najświętszej Panny del Pilar, wysłuchał nabożeństwa, na którem junta i władze miejskie w imieniu ludu wykonały przysięgę na wierność królowi Józefowi. Po skończonej ceremonii i odśpiewaniu „Te Deum“, odprowadzony został do przygotowanego dlań pałacu.
Ta urzędowa ceremonia, na której byłem obecny, nie miała dla mnie żadnego powabu, owszem, przeciwnie, tryumfy armii francuskiej, a nawet zasługi naszego polskiego oddziału w tem pamiętnem oblężeniu, miały dla mnie coś upokarzającego i głęboką przejmowały boleścią. Widok nieszczęśliwego miasta, którego więcej niż czwarta część leżała w gruzach, zburzona przez wybuchy min i tysiące bomb rzuconych, które jeszcze dymiło gdzieniegdzie dopalającemi się resztkami przygrzebanych śród ruin głowni, wspomnienie nadto, że więcej, niż pięćdziesiąt tysięcy bohaterskich mieszkańców, w przeciągu pięćdziesięciu kilku dni z bezprzykładnem męstwem i poświęceniem broniących swoich ognisk domowych, legło trupem od strzałów, zarazy, oraz wycieńczenia i że nawet słabe kobiety brały udział w tej morderczej walce — napełniały mnie niewysłowionym smutkiem, wywołując słuszne oburzenie.
Wszystko to bowiem stało się dla dumy jednego człowieka, do którego tryumfalnego wozu my, Polacy, rycerze wiary i wolności, dobijający się odzyskania własnej Ojczyzny, uczepieni, nieśliśmy krew i życie, ażeby gnębić naród, który miał też same, co i my, dążenia, t. j. bronił swej wiary i niezawisłości, do których był fanatycznie przywiązany. Nic też dziwnego, że cała moja sympiatya była dla zwyciężonych, którzy i dzielnie broić się i zachować godność swą w nieszczęściu umieli.
Kiedy nasz orszak ceremonialny szedł przez miasto do kościoła N. P. Maryi del Pilar, ulice były puste, jakby całe miasto wymarło; żadna flaga nie powiewała z balkonów, we wszystkich oknach „cortinas“ były pozapuszczane; być może, że gdzieś z poddaszy, lub przez szpary zasłon jakie ciekawe oko śledziło nasz pochód, ale dlatego tylko, aby nam ciche przestać przekleństwo, lub ostrzyć noże do nowej walki, gdy się sposobność nadarzy. Plac przed kościołem był pusty, a w kościele ci tylko, którzy obowiązkiem byli znagleni znajdować się na tej ceremonii, a prócz tego zaledwie kilka kobiet, z tych, u których kwaterowali wyżsi oficerowie, i niejako je zmusili do wzięcia udziału w tej uroczystości.
Jeszcze przedtem, jak tylko kapitulacya została podpisana, nie zważając na niebezpieczeństwo, na jakie się narażam, ruszyłem zaraz do miasta, aby ów pałac odszukać, w którym poznałem Manuelę, sądząc, że od mieszkańców jakieś bliższe powezmę szczegóły. Wprawdzie ów dom odnalazłem i brama od ulicy była otwarta, ale, przebiegłszy wszystkie komnaty, żywej duszy me spotkałem. Ślady tylko ostatniej walki były na każdem miejscu widoczne; nawet kilka trupów, dotąd nieuprzątniętych, w komnatach leżało.
Udało mi się nareszcie przytrzymać jednego z sąsiadów tego pałacu, ale zaledwie tyle mogłem się od niego dowiedzieć, że ów pałac należał do jednej z najdawniejszych rodzin aragońskich; że właściciele stale mieszkali w Madrycie, od czasu tylko do czasu nawiedzając Saragossę; że w czasie oblężenia nie byli obecni, a tylko ich służba, która w części wyginęła, a w części opuściła miasto, jak to uczyniło wiele osób po kapitulacyi, uchodząc przed zarazą, morową. O walce zaś, jaka się toczyła w tym domu, nic nie wiedział, bo jego stanowisko było w odległej części miasta.
W kościele Najświętszej Panny del Pilar, pomiędzy owemi kilkoma kobietami, które zmuszono prawie do znajdowania się na ceremonii, Manueli nie było.
Nie poprzestałem jednakowoż na tych tylko poszukiwaniach. Gdy namiętności przycichły i ludność powróciła do swoich codziennych zatrudnień, odwiedzałem kościoły w czasie nabożeństwa, towarzyszyłem pogrzebom i innym liczniejszym zebraniom publiczności, ale nigdzie tej, której szukałem, odnaleźć nie mogłem. Prawdopodobnie — zaraz po kapitulacyi opuściła miasto. Tyle jeszcze tylko zdobyłem wiadomości, że w ostatnich dniach oblężenia, w owym pałacu, do którego mi się dotrzeć udało, przebywał Palafox, ciężką złożony chorobą, że tam wiele go osób odwiedzało, że prawdopodobnie przyczyniłem się do jego oswobodzenia, ale ani o starcu, który zginął w moich oczach, ani o jego córce, która zabrała ciało ojca, a razem i chorego Palafoxa, nic się nie mogłem dowiedzieć. Zdaje się, że ci, którzy mieli jakąś o tem wiadomość, z umysłu ją taili, by nie naprowadzić władz francuskich na trop Palafoxa, z którym niewiadomo co się stało, a którego do niewoli dostać bardzo pragnęły. Tak więc Manuela została dla mnie tylko miłem, jakby sennem wspomnieniem, a całą pamiątką po niej — pierścioneczek z wizerunkiem Madonny del Pilar.
W kilka dni po kapitulacyi Saragossy marszałek Mortier z 5-ym korpusem udał się w kierunku Kastylii, dla posiłkowania innych korpusów, działających na południu Hiszpanii. Marszałek Lannes powołany został przez cesarza do Francyi, z powodu przygotowującej się nowej kampanii z, Austryą, a na miejsce Junota, dowodzącego 3-im korpusem, przysłany został generał Suchet, dla utrzymania i uspokojenia prowincyi aragońskiej.
Z końcem roku 1809 prowincya ta, przez umiejętne operacye generała Sucheta tak uspokojona została, że wszystkie bandy powstańcze, jeżeli nie kompletnie zniszczono, to tak zostały porozpraszane, że nie zdolne już były nic zdziałać w porozumieniu, a tem samem nic przeciwko nam niepokojącego.
Nadeszła zima. Ustały operacye wojenne. Żołnierz, strudzony ciągłymi marszami i uganianiem się za powstańcami, odpoczął sobie w garnizonach miejskich. Ja powróciłem do Saragoissy w stopniu już porucznika i z krzyżem legii honorowej. Wyjąwszy kilku kolegów, żyłem prawie w osamotnieniu. Pomimo, że w Saragossie zupełny panował spokój i mieszkańcy powracali do zwykłych swoich zatrudnień, starali się jednakowoż jak najstaranniej nas unikać i wcale nie zawierali z nami bliższych stosunków. Czuć było, że nas tylko znoszą, bo muszą, ale przy pierwszej zdarzonej sposobności, toby jak mina prochowa, wybuchnęli.
Zimowe długie i nudne chwile poświęcałem więc dokładniejszemu poznawaniu języka hiszpańskiego; czytałem też, co mi tylko w ręce wpadło. Pod ten czas miewałem także częste od drogiej matki wiadomości, i również częściej mogłem jej takowych o sobie udzielać, choć nieraz całe miesiące upływały, zanim list z kraju nadszedł. Zaraz po wzięciu Saragossy, matka mnie usilnie namawiała, abym się podał do dymisyi, lub przynajmniej zażądał tranzlokacyi, ale to nie było w owym czasie tak łatwą rzeczą. Brak oficerów był powodem, że wyższa władza niechętnem na to patrzała okiem; ciężkie tylko kalectwo mogło być wymówką do opuszczenia służby wojskowej. Ja, przyznam się, z chęcią byłbym usłuchał rad matki, gdyż mi się już sprzykrzyła ta ciągła walka bez wyjścia i bez jutra, która, jeśli chwilowo przycichła, to tylko, by z większą gwałtownością wkrótce wybuchnąć. Ale kiedy i u nas w kraju rozpoczęła się kampania, przeciw Austryi, to już i matka przestała mnie namawiać do opuszczenia służby wojskowej, bo przeczuwała, że, jeślibym powrócił, to tylko dlatego, żeby walczyć z wrogiem na ziemi ojczystej.
Ponieważ osoby pobożne nie bywają wolne od przesądów, obawiała się, że, wróciwszy, możebym zginął od kuli austryackiej, kiedy w Hiszpanii, opierając się na moich listach, w których starałem się o ile można ją uspokajać, przypuszczała, że walka z Gerylasami to więcej zabawka, aniżeli wojna. Jednakże ja na seryo myśleć zacząłem o powrocie do kraju, i tylko czekałem jakiej sposobności, to jest choćby lekkiej rany, któraby mi posłużyć mogła za powód do uwolnienia.
Z wiosną 1810 r. generał Suchet przeniósł teatr operacyi wojennych poza granice prowincyi aragońskiej. Mając sobie jeszcze w zimie udzielone wskazówki, że przedmiotem najbliższym jego operacyi wojennych będzie zajęcie królestwa Walencyi, robił zawczasu przygotowania do tej wyprawy, zdając sprawę z nich tak w Paryżu, jak i w Madrycie. Król Józef, chcąc skorzystać z wrażenia, jakie wywarło na umysły Hiszpanów szybkie zajęcie Andaluzyi, mając przytem porozumienia z niektórymi mieszkańcami Walencyi, rozkazał generałowi Suchetowi przyśpieszyć pochód na Walencyę dwoma kolumnami; jedną przez Terruel i Segorbię, drugą przez Morillę, ponad brzegiem morza. W rozkazie wzmiankowano, że armia południowa, wyśle oddział ku Murcyi, dla posiłkowania głównego poruszenia, czyniąc tem jakoby uzasadnioną nadzieję, że Walencya bramy swe otworzy.
Kiedy generał Hubert ze swoim oddziałem drogą nadmorską w kierunku Walencyi posunął się znacznie, a generał Suchet z główną swą siłą opuszczał Terruel, by śpieszyć także w tym kierunku, odbiera duplikat depeszy 8 lutego (bo pierwsza została przejęta) z Paryża, polecającej mu rozpoczęcie oblężenia Leridy i Meqąuinenzy. Ponieważ generał Habert za daleko już był zaawansowany, nie mógł go przeto generał Suchet z drogi cofnąć, jak również pozostawić samego śród królestwa Walencyi, postanowił więc przeprowadzić to przedsięwzięcie, nie mogąc go powstrzymać.
Korpus więc nasz ruszył naprzód dn. 1 marca, i po bitwie pod Alwentora nad rzeczką Mijares, spędziwszy z pozycyi korpus walencki, posuwał się dalej. Postępowaliśmy krajem dzikim, spalonym od słońca, nie uprawnym, poprzerzynanym głębokimi, skalistymi wąwozami i wznoszącemi się naokół wzgórzami. Jakkolwiek posuwanie się naszego korpusu było już tylko prostą demonstracyą wojenną, wymagało jednak wielkiej przezorności dowódcy, ażeby, powracając tą samą drogą, w powiększonym jeszcze korpusie przez oddział generała Haberta, znaleźć dla armii wszędzie dostateczną żywność, zwłaszcza w kraju tak nieurodzajnym i w dodatku przez ustępującą armię walencką zniszczonym. To też, począwszy od Terruelu, na całej drodze w znaczniejszych punktach pozostawiane były silne oddziały, dla zabezpieczenia komunikacyi z Aragonią i pokrycia naszych transportów, ciągnących za wojskiem z żywnością i amunicyą, a w odwrotnym kierunku z chorymi, rannymi i jeńcami.
ostatnim etapie przed Segorbią[1] pozostawiona została nasza kompania. To jednakże nie przeszkodziło, że drobne oddziały powstańcze, należące do komendy Villa-Campy, przedzierały się z gór, z poza Gwadalkwiwiru[2], aby nam chwytać przesyłanych gońców i mniej zabezpieczone transporty. Ażeby temu zaradzić, wysłany zostałem z oddziałem 60 ludzi dla zajęcia wioski San Felipe, w głębokim skalistym wąwozie położonej, którym głównie powstańcy się przedzierali. Wioska ta od naszego etapu była prawie milę odległa. Zaopatrzony w żywność na dni trzy, miałem polecenie zajęcia, tej wioski, bronienia, przeprawy powstańcom przez strumień, od Alpuente płynący, i oczekiwania dalszego rozkazu, a w razie, gdybym był atakowany przeważającemi siłami, cofania się ku głównemu etapowi.
Miało się ku wieczorowi, ale słońce było jeszcze dość wysoko na niebie, kiedy dotarłem do wioski z moim oddziałem. Zajęcie jej nie przedstawiało najmniejszej trudności, albowiem nie zastaliśmy tam żywej duszy: ludność z całym dobytkiem, zabrawszy co kosztowniejsze, zapewne przed naszem przybyciem w pobliskie góry się wyniosła. Wioska była niewielka, ściśle zabudowana; środkowa, ulica wązka z domami piętrowymi po obu stronach, ale w stanie wielkiego zaniedbania i upadku. Domy były porysowane, dachy dziurawe, okna bez szyb, a nawet i bez żaluzyi, co dawało świadectwo, że ludność, tu zamieszkująca, musiała być nadzwyczaj uboga i niedbała. Ogniska, w niektórych domach jeszcze nie wygasłe, świadczyły, że wioska krótko przed naszem przybyciem przez swych mieszkańców była opuszczona. Obejrzawszy starannie miejscowość i rozprowadziwszy warty, obrałem dla reszty oddziału za punkt zborny wentę, t. j. karczmę, w środku wioski położoną, stanowiącą najpokaźniejszy dom tej osady.
Ponieważ było gorąco, kazałem wynieść przed dom ławę, na której zasiadłszy, wydawałem moim wiarusom różne rozkazy, a między innymi: żeby szanowali chudobę mieszkańców, sprzętów nie niszczyli, bo to tylko bezużyteczne barbarzyństwo, wywołujące zemstę i zawziętość ludności. Zresztą, prawdę mówiąc, nie było co plondrować, bo tylko najniezbędniejsze sprzęty były pozostawione, a i te nędzne świadczyły o wielkiem ubóstwie mieszkańców.
Wtem na ulicy dały się słyszeć głośne krzyki. Jakoż wkrótce ujrzałem dwóch żołnierzy, prowadzących, a właściwie ciągnących starą kobietę, opierającą się i wrzeszczącą na całe gardło. Za nimi nimi postępował trzeci żołnierz, niosący na plecach zawiniątko różnych rupieci, w płócienną płachtę związanych. Żołnierze zameldowali mi, że przytrzymali babę z tem zawinięciem, wymykającą się chyłkiem z wioski, w chwili, gdy chciała się niepostrzeżenie prześliznąć przez łańcuch wojskowy. Widać, że baba, pakując swoje rupiecie, nie zdążyła przed naszem przybyciem opuścić wioski z resztą ludności i ukrywszy się tylko, próbowała ucieczki, która jej się nie powiodła.
Gdy babę do mnie przyprowadzono, rozkazałem ją puścić, ale była tak osłabiona krzykiem i szamotaniem się, że byłaby upadła, gdyby jej żołnierze nie byli podtrzymali. Kazałem ją posadzić na ławie i złozyć obok niej zawinięcie. Baba mogła mieć lat ze sześćdziesiąt, była zawiędła, ale jeszcze rzeźka, i byłaby mi może, począwszy, z ławy drapnęła, gdyby jej żołnierze nie pilnowali; wrzezczała jednak wciąż, jak opętana, wymyślając nam od złodziei, rozbójników, heretyków, kacerzy, bezbożników i innych epitetów, jakie tylko znajdują się w mowie hiszpańskiej.
— Czego wrzeszczysz — rzekłem — kiedy ci nikt nic złego nie robi? A że nie jesteśmy ani złodzieje, ani rozbójnicy, to masz najlepszy dowód, że ani ci włos z głowy nie spadnie, ani twoich rzeczy, które masz przy sobie, nikt ci nie ruszy.
Niewiasta jednak wrzeszczeć nie przestawała. To mnie nareszcie zniecierpliwiło.
— Słuchaj, babo — rzekłem groźnym tonem — jak mi wrzeszczeć nie przestaniesz, to cię każę wsadzić do lochu, i póty tam trzymać będę, póki się nie uspokoisz.
Kobieta, widząc, że jestem starszy, że moich rozkazów żołnierze słuchają i że łatwo mogę to wykonać, czem jej zagroziłem, uspokoiła się cokolwiek, ale nie przestała lżyć nas, mrucząc pod nosem.
Ponieważ zauważyłem, że głównie przeciw nam poruszały ją przekonania religijne, rzekłem:
— Słuchaj, my jesteśmy lepsi katolicy, aniżeli twoi współrodacy, bo my bezbronnych ludzi nie mordujemy, tak jak wasi, ostatniego kęsa chleba biednym nie wydzieramy, owszem, widząc was głodnych, gotowi jesteśmy tem, co mamy, z wami się podzielić, a nawet i ciebie, jeśli nie masz co jeść, nakarmić. Niepotrzebnie mieszkańcy tej wioski uszli przed nami, bo, gdyby pozostali, mchy im się złego nie stało, czego dowodem ich domy, które, jak były, tak i pozostaną przez nas nietknięte.
Te jednak argumenty nie przekonały baby. Mruczała wciąż jeszcze pod nosem. Trzeba było dowodów dotykalnych, by ją przekonać. Rozpiąłem więc kamizelkę i ukazałem jej na piersiach zawieszony szkaplerz i medaliki, a gdy ujrzała pierścień, na którym był wizerunek Madonny del Pilar, umilkła odrazu i przeżegnała się.


Jakoż posadzili mnie pod drzewem oliwkowem, gdzie w parę sekund straciłem przytomność.
— Senior caballero — rzekła — wybacz starej, głupiej kobiecie, jeślim cię w czem obraziła, a teraz, jeżeli masz co do rozkazania, to chętnie wypełnię.

Zapytałem, czy jest z tej wioski.
— Tak jest — odpowiedziała — mój dom stąd o kilka kroków — i pokazała mi trzeci dom, po drugiej stronie ulicy stojący.
— A więc możesz sobie zabrać swoje rzeczy i iść do domu. Nikt ci tam z nas spokoju nie zamąci, tylko nie staraj się uciekać, bo mi nie wolno nikogo z tej wsi wypuszczać, a jakby cię moi żołnierze powtórnie przytrzymali, to musiałbym kazać cię zamknąć.
Stara podziękowała i zabierała się do zarzucenia sobie na plecy swego zawiniątka. Chciałem jej dać żołnierza, by je poniósł za nią, ale odmówiła, utrzymując, że nie jest tak ciężkie i że je sama zaniesie.
W pół godziny może ukazała się na progu swego domu, a widząc mnie, siedzącego wciąż na tem samem miejscu i palącego cygaretę, zbliżyła się i z wielką nieśmiałością zaproponowała, czybym nie obrał sobie kwatery w jej domu, gdzie będzie mi cokolwiek wygodniej aniżeli na ławie, albo też i w samej wencie.
Przyjąłem propozycyę i znalazłem izbę czysto zamiecioną i łóżko, świeżą bielizną zasłane. Z łóżkiem w ciągu całego marszu nie spotkałem się, a i tu nie mogłem w pełni z uprzejmości donny Dolores (tak się nazywała staruszka) korzystać, bo na posterunku, na jakim się znajdowałem, nie można się było rozbierać, a tylko w zupełnem ubraniu rzucić na łózko, by cokolwiek snu zakosztować. Wydawszy komendzie odpowiednie rozporządzenia, przeniosłem główną kwaterę do domu staruszki.
Od niej dowiedziałem się, że mieszkańcy wioski byli biedni, wąwóz bowiem skalisty nie przedstawiał ani gruntów do uprawy odpowiednich, ani łąk i pastwisk do wychowu inwentarza; utrzymywali się tylko z kontrabandy, a właściwie z pomocy, jakiej kontrabandzistom udzielali. Skoro towar przemycany raz dostał się do tej wioski, już go celnicy nie mogli wyśledzić, pomimo wszelkich sztuk i zasadzek, jakich używali.
Donna Dolores była bezdzietną wdową po kontrabandziście, a owdowiawszy, również z innemi mizerne prowadziła życie; dom tylko, który wydzierżawiała, i mały ogródek, stanowiły całe jej utrzymanie.
Trzeciego dnia, zaraz od rana zostałem napadnięty przez oddział powstańców, znacznie siły moje przewyższający. Żegnając się ze staruszką, wcisnąłem jej w rękę dukata, którego z początku wzbraniała się przyjąć, uważając, że drobne usługi, które mi wyświadczyła, nie zasługiwały na tak hojne wynagrodzenie; ale nareszcie przyjęła, gdym jej powiedział, że na wypadek, jeślibym zginął, zakupi mszę za moją duszę. Pożegnanie było serdeczne.
Broniłem wytrwale z moim oddziałem swego stanowiska, ale pod wieczór, widząc, że go już utrzymać nie potrafię, zebrałem oddział i rozpocząłem odwrót powoli, odstrzeliwając się naciskającemu nieprzyjacielowi. Opuściwszy wioskę, dostrzegłem, że powstańcy pozajmowali pozycye na skalistych wyniosłościach wąwozu, skąd razili nas ukośnymi z góry strzałami. Obawiając się zatem, by nam odwrotu nie odcięli, poleciłem oddziałowi rejterować przyśpieszonym biegiem, a sam z kilku ludźmi osłaniając oddział, stanowiłem aryergardę. W tej właśnie chwili kula ugodziła mnie w same piersi. Zachwiałem się. Dwóch żołnierzy pochwyciło mnie pod ręce, aby uprowadzić. Czułem, jak krew z rany silnie płynęła, zaczęło mi się robić słabo i ciemno przed oczyma, Mój oddział był już daleko. Pozostaliśmy tylko we trzech, i nieprzyjaciel już nas doganiał. W przeświadczeniu, że jestem śmiertelnie ranny i że mi życia zaledwie kilka chwil pozostaje, nie mogąc iść już dalej, uprosiłem moich poczciwych wiarusów, z których jeden był również już ranny, aby mnie pozostawili, a sami, póki jeszcze czas, śpieszyli za oddalającym się oddziałem, tem więcej, że mi ich pomoc żadnej już nie mogła przynieść korzyści. Jakoż posadzili mnie pod drzewem oliwkowem, stojącem blizko drogi, gdzie w parę sekund zaćmiło mi się zupełnie w oczach i straciłem przytomność.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Segowia (hiszp. Segovia)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Gwadalkiwir (hiszp. Guadalquivir).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.