Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom III/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

W pierwszą niedzielę miesiąca sierpnia spisywano inwentarz, który miał być ukończony wieczorem. Od samego rana, jakby w dzień powszedni, wszyscy pracownicy stawili się i zaczęli robotę przy drzwiach zamkniętych, w pustych salach.
Ale Dyoniza nie zeszła o ósmej, w liczbie innych sklepowych. Od pięciu dni pozostawała ona w swoim pokoiku, z powodu że zwichnęła nogę idąc na górę do pracowni. Czuła się już daleko lepiej; ale że ją pani Aurelia psuła, bez pośpiechu ostrożnie obuwała się, postanawiając pokazać się już w oddziale. Obecnie pokoiki panien zajmowały całe piąte piętro nowych zabudowań, ciągnące się wzdłuż ulicy Monsigny. Było ich sześćdziesiąt po obu stronach korytarza. Wygodniejsze były od dawnych, chociaż nie zawierały nic prócz żelaznego łóżka, dużej szafy i małej orzechowej gotowalni. Dyoniza jako druga sklepowa miała jeden z większych pokoi, z oknami w poddaszu, na ulicę wychodzącemi. Będąc teraz bogatą, pozwalała sobie na niektóre zbytki i tak: miała edredonową kołdrę, pokrytą gipiurą, dywanik przed szafą i na gotowalni dwa wazoniki szklanne niebieskie, w których więdły róże.
Obuwszy się spróbowała chodzić po pokoju, lecz musiała chwytać się sprzętów, kulejąc jeszcze trochę. Nie traciła nadziei, że rozchodzi nogę; rada jednak była, że nie pójdzie na obiad do stryja Baudu i że prosiła stryjenkę, żeby się przeszła z Pépé, oddanym znowu na pensyę do pani Gras. Jan, który ją odwiedził poprzedniego dnia, miał być także na tym obiedzie. Wprawiała się zwolna w chodzenie, obiecując sobie, że się wcześnie położy, ze względu na nogę, — kiedy zapukała pani Cabin i oddała jej list z tajemniczą miną.
Gdy się drzwi zamknęły, Dyoniza zdziwiona znaczącym uśmiechem tej kobiety, otworzyła list... Zbladła i oparła się o krzesło; był on bowiem od Moureta, który wyrażając radość z jej wyzdrowienia, zapraszał ją na obiad, z powodu że jeszcze wychodzić nie może. Ton bileciku zarazem poufały i ojcowski, nie miał w sobie nic obrażającego; ale nie mogła wątpić, że cały Magazyn wie dobrze, co znaczy w gruncie podobne zaproszenie; kursowała o tem nie jedna legenda. Klara była na obiedzie u pryncypała, inne także, wszystkie zresztą, które wpadały mu w oko. Żartobliwi subiekci twierdzili, że po obiedzie następowały wety. Biała twarz Dyonizy zwolna zalała się strumieniem krwi.
Upuściwszy list na kolana, siedziała z bijącem sercem wpatrzona w olśniewające światło jednego z okien. W tymże samym pokoju w ciągu bezsennych nocy, zmuszoną była zrobić przed sobą wyznanie: jeżeli drżała jeszcze gdy przechodził, wiedziała, że to nie przez nieśmiałość; dawne pomieszanie i obawa mogły być tylko bezpośredniemi skutkami miłości, wzburzeniem zradzającego się uczucia w jej dziecinnie dzikiej duszy. Nie rozumowała, tylko czuła, że w jej sercu gościła zawsze miłość, od chwili kiedy drżąc cała i jąkając się, przemówiła dziś po raz pierwszy. Kochała go wtenczas kiedy w niej wzbudzał strach, jako surowy pryncypał i wśród marzeń o Hutinie, kiedy mimowoli ulegała potrzebie kochania. Możeby się była oddała innemu, ale serce jej należało do tego tylko człowieka, który jednem spojrzeniem wzburzał ją całą. Wśród oślepiającego światła wpadającego przez okno, przesunęła się przed jej oczami wskrzeszona przeszłość, surowość jego w pierwszych czasach, przechadzka miła pod cieniem drzew Tiulieryjskiego ogrodu, wreszcie żądza jaka obejmowała ją od czasu jej powrotu. List zsunął się na ziemię, a Dyoniza ciągle patrzyła w okno, którego blask ją olśniewał.
Nagle ktoś zapukał; podniosła więc śpiesznie list i schowała go do kieszeni. Była to Paulina, która wymknąwszy się ze swego oddziału pod jakimś pozorem, przyszła pogawędzić trochę.
— Jakże się masz? Już się nie spotykamy.
Ponieważ było wzbronione wracać do pokoików w ciągu dnia, a zwłaszcza we dwie się zamykać, Dyoniza zaprowadziła ją na koniec korytarza, do wspólnego saloniku, który grzeczny pryncypał urządził dla panien, aby tam siedzieć mogły wieczorami do jedenastej godziny. Pokój ten biały ze złotem, banalny jak salon hotelowy: zawierał fortepian, stół stojący na środku, oraz fotele i kanapę w białych pokrowcach.
— Jak widzisz mogę już chodzić i właśnie zejść miałam.
— To gorliwość! — zawołała Paulina. Ja gdybym tylko miała pozór, siedziałabym u siebie i takbym się pieściła!
Usiadły obie na kanapie. Obejście Pauliny zmieniło się jednak odkąd Dyoniza została drugą w konfekcyach. Obok dawnej prostodusznej serdeczności, przebijało się w niej poszanowanie i zdumienie, że ta biedna, podrzędna niegdyś dziewczyna, szybkim krokiem zmierza do świetnej karyery. Dyoniza bardzo ją lubiła i zwierzała się przed nią tylko z pośród dwóchset kobiet, znajdujących się obecnie w Magazynie.
— Co ci jest? — zapytała żywo Paulina, zauważywszy jej pomieszanie.
— Nic... — odrzekła, siląc się na uśmiech.
— Owszem, owszem. Coś ci jest, straciłaś do mnie zaufanie, kiedy już nie mówisz o swoich zmartwieniach.
Dyoniza przestała walczyć ze wzruszeniem, rozrywającem jej piersi i podając list przyjaciółce; wyjąkała:
— Patrz, napisał do mnie.
Nigdy jeszcze nie mówiły z sobą tak otwarcie o Mourecie, ale nawet to milczenie było niejako wyznaniem najgłębszych myśli. Paulina o wszystkiem wiedziała. Przyczytawszy list, przytuliła się do Dyonizy, objęła ją wpół i z cicha rzekła:
— Moja droga, jeżeli mam prawdę powiedzieć, sądziłam, że się ta rzecz dawno stała. Nie oburzaj się, bo cały Magazyn musi mieć to samo przekonanie. Cóż dziwnego? Tak prędko zamianował cię drugą i ciągle ściga... przecież to rzuca się w oczy!
Złożywszy głośnego całusa na włosach Dyonizy, zapytała:
— Naturalnie, że pójdziesz dziś wieczór?
Dyoniza patrzyła na nią nie odpowiadając. Nagle wybuchnęła płaczem, z głową opartą na ramieniu mocno zadziwionej przyjaciółki.
— Uspokójże się; cóż w tem tak strasznego?
— Nie, nie, pozwól mi płakać, — jąkała Dyoniza, gdybyś wiedziała, jak ja się dręczę, odkąd odebrałam ten list; jestem nawpół żywa. Jak się wypłaczę, to mi lżej będzie.
Paulina bardzo rozczulona, sama nie wiedząc dla czego, starała się pocieszyć przyjaciółkę. Zapewniała, że on się już nie widuje z Klarą, że wprawdzie słychać, iż odwiedza jakąś damę na mieście, ale to nie jest pewne. Że zresztą nie możesz być zazdrośną o człowieka w jego położeniu.
— Za dużo ma pieniędzy — dodała nakoniec — nikt mu tego zabronić nie może.
Dyoniza słuchała i gdyby dotąd nie wiedziała: czy go kocha, przestałaby wątpić wobec bólu, jakim wspomnienie Klary i pani Desforges, szarpało jej sercem. Słyszała przykry głos Klary i widziała panią Desforges ciągnącą ją za sobą po magazynach, ze wzgardą bogatej damy.
— Więc ty byś poszła? — zapytała nareszcie.
Paulina bez namysłu wykrzyknęła:
— Rozumie się: alboż można postąpić inaczej?
Lecz zastanowiwszy się, dodała:
— Tylko dawniej, nie teraz; wychodzę przecież za Baugé’go, więc to byłoby nieuczciwie.
Rzeczywiście Baugé, który niedawno opuścił Bon Marché dla Bonheur des Dames, miał się z nią ożenić w pierwszych dniach sierpnia. Bourdoncle nie lubił małżeństw, jednakże otrzymali pozwolenie i spodziewali się nawet dwutygodniowego urlopu, na miodowy miesiąc.
— Widzisz, że człowiek który nas kocha, powinien nas poślubić... Baugé ożeni się z tobą. Powiedziała Dyoniza.
Paulina roześmiała się na cale gardło i objęła ją wpół.
— Ależ moja droga, to zupełnie co innego. Baugé ożeni się ze mną dla tego, że to Baugé jest mi równym, więc nie ma w tym nic osobliwego; podczas gdy pan Mouret!... Czy pan Mouret może się ożenić ze swoją sklepową?
Śmiała się coraz głośniej, całując włosy Dyonizy. Jej pełna twarz z tkliwemi oczkami, wyrażała współczucie macierzyńskie. Potem wstała by otworzyć fortepian i jednym palcem zagrała motyw: „le Roi Dagobert”, zapewne dla rozweselenia sytuacyi. Wśród pustki salonu, którą zdawały się powiększać białe pokrowce na meblach, dochodziły uliczne odgłosy; hałaśliwe nawoływania przekupki, sprzedającej zielony groszek. Dyoniza nawpół leżąca na kanapie, z głową opartą o poręcz, zanosiła się od płaczu, starając się stłumić łkania chustką.
— Jeszcze! — zawołała odwracając się Paulina. Doprawdy nie jesteś rozsądna... Dla czegoś mnie tu przyprowadziła?... Trzeba nam było pozostać w twoim pokoju.
Uklęklszy przed nią, znowu jej zaczęła prawić nauki:
— Ileż to dziewcząt pragnęłoby się znaleźć na twojem miejscu! Zresztą, jeżeli nie chcesz, cóż trudnego odpowiedzieć nie! i nie trapić się tak bardzo. Ale zastanów się dobrze, nim zaryzykujesz swe położenie przez odmowę, niczem nie dającą się usprawiedliwić kiedy jesteś wolną. I cóż w tem tak strasznego? Po tem kazaniu, zaczęła szeptać wesoło jakieś żarciki... w tem usłyszały czyjeś kroki na końcu korytarza.
Paulina podniosła się; żeby wyjrzeć przez drzwi.
— Cyt! pani Aurelia! — szepnęła. Uciekam, a ty obetrzyj łzy, bo nikt o tem wiedzieć niepowinien.
Dyoniza pozostawszy samą, wstała, obtarła oczy i zdjęta strachem, że tak siedzi próżnując, zamknęła fortepian, który przyjaciółka jej pozostawiła otwartym. Usłyszawszy panią Aurelię, pukającą do jej drzwi, wyszła czemprędzej z salonu.
— Jakto! wstałaś, moje dziecko!... — zawołała starsza. Ależ to wielka nieostrożność! Przyszłam właśnie, żeby zapytać, jak się masz i powiedzieć, że się obejdziemy bez ciebie na dole.
Dyoniza upewniła ją, że się czuje lepiej i że jej zajęcie i rozrywka na dobre wyjdą.
— Nie będę się trudziła, pani mi pozwoli usiąść i zająć się tylko pisaniem.
Zeszły obie razem. Pani Aurelia bardzo uprzedzająca, zmusiła ją wesprzeć się na jej ramieniu. Musiała zauważyć, że ma czerwone oczy, gdyż przyglądała jej się ukradkiem. Pewnie wiedziała nie jedno.
Było to nadspodziewana zwycięztwo: Dyoniza podbiła sobie nakoniec cały oddział. Po dziesięciu miesiącach udręczeń, wśród nieustannych prześladowań i niechęci koleżanek, w ciągu kilku tygodni zdołała zapanować nad niemi tak dalece, że okazywały jej uległość i poszanowanie. Nagła czułość pani Aurelii, wiele jej dopomogła w zjednywaniu serc; opowiadano sobie po cichu, że starsza oddawała Mouretowi drażliwej natury przysługi. Gdy się tak gorąco zaopiekowała tą dziewczyną, nie można było wątpić, że jej była w szczególności polecona. Lecz i Dyoniza całą mocą swego uroku, sama starała się rozbroić nieprzyjaciółki, co jej tem trudniej przychodziło, że zazdroszczono jej stanowiska drugiej. Panny wyrzekały na niesprawiedliwość, oskarżały ją, że się tego dobijała u pryncypała przy wetach; nawet dodawały ohydne szczegóły. Pomimo ich oburzenia, godność drugiej oddziaływała na nie. Dyoniza przybierała taką powagę, że wszystkie były zdziwione i najmniej przyjazne nawet ulegały jej woli. Wkrótce zaczęły jej pochlebiać nowoprzybyłe. Słodycz jej i skromność dokonały podboju. Małgorzata ukorzyła się; jedna tylko Klara ciągle była zła, czasami pozwalając sobie powtarzać dawną obelgę „źle uczesana”, którą obecnie nikogo nie rozśmieszała. Przez ciąg krótkotrwałej fantazyi Moureta, nadużywała swego położenia, zaniedbując się w pracy; stała się leniwą, gadatliwą i próżną. Gdy się Mouret prędko przesycił, nie narzekała wcale z powodu rozwiązłego życia, nie będąc zdolną do zazdrości i zadawalniała się tem, że może nic nie robić. Ale utrzymywała, że ją Dyoniza okradła z następstwa po pani Frédéric. Nigdyby nie była przyjęła takiego trudu, lecz ją oburzał ten brak względów, kiedy posiada też same prawa co Dyoniza a nawet dawniejsze.
— Patrzcie, prowadzą położnicę; — szeptała ujrzawszy panią Aurelię, wiodącą pod rękę Dyonizę.
Małgorzata wzruszyła ramionami.
— Czy ci się zdaje, że to dowcipne!
Wybiła godzina dziewiąta. Z jasnego błękitu nieba spływał żar na ulicę; dorożki toczyły się ku dworcom kolejowym; cała ludność odświętnie przystrojona, ciągnęła długiemi szeregami ku lasom przedmieść. W magazynie zalanym blaskiem słońca, przez otwarte wielkie okna, zamknięty personel przystąpił do spisywania inwentarza. Z drzwi powyjmowano klamki. Ludzie stawali na chodnikach i zaglądali przez szyby zdziwieni, że magazyny zamknięte, a wewnątrz panuje taki ruch niezwykły. Po wszystkich galeryach i piętrach od góry do dołu, słychać było dreptanie subiektów, z rękami wzniesionemi w górę; przerzucanie paczek ponad głowami; a wszystko to pośród krzyków wygłaszanych cyfr. Zamęt ten wzmagał się i przechodził w ogłuszający hałas. Każdy z trzydziestu dziewięciu oddziałów robił swoje, nie zważając na sąsiednie. Zresztą wzięto się dopiero do przedziałek: na ziemi leżało tylko kilka sztuk towarów. Trzeba było wprawić maszynę w większy ruch, aby skończyć robotę do wieczora.
— Dla czego pani zeszłaś, — zapytała uprzejmie Małgorzata, zwracając się do Dyonizy — gotowaś sobie zaszkodzić, a nas tu jest dosyć.
— Ja jej to samo mówiłam, — odezwała się pani Aurelia — ale chce nam koniecznie pomagać.
Wszystkie panny otoczyły Dyonizę, przez co praca była przerwaną. Prawiły jej grzeczności i słuchały z wykrzykami opowiadania o zwichnięciu nogi. Nakoniec pani Aurelia usadowiła ją na krześle przy stoliku, gdzie miała zapisywać wywoływane artykuły. Zresztą w niedzielę przeznaczoną na spis inwentarza wszystkie osoby piśmienne powoływano do tej czynności: inspektorów, kasyerów, subiektów kantorowych, nawet chłopców sklepowych. Oddziały rozbierały pomiędzy sobą tych jednodniowych pomocników, aby prędzej zakończyć robotę. W ten sposób Dyoniza ujrzała się obok kasyera Lhomme’a i chłopca Józefa; obaj siedzieli pochyleni nad ogromnemi arkuszami papieru.
— Pięć płaszczyków sukiennych, obszytych futrem, trzeciej wielkości, po dwieście czterdzieści! Obwoływała Małgorzata. Cztery takie same, pierwszej wielkości, po dwieście dwadzieścia!
Robota rozpoczęła się na nowo. Po za Małgorzatą trzy sklepowe wypróżniały szafy, gatunkowały artykuły i podawały je wiązkami, które wygłaszała, składając potem na stołach, gdzie się piętrzyły zwolna w ogromne stosy. Lhomme zapisywał, Józef prowadził drugi spis dla kontroli; nawet sama pani Aurelia, mając do pomocy trzy sklepowe, wyliczała tymczasem okrycia jedwabne, które Dyoniza wciągała do spisu. Klara była obowiązaną czuwać nad stosami; układać je tak, żeby jak najmniej miejsca zajmowały na stołach. Ale że niepilnowała roboty, stosy te ciągle się waliły.
— Powiedz mi, — zapytała jednej sklepowej, przyjętej zimą, czy dostaniesz podwyżkę pensyi? Pewnoś słyszała, że drugiej podwyższono do dwóch tysięcy franków, co uczyni około siedmiu i pół tysięcy z procentami.
Panienka nie przestając podawać rotondy, odpowiedziała, iż jeżeli jej nie podwyższą do ośmiuset franków, to opuści miejsce. Podwyżki ustanawiane były zwykle na drugi dzień po spisie inwentarza; był to również czas w którym obliczano cyfrę obrotu rocznego i naczelnicy oddziałów otrzymywali procenta, stosownie do powiększenia się sprzedaży. Ztąd to, pomimo zamętu panującego przy robocie, plotki kursowały zawzięcie. Pani Aurelia miała otrzymać przeszło dwadzieścia pięć tysięcy franków, która to suma strasznie drażniła panny. Małgorzata, najlepsza sklepowa po Dyonizie, doszła do czterech tysięcy pięciuset franków, tysiąc pięćset franków pensyi i około trzech tysięcy procentów; co się tyczy Klary, to wszystko razem wynosiło jej dwa tysiące pięćset franków.
— Ja tam kpię z ich podwyżek! — mówiła, zwracając się wciąż do tej samej sklepowej. Gdyby tylko papa umarł, puściłabym ich w trąbę! Ale co mnie najwięcej oburza, to te siedem tysięcy tej chudej dziewczyny! Cóż ty na to?
Pani Aurelia przerwała gwałtownie rozmowę, zwracając się do nich ze swą imperatorską miną:
— Proszę milczeć, moje panny! Nic słyszeć nie można, daję słowo!
Poczem znów zaczęła wyliczać:
— Siedem płaszczyków, à la vieille, sycylijskich, pierwszej wielkości, po sto trzydzieści! Trzy szubki, surah, drugiej wielkośoi, po sto pięćdziesiąt! Czy zapisałaś już panno Dyonizo?
— Tak pani.
Klara po tem napomnieniu zmuszoną była zająć się chwilę uporządkowaniem stosów okryć rzucanych na stoły. Przesuwała je, żeby zrobić miejsce; lecz niezadługo znowu się opuściła, żeby pogadać z subiektem, który jej szukał. Był to rękawicznik Mignot; wyrwał się on na chwilę ze swego oddziału i po cichu poprosił ją o pożyczenie dwudziestu franków, chociaż był jej już winien trzydzieści. Pożyczkę tę zaciągnął nazajutrz po wyścigach, gdzie zakładając się o konia, przegrał tygodniowy z tantiemy zarobek; obecnie zaś przejadłszy całą tantiemę, wziętą w wigilię tęgi dnia, nie miał w kieszeni nawet dziesięciu sous, na spędzenie niedzieli. Klara miała przy sobie tylko dziesięć franków, które dosyć chętnie mu pożyczyła; potem rozmawiali o partyjce w sześć osób, jaką wyprawili w jednej z restauracyj w Bougival, kobiety płaciły wówczas za siebie, z czem daleko było lepiej, bo wszyscy byli swobodniejsi. Mignot, potrzebując konieczne dwudziestu franków, przystąpił do Lhomme’a i schyliwszy się, po cichu zażądał dziesięciu franków. Ten, powstrzymany w robocie, zdawał się mocno zmieszany; jednakże nie śmiejąc odmówić szukał w portmonetce dziesięcio-frankowej sztuki. Tymczasem pani Aurelia, nie słysząc nawoływań Małgorzaty, spostrzegła Mignota i wszystko zrozumiała. Groźnie odprawiła go do właściwego oddziału, zalecając aby nie przeszkadzał pannom w czynnościach; — lecz w gruncie rzeczy obawiała się tego młodzieńca, wielkiego przyjaciela jej syna Alberta i wspólnika wszystkich jego zdrożności, które mogły mieć smutny koniec. To też gdy Mignot, otrzymawszy swoje dziesięć franków, uciekł, nie mogła się powstrzymać, aby nie powiedzieć mężowi:
— Jak można dać się okpiwać w ten sposób!
— Ależ, moja kochana, nie mogłem mu odmówić.
Zamknęła mu usta, wzruszeniem potężnych ramion; poczem, ponieważ panny wyśmiewały się ukradkiem z przemówienia się tej pary, zawołała głośno:
— Panno Małgorzato, nie zasypiajmy sprawy, idźmy dalej, bo nigdy nie skończymy.
— Dwadzieścia paltotów, z podwójnego kaszmiru, czwartej wielkości, po osiemnaście pięćdziesiąt — wygłosiła Małgorzata swym śpiewnym głosem.
Lhomme z głową spuszczoną ciągle pisał. Stopniowo podwyższono mu pensyę do dziesięciu tysięcy franków, jednakże nie przestawała mu imponować pani Aurelia, zarabiając cztery razy więcej.
Przez jakiś czas robota postępowała. Cyfry unosiły się w powietrzu; ubrania waliły się na stoły. Lecz Klara wynalazła nową rozrywkę, w przekomarzaniu się z Józefem, z powodu podpatrzonej słabostki jego do jednej, z panien, z oddziału przysposabiania próbek. Ta panna mająca już lat dwadzieścia osiem, chuda i blada, była protegowaną pani Desforges, która zapragnęła ją umieścić jako sklepowę u Moureta, opowiadając rozczulającą historyę. Była to sierota, ostatnia z rodu de Fontenailles, starej szlachty z Poitou; spadła na bruk paryzki z ojcem pijakiem, pozostała jednak uczciwą. Odebrawszy bardzo niedostateczne wykształcenie, nie mogła być nauczycielką, ani dawać lekcyj muzyki. Mouret zżymał się, gdy mu zalecano panny ubogie z wyższego świata; twierdził, że to są istoty do niczego nieuzdolnione, nieznośne, mające fałszywe pojęcia; zresztą nie można się stać w jednej chwili sklepową; trzeba pewnego przygotowania: to fach skomplikowany i subtelny. Jednakże przyjął protegowaną pani Desforges i umieścił ją przy próbkach, również jak umieścił dla zadośćuczynienia prośbom swych przyjaciół, dwie hrabianki i jedną baronównę w oddziale publikacyj, gdzie robiły opaski i koperty. Panna de Pontenailles, zarabiała trzy franki dziennie, tyle tylko, żeby mogła żyć i mieszkać w małym pokoiku przy ulicy d’Argenteuil. Smutna jej fizyonomia i ubogie ubranie, zraniły serce Józefa, kryjącego tkliwe usposobienie pod żołnierską sztywnością. Nie przyznawał się do tego, ale się czerwienił, gdy się panny od konfekcyj zeń śmiały. Oddział próbek znajdował się obok ich sali, zauważyły więc, że się ciągle przechadza koło drzwi.
— Józef rozogniony — mówiła z cicha Klara — ciągle się zwraca ku oddziałowi bielizny.
Przywołano tam pannę de Fontenailles dla spisu inwentarza w kantorze wypraw ślubnych. Ponieważ Józef ciągle rzucał okiem w tamtą stronę, sklepowe śmiać się zaczęły. Zmieszany tem biedak, pogrążył się w swych papierach; Małgorzata zaś dla przytłumienia dławiącego ją śmiechu, wykrzykiwała coraz głośniej:
— Czternaście żakietek z sukna angielskiego, drugiej wielkości, po piętnaście franków.
Pani Aurelia, wyliczająca rotondy, nie mogąc słyszeć samej siebie, powiedziała z urazą i majestatycznym głosem:
— Ciszej trochę, moja panno! Nie jesteśmy na rynku. Wszystkieście nierozsądne, oddając się żarcikom, kiedy czas tak drogi.
Właśnie w tej chwili, ponieważ Klara odbiegła od roboty, nastąpił wypadek. Stosy płaszczyków zsunęły się ze stołów i padając, zasłały cały dywan.
— A co nie mówiłam! — wykrzyknęła Starsza, nieposiadając się ze złości. — Proszę być uważniejszą, panno Klaro, bo to już nie do zniesienia!
Lecz nowe wrażenie nastąpiło: nagle zjawili się Mouret z Bourdonclem, odbywając przegląd magazynów. Głosy znów się podniosły, pióra zaskrzypiały, Klara z pośpiechem uprzątała okrycia. Pryncypał nie przerywał roboty. Zatrzymał się przez kilka minut, milczący i uśmiechnięty, usta mu tylko drgały na twarzy wesołej i zwycięzkiej, jaką miewał zazwyczaj w dzień spisywania inwentarza. Spostrzegłszy Dyonizę, widocznie zdumiał. A więc zeszła? Spotkał się oczkami z panią Aurelią i po chwili wahania, przeszedł do oddziału wypraw.
Dyoniza zauważywszy lekki jakiś szmer, podniosła głowę, lecz na widok Moureta, zajęła się zaraz pisaniem. To machinalne spisywanie towarów, uspokoiło ją zupełnie. Znowu uległa ona pierwszemu napadowi rozczulenia, łzy ją dławiły, namiętność wzmagała cierpienie. Poczem odzyskiwała rozsądek, spokój, odwagę i siłę woli łagodnej i niezłomnej zarazem. Z przejrzystem okiem, bladą cerą, bez najmniejszego dreszczu, oddaną była robocie, postanawiając przezwyciężyć się, chociażby jej serce miało pęknąć.
Wybiła dziesiąta; zgiełk nieodstępny od spisywania inwentarza wzrastał, wśród ogólnego ruchu w oddziałach. Pośród krzyżujących się krzyków, świeża nowina wszędzie się wciskała ze zdumiewającą szybkością. Wszyscy subiekci już wiedzieli, że Mouret pisał do Dyonizy, zapraszając ją na obiad. Tajemnicę tę zdradziła Paulina: schodząc na dół, wzburzona rozmową z Dyonizą, spotkała Delochea przy koronkach i nie zważając na to, że Liénard słucha, ulżyła sercu.
— Stało się, mój kochany, otrzymała od niego list z zaproszeniem na dzisiejszy obiad.
Deloche zbladł. Zrozumiał odrazu, bo często zapytywał o to Paulinę. Codzień rozmawiali o swej przyjaciółce, o uczuciu dla niej Moureta i nakoniec o sławnych zaprosinach, które prędzej czy później rozwiążą intrygę. Zresztą łajała go często za tajoną miłość dla Dyonizy, od której nic nie otrzyma w zamian, nawet małego paluszka. Skoro pochwalał, że się Dyoniza opiera pryncypałowi, wzruszała tylko ramionami.
— Zdrowsza jest na nogę i zaraz zejdzie. Porzućże pan tę pogrzebową minę... Dla niej to szczęście, co ją dziś spotyka — rzekła nakoniec i pospieszyła do swego oddziału.
— Więc to mowa o tej panience z wywichniętą nogą — powiedział Liénard. — Miałeś racyę bronić jej tak gorąco w kawiarni.
Powiedziawszy to uciekł; lecz nim doszedł do tkanin wełnianych, po drodze opowiedział tę historyę, trzem czy czterem subiektom. Ztamtąd w ciągu dziesięciu minut, wieść o liście obiegła wszystkie magazyny.
Ostatni frazes Liénarda, odnosił się do awantury, jaka zaszła poprzedniego dnia w kawiarni Ś-go Rocha. Obecnie Deloche i Liénard byli z sobą nierozłączni. Pierwszy z nich najął w hotelu Smyrneńskim pokój po Hutinie, który otrzymawszy awans na drugiego, wynajął mieszkanie z trzech pokoi; dwaj ci subiekci przychodzili razem co rana do magazynu i wieczorem czekali też jeden na drugiego, aby wespół odejść. Okna ich pokoi stykały się z sobą, wychodziły na podwórko ciemne i ciasne jak studnia, z którego zapowietrzone wyziewy rozchodziły się po całym hotelu. Żyli oni z sobą zgodnie, pomimo różnicy temperamentów. Liénard przejadał lekkomyślnie pieniądze przysyłane mu przez ojca, drugi zaś zawsze bez grosza, dręczony był myślą o oszczędności. Mieli jednakże jeden rys wspólny: niezdarność do sprzedawania, z przyczyny której wegetowali w kantorze bez podwyżki pensyi. Po wyjściu z magazynu, przesiadywali najczęściej w kawiarni Ś-go Rocha. W ciągu dnia było tam pusto, lecz około wpół do dziewiątej napływała fala kantorzystów handlowych. Od tej chwili napełniał ją ogłuszający hałas gry w domino, śmiechu, pisku, pośród gęstego dymu z fajek. Piwo i kawa płynęły potokami. W kąciku na lewo Liénard kazał sobie podawać zbytkowne potrawy, Deloche zaś zadawalniał się kuflem piwa, który pił całe cztery godziny. Tam to Deloche posłyszał jak Favier przy sąsiednim stole opowiadał bezeceństwa o Dyonizie, jakoby „zjednała” sobie pryncypała, unosząc spódniczki, kiedy szła przed nim po wschodach. Byłby go chętnie spoliczkował, powstrzymał się jednakże; lecz kiedy Favier w dalszym ciągu opowiadał, że mała co noc chodzi do swego kochanka, rozwścieklony, nazwał go łgarzem.
— Co za podły człowiek... on łże... łże... słyszycie panowie!
I opanowany wzruszeniem, jąkając się, zaczął się wywnętrzać, dla ulżenia sercu.
— Ja ją znam, wiem o niej wszystko... Miała skłonność tylko do jednego Hutina; ale on tego nie spostrzegł i nie może się pochwalić, żeby jej dotknął, choćby końcem palcy.
Opowiadano sobie tę kłótnię z różnemi dodatkami, która bawiła cały magazyn, kiedy znowu zaczęła kursować wieść o liście Moureta. Liénard udzielił jej najpierw subiektowi od jedwabi, gdzie inwentarz postępował szybko. Favier z dwoma subiektami stojąc na ławkach, podawali brane z półek sztuki jedne po drugich Hutinowi, który stojąc pośrodku przy stole, wykrzykiwał cyfry, rozpatrując etykiety, a potem rzucał materye na ziemię. Inni zapisywali; Albert Lhomme dopomagał w pracy, nosząc na twarzy ślady nocy, spędzonej na karczemnym balu w Batignolles. Pas światła słonecznego wpadał przez oszklenie halli z po za którego widać było gorący błękit nieba.
— Spuśćcież rolety — krzyczał Bouthemont, pilnie zajęty nadzorem. — To słońce jest nie do zniesienia.
Favier sięgając po wysoko leżącą sztukę, mruknął:
— Czy się to godzi zamykać ludzi w taką piękną pogodę! Deszcz z pewnością nie spadnie w dzień inwentarza!... Trzymają nas tu pod kluczem jak galerników, podczas kiedy cały Paryż używa przechadzki.
Podał sztukę Hutinowi. Na etykiecie wypisywano zmniejszoną miarę, po każdej sprzedaży, co bardzo uproszczało robotę. Hutin wykrzyknął:
— Materya fantazyjna w drobne kwiatki, dwadzieścia jeden metrów, po sześć pięćdziesiąt.
I sztuka padała na ziemię, powiększając stos. Potem kończył rozmowę, rozpoczętą z Favierem.
— Cóż dalej... chciał cię obić?
— A tak. Piłem najspokojniej swój kufelek piwa... Warto też było zadawać mi fałsz, kiedy ona odebrała dziś list od pryncypała, zapraszający na obiad... Cały magazyn o tem mówi.
— Jakto! więc to nie nastąpiło dawniej?
— I ty się dziwisz? Wszyscy byliśmy najpewniejsi, że to stara historya.
Favier podał mu nową sztukę.
— Toż samo, dwadzieścia pięć metrów — krzyczał Hutin.
Dał się słyszeć łoskot padającej sztuki; on zaś dodał ciszej:
— Jak wiadomo, rozpoczęła wesołe życie u tego waryata Bourrasa.
Cały oddział bawił się tą historyą, chociaż robota ani na chwilę nie ustawała. Podawano sobie półgłosem imię młodej dziewczyny; grzbiety się nachylały, nosy węszyły nowinę. Bouthemont nawet, który lubił zabawne przygody, nie mógł się powstrzymać od żartu niesmacznego, z którego sam się uśmiał. Albert przysięgał, że widział drugą z konfekcyj, pomiędzy dwoma wojskowymi w Gros-Caillou. W tej chwili Mignot schodził z góry z uciułanemi dwudziestu frankami, zatrzymał się minutę i wsunął w rękę Alberta dziesięć franków, naznaczając mu schadzkę na wieczór. Była to z dawna ułożona hulanka, która omal że nie przepadła dla braku pieniędzy, lecz obecnie stała się możebną, chociaż fundusze były szczupłe. Piękny Mignot, dowiedziawszy się o liście, pozwolił sobie na tak grubiańską uwagę, że się aż Bouthemont wdał:
— Dosyć tego, panowie! To do nas nie należy... Dalej, dalej, panie Hutin!
— Materya fantazyjna, w drobne kratki, trzydzieści dwa metry, po sześć pięćdziesiąt.
Pióra znów się poruszyły, sztuki padały miarowo, ale przypływ ich tak się zwiększał, jak gdyby rzeka przerwała tamę. Wygłaszanie materyj fantazyjnych nie ustawało. Favier zauważył półgłosem, że jest ich piękny zapas, dyrekcya musi być zadowolona. Ten głupi Bouthemont jest niezaprzeczenie pierwszym w Paryżu co do kupna ale jak idzie o sprzedaż, pewno nie ma niezdarniejszego. Hutin uśmiechał się figlarnie, zadowolony i stwierdzający słowa mówiącego przyjaznem spojrzeniem — on sam wprowadził Bouthemonta do Magazynu Nowości, ażeby wysadzić Robineau, obecnie zaś, kopał pod nim dołki, aby zająć jego miejsce. Była to taż sama wojna, co pierwej; zdradzieckie insynuacye szeptane na ucho starszym i przesadna gorliwość, w celu zwrócenia na siebie uwagi: cała kampania podstępna i skryta. Jednakże Favier, któremu Hutin na nowo okazywał przychylność, patrzał nań z pod oka, chudy i zimny z żółciową twarzą, jak gdyby kolegę dzielił na kęsy, rozważając kiedy on też zje Bouthemonta, by zająwszy miejsce drugiego subiekta, sam go zaczął znów pożerać. — Spodziewał się otrzymać to miejsce, gdy tamten zostanie naczelnikiem oddziału. Co dalej będzie, to przyszłość pokaże. Obaj ogarnięci gorączką całego magazynu o dopuszczanych podwyżkach, nie przestając obwoływać zapasów materyj fantazyjnych. Obliczano, że Bouthemont w tym roku dojdzie do trzydziestu tysięcy franków; Hutin do dziesięciu tysięcy przeszło; Favier z pensyą i tantyemą do pięciu tysięcy pięciuset franków.
Z każdym rokiem sprzedaż zwiększała się w tym oddziale; subiekci awansowali i podwajali swą płacę, jak oficerowie w czasie wojny.
— Cóż to, jeszcze nie ma końca z temi jedwabiami? — spytał nagle Bouthemont z miną rozdrażnioną. Wprawdzie osobliwa była wiosna, ciągłe deszcze padały; kupowano tylko czarne materye.
Jego mięsista i uśmiechnięta twarz, zasępiła się, gdy patrzał na zwiększające się stosy na ziemi, a Hutin coraz głośniej powtarzał głosem donośnym, w którym przebijał tryumf.
— Materya fantazyjna, w drobne kratki, dwadzieścia osiem metrów, po sześć sześćdziesiąt!
Cała szafa była jeszcze pełna. Favier mając zmęczone ręce, stawał się coraz powolniejszy. Podając nareszcie Hutinowi ostatnie sztuki, szepnął z cicha:
— Ach! zapomniałem ci powiedzieć. Czyś słyszał, że ta druga od konfekcyj, kochała się w tobie?
Młodzieniec zdawał się tem mocno zdziwiony.
— Doprawdy? zkądże to wiesz?
— Ten głupi Deloche nam to wyśpiewał, ale sam pamiętam, że niegdyś ona miała chrapkę na ciebie.
Odkąd Hutin został drugim, porzucił śpiewaczki kawiarniane i umizgał się do guwernantek. — Chociaż mu ta wiadomość pochlebiała, odrzekł z wzgardliwą miną:
— Ja lubię tłuściejsze, mój kochany, zresztą któżby się wdawał z pierwszą lepszą, jak nasz pryncypał.
Przerwał tę rozmowę, aby zawołać:
— Białe poult de soie, trzydzieśoi pięć metrów po osiem siedemdziesiąt pięć!
— A! nareszcie — szepnął ucieszony Bouthemont.
Lecz w tej chwili dzwonek powołał do drugiego stołu. Favier więc zeskoczył ze stołka, ustępując miejsca innemu; musiał on przełazić przez stosy sztuk, które się jeszcze zwiększyły na ziemi. Obecnie we wszystkich oddziałach towary zalegały podłogę; pułki, pudła, szafy powoli opróżniały się, a towary wydobywane zewsząd, plątały się pod nogami. W oddziale białych towarów, dawało się słyszeć ciężkie spadanie sztuk perkali; u drobiazgów, rozchodził się łoskot pudełek; u mebli zaś zdawało się że grzmi, takie było ciągłe przesuwanie. Wszystkie głosy dawały się słyszeć jednocześnie, cyfry syczały, zapełniając powietrze, ogromną nawę napełniał szum, tak jak w lesie w miesiącu styczniu, kiedy wiatr gałęźmi szeleści.
Favier, wybrnąwszy nakoniec, ujrzał się na wschodach do refektarza. Od czasu powiększenia Magazynu Nowości, jadalnie znajdowały się na czwartem piętrze, w nowych budynkach. Spiesząc się dogonił Deloche’a i Liénarda, którzy pierwej wyszli i natknął się na Mignota, idącego za nim. — Tam do dyabła! — powiedział w korytarzu kuchennym, stojąc przed czarną tablicą, mieszczącą jadłospis; — widać że się dziś robi inwentarz. Prawdziwe gody! kurczę albo zraziki z baraniny i karczochy w oliwie!
Mignot drwił po cichu:
— Musi być jakaś choroba na drób.
Tymczasem Deloche i Liénard wzięli swoje porcye i odeszli. Favier schyliwszy się przed okienkiem, zawołał głośno:
— Proszę o kurczę!
Lecz musiał czekać, bo chłopiec krający pieczyste, skaleczył sobie palce, co sprawiło zamieszanie w kuchni. Z głową wsuniętą w okienko czekał, przyglądając się kuchni olbrzymiej, z centralnym piecem, zkąd po dwóch relsach, ułożonych w górze, z pomocą systematu bloków i łańcuchów, wysuwały się kolosalne rondle, których czworo ludzi nie mogło udźwignąć. Kucharze w białem ubraniu, na czerwonem tle ogniska, doglądali zupy wieczornej, stojąc na żelaznych drabinach, uzbrojeni w warząchwie osadzone na końcu długich kijów. Przy ścianie stały ogromne ruszty, na których można było piec męczenników, rondle zdolne pomieścić w sobie całego barana, monumentalne wygrzewacze talerzy, wanna marmurowa, do której spadał ciągle strumień wody. Na lewo widać było zmywalnie, zlewy wyłożone kamieniem, szerokie jak stawy na rybę; z drugiej zaś strony na prawo, widać było czerwone sztuki mięsa, zawieszone na hakach stalowych. Maszyna do obierania kartofli była w ruchu i dudniała jak młyn, dwa małe wózki z oczyszczoną sałatą, ciągnione przez kuchcików, podjeżdżały pod wodotrysk.
— Proszę o kurczę! Powtórzył zniecierpliwiony Favier. Potem, odwracając się dodał z cicha:
— Jeden z nich skaleczył się; to obrzydliwe, krew wsiąka w potrawę.
Mignot chciał zobaczyć. Po za nimi szereg subiektów zwiększał się, wśród śmiechów i potrącania. Dwaj młodzieńcy, z głowami w okienku, udzielali sobie różnych uwag, tyczących się kuchni, tego falansteru, gdzie zwykłe, pomniejsze naczynia: jak rożny i patelnie były olbrzymie. Co dzień wydawano dwa tysiące śniadań tyleż obiadów; trzeba dodać, że liczba subiektów co tydzień się powiększała. Była to przepaść pochłaniająca dziennie: szesnaście hektolitrów kartofli, sto dwadzieścia funtów masła, ośmset kilogramów mięsa. Do każdego śniadania i obiadu, wychodziły trzy beczki wina, zawierające sto litrów.
— A, nakoniec; — powiedział Favier, skoro się kucharz zbliżył z naczyniem i schwycił na widelec udko kurczęcia, aby mu je podać.
— Kurczę! — zawołał za nim Mignot.
Obaj z talerzem w ręku, weszli do refektarza, wziąwszy swoje porcye wina przy kredensie. Tymczasem przy okienku proszono ciągle i nieodmiennie o kurczę i bezustanku słychać było szybki i miarowy sztuk widelcem, kucharza rozdzielającego porcye.
Obecnie refektarz subiektów, znajdował się w ogromnej sali, w której stoły na pięćset nakryć, dla trzech seryj obiadujących, wygodnie mogły się pomieścić. Nakrycia te ustawione były w prostych liniach, na stołach mahoniowych, stojących równolegle, na szerokość sali, po dwu jej końcach. Podobneż stoły przeznaczone były dla inspektorów i naczelników oddziałowych, a na środku stał kontuar dla dodatkowych nakryć. Wielkie okna z prawej i z lewej strony oświecały tę galeryę, której sufit, pomimo wysokości na cztery metry, wydawał się nizki, tak go pochłaniały ogromne rozmiary sali. Wzdłuż ścian malowanych na jasnożółty kolor, pułki na serwety, stanowiły jedyną ozdobę jadalni. W dalszym ciągu refektarza, znajdowały się jadalnie garsonów sklepowych i furmanów; tam nie było pory oznaczonej na posiłek, lecz podawano go w miarę potrzeby.
— Jakto i ty Mignot dostałeś udko? — powiedział Favier, usiadłszy przy stole naprzeciw kolegi.
Inni subiekci rozsiedli się koło nich. Nie było obrusa, talerze postukiwały więc o mahoń, wszyscy w tym kącie wydawali okrzyki zadziwienia, bo liczba udek była rzeczywiście zdumiewająca.
— Dziwny drób, który ma tylko łapki — zauważył Mignot.
Ci, którym dostały się grzbiety, dąsali się. Z tem wszystkiem pożywienie znacznie było lepsze, od czasu nowego urządzenia. Mouret już nie wchodził w umowę z przedsiębiorcą, za sumę oznaczoną; lecz sam zarządzał kuchnią. Zaprowadził tam służbę organizowaną na wzór oddziałów, mającą naczelnika, podstarszego i inspektora; wprawdzie kosztowało go to więcej, ale za to personel dobrze żywiony, zdolniejszy okazywał się do pracy. Było to wyrachowanie praktyczno-humanitarne, które przez długi czas korciło Bourdoncle’a.
— Trzeba jednak przyznać, że to udko jest dobrze upieczone, — rzekł Mignot — proszę o chleb.
Ogromny bochen chleba, obchodził wszystkich kolejno; gdy kto ukrajał sobie kawałek wsadził weń nóż.
Maruderzy przybiegali jeden po drugim; wszyscy zasiedli z ogromnym apetytem; tem więcej że pracowali od rana. Coraz głośniej słychać było szczęk widelcy, bulkotanie wypróżnianych butelek, brzęk szklanek, zbyt mocno stawianych i szmer pięciuset szczęk, energicznie żujących. Rzadkie jeszcze słowa wychodziły z pełnych ust.
Deloche, siedzący pomiędzy Baugé i Liénardem, znalazł się prawie naprzeciw Faviera o kilka miejsc tylko dalej. Obaj zamienili z sobą niechętne spojrzenia. Sąsiedzi świadomi ich kłótni z dnia poprzedniego, szeptali pomiędzy sobą. Potem wyśmiewali się z niepowodzenia Deloche’a, który będąc zawsze zgłodniały, natrafiał dziwnem zrządzeniem losów, na najgorsze kawałki z całego stołu. Tym razem przyniósł szyję i część grzbietu kurczęcia. Pozwalał on z siebie żartować nic nie mówiąc i ogromne kawały chleba, pożerał tylko, ciągle obierając szyję z mięsa, z wielkim talentem, jako człowiek znający się na jego wartości.
— Dla czego nie upomnisz się za sobą, — odezwał się Baugé?
Lecz wzruszył tylko ramionami. Na cóż by się to zdało? Ile razy się zbuntował, wyszedł na tem jeszcze gorzej.
— Czy wiecie, że nasi szpulkowicze mają obecnie swój klub; — zaczął nagle opowiadać Mignot. Tak, tak, szpulkowy klub. Zgromadzają się w handlu, wiesz na ulicy Saint-Honoré, który im na soboty wynajmuje salę.
Mówił on o subiektach z oddziału tak zwanej Norymberszczyzny. Opowiadanie to rozweseliło cały stół. Pomiędzy dwoma kęsami, każdy z pełnemi usty dorzucał jaki frazes, jaki szczegół; tylko czytający zachowywali martwe milczenie, siedząc znosami pogrążonemi w dziennikach. Zauważono powszechnie, że się kantorzyści z każdym rokiem więcej cywilizują. Prawie połowa z nieb mówi obecnie po niemiecku lub po angielsku. Chic nie zależy już na awanturowaniu się u Bullier’a i odwiedzaniu kawiarń koncertowych, ażeby wygwizdać brzydkie śpiewaczki. Bynajmniej, zbierają się we dwudziestu i zakładają „koło”.
— Czy mają fortepian, tak jak płócienniki? — spytał Liénard.
— Jakto, w klubie szpulkowym, nie miałoby być fortepianu! — wykrzyknął Mignot, — a jakże — jest, grają i śpiewają... a nawet jeden z pomiędzy nich, mały Bavoux, deklamuje wiersze.
Wesołość wzrastała: szydzono z małego Bavoux, jednakże imponował im ten klub. Następnie rozprawiano o sztuce z Vodewilu, gdzie jakiś perkalik odgrywał brzydką rolę; jedni odzywali się o tem z oburzeniem, inni niepokoili się o której godzinie ich też zwolnią; zamierzali bowiem spędzić wieczór w gościnie. W całej tej ogromnej sali toczyły się podobne rozmowy, wśród hałasu i brzęku talerzy.
Ażeby się pozbyć woni jedzenia i ciepłej pary ulatującej z pięciuset talerzy, otwarto okna, przy których opuszczone rolety, ogrzane były żarem sierpniowym. Gorące powiewy wpadły z ulicy, złote odbłyski odbijały się na suficie i rudawem światłem oblewały spoconych biesiadników.
— No i proszę, czy się to godzi zamykać ludzi w niedzielę i w taką pogodę? — powiedział Favier.
Uwaga jego zwróciła ogólną rozmowę do inwentarza... rok ten był bardzo pomyślny. Nastąpiła potem kwestya paląca podwyżek i pensyj zawsze tak bywało w dnie kiedy podawano drób; towarzyszyło mu pewne podbudzenie i hałas nie do zniesienia. Skoro garsoni wnieśli karczochy w oliwie, nie można się już było słyszeć, ale inspektor dyżurny miał nakazaną pobłażliwość.
— Ale, ale, czy wiecie o awanturze? — spytał Favier.
Lecz Mignot przerwał mu pytaniem:
— Może kto nie lubi karczochów? Sprzedaję wety za karczocha!
Nie było odpowiedzi: wszyscy lubili karczochy. Śniadanie to zaliczało się do dobrych, widziano bowiem morele na wety.
— Zaprosił ją na obiad, mój kochany; — mówił Favier do swego sąsiada z prawej strony, kończąc swe opowiadanie. Jakto, nie wiedziałeś?
Cały stół już wiedział; gadano o tem od rana, aż do znudzenia. Zawsze jedne i też same żarty, przechodziły z ust do ust. Deloche znowu zbladł. Patrzył na nich... nakoniec oczy jego zatrzymały się na Favierze, który uporczywie powtarzał:
— Jeżeli jej dotąd nie miał, to teraz mieć będzie... I nie on pierwszy, o że nie, to nie!
On również patrzał na Deloche’a z miną wyzywającą.
— Kto lubi kości, może ją dostać za sto sous.
Nagle uchylił głowę. Deloche, ulegając gwałtownemu popędowi, cisnął mu w twarz szklanką wina, jąkając:
— Masz, bezecny łgarzu; trzeba mi było spoliczkować cię wczoraj.
Był to skandal. Kilka kropel wina, bryznęło na sąsiadów Faviera, którego włosy były tylko trochę zmoczone: wino ciśnięte zbyt silną ręką, wpadło na drugą stronę stołu. Oburzenie było wielkie: Czy żyje z nią, że jej tak broni? Co za grubianin! Wartoby go obić, aby się nauczył przyzwoitego zachowania. Jednakże przyciszyli głosy gdyż dano znać, że inspektor nadchodzi, — a niechcieli żeby się zarząd wdał w tę ich kłótnię. Favier rzekł tylko półgłosem:
— Żeby był trafił we mnie, zobaczylibyście wówczas hecę.
Skończyło się na żartach; skoro Deloche, drżący jeszcze chciał się napić, aby ochłonąć i machinalnie wziął próżną swą szklankę, powstał ogólny śmiech. Zawstydzony, postawił ją i począł ssać listki zjedzonych już karczochów.
— Podajcie Deloche’owi karafkę; jemu się chce pić — powiedział Mignot.
Śmiechy się wznowiły. Panowie brali czyste talerze, ze stosów rozstawionych na stole, w pewnej od siebie odległości, a służba roznosiła morele w koszykach na wety. Wszyscy się trzymali za boki, gdy Mignot dodał:
— Każdy ma swój gust, Deloche zjada morele z winem.
Deloche siedział nieruchomy z głową spuszczoną, udawał, że nic nie słyszy, mocno żałując swego postępku. — „Oni mają słuszność, myślał, jakiem prawem jej broniłem? Pewno zaczną rozgłaszać tysiące szkaradnych plotek”. — Byłby się chętnie obił za to, że chcąc uniewinnić tak ją skompromitował. — „Takie to moje szczęście, lepiej skończyć raz życie, bo nie mogę nawet uledz sercu, ażeby jakiego głupstwa nie popełnić.” Łzy stanęły mu w oczach. — „Czyż to nie z mojej winy cały magazyn gada o liście pryncypała? Słyszał doskonale jak w dosadnych wyrazach żartowali z tych zaprosin, o których tylko jeden Liénard powinien wiedzieć. Oskarżał się o to, że pozwolił Paulinie mówić w jego obecności. Czuł się odpowiedzialnym za jej niedyskrecyę.
— Dla czegoś to rozgłosił? — szepnął nakoniec złamanym głosem. To bardzo niedobrze.
— Ja, — odpowiedział Liénard — ależ ja tylko dwom czy trzem osobom powiedziałem o tem, prosząc o sekret... Takie rzeczy rozchodzą się jakimś niewidzialnym sposobem.
Skoro Deloche wypił nakoniec szklankę wody, cały stół wybuchnął śmiechem. Śniadanie kończyło się, subiekci rozparci na krzesłach, oczekiwali dzwonka i przemawiając zrzadka jeden do drugiego, odpoczywali po jedzeniu. Przy wielkim kontuarze mało spotrzebowano dodatków, gdyż w ten dzień, magazyn płacił za kawę. Filiżanki się dymiły, spocone twarze błyszczały pod lekkiemi wyziewami, unoszącemi się jak obłok dymu z papierosów. U okien sztory wisiały nie ruchomo, gdy jeden z nich uniósł się, pas słońca przeniknął do sali, zaogniając sufit. Szmer głosów, obijał się o ściany tak ogłuszająco, iż z początku słychać było dzwonek tylko przy stołach bliżej drzwi stojących. Gdy wszyscy powstali, korytarze przez długi czas napełnione były tłumem przechodzących.
Deloche pozostał w tyle, by uniknąć żarcików, jakie sobie z niego strojono. Nawet Baugé wyszedł przed nim, chociaż zwykle salę opuszczał ostatni, nakładając potem drogi, aby się spotkać z Pauliną, idącą do refektarza kobiecego. Było to umówione między nimi, gdyż w ten tylko sposób mogli się zobaczyć na chwilę w ciągu godzin poświęconych pracy. Lecz tego dnia właśnie, kiedy się w korytarzu całowali w najlepsze, nadeszła Dyoniza, która szła na śniadanie, stąpając z trudnością z powodu bolącej nogi.
— Ach moja droga, — wyjąknęła Paulina zaczerwieniona — nikomu nie powiesz, prawda?
Baugé, ten człowiek atletycznej budowy, drżąc jak dziecko, szeptał:
— Wypędziliby nas z pewnością. Chociaż jest to już wiadome, że się mamy pobrać; te zwierzęta nie darowałyby nam tego, że się całujemy.
Dyoniza wzburzona niespodziewanym widokiem, udała że nic nie rozumie. Baugé umknął, kiedy nadszedł Deloche, ciągle jeszcze ociągający się. Chciał się uniewinniać, zaczął bełkotać tak, że zrazu Dyoniza nic nie pojmowała, dopiero gdy wymawiał Paulinie, że powiedziała przed Liénardem, ona zaś strasznie się zmięszała, otworzyły jej się oczy, dla czego cały ranek szeptano po za jej plecami. To o liście krążyła historya. Dreszcze znów ją przeszły, tak jak w chwili gdy go jej oddano, wiedziała bowiem, że wszyscy ci panowie, niedelikatne uwagi o niej robią.
— Ja nic nie wiedziałam — powtarzała Paulina. Zresztą cóż jest w tem złego... Niechaj sobie gadają, rozumie się że ich to gorączkuje!
— Moja kochana — odezwała się nakoniec Dyoniza ze zwykłym rozsądkiem — nie mam wcale do ciebie żalu, wszakże powiedziałaś prawdę. Otrzymałam list i do mnie należy nań odpowiedzieć.
Deloche oddalił się wzburzony, zrozumiawszy rzecz w ten sposób, że wieczorem Dyoniza uda się na schadzkę.
Obie zjadły śniadanie w pokoju przyległym do wielkiej sali, gdzie kobiety były obsługiwane z większym komfortem. Paulina musiała dopomódz zejść Dyonizie, tak ją noga bolała.
Na dole, wśród skwaru popołudniowego, inwentarz szedł mocniej. Była to chwila, kiedy wszyscy natężali siły, aby ukończyć przed wieczorem mało posuniętą robotę. Krzyczano jeszcze głośniej, widać tylko było poruszające się ręce, które wypróżniały pułki; nie można już było chodzić, bo stosy zrzuconych na ziemię towarów, sięgały kontuarów. Pośród wrzawy i zamieszania, majaczyły zdaleka szeregi głów i wyciągniętych rąk. Były to ostatnie drgania maszyny. Tymczasem zaś wzdłuż matowych szyb, dokoła zamkniętego magazynu, snuli się nieliczni przechodnie zmęczeni dusznym dniem. Na chodniku ulicy Neuve-Saint-Augustin, trzy wielkie dziewczyny z gołemi głowami stanęły, zaglądając przez okna, co się tam osobliwego dzieje.
Kiedy Dyoniza wróciła do konfekcyi, pani Aurelia kazała Małgorzacie skończyć samej wyliczanie ubrania. Musiała jeszcze sprawdzić rachunki, aby mieć do tego zajęcia należyty spokój, udała się wraz z Dyonizą do sali próbek.
— Chodź pani ze mną, — rzekła — zbierzemy wszystkie, a potem je obliczysz.
Lecz ponieważ chciała zostawić drzwi otwarte, ażeby mieć dozór nad pannami, dochodziła taka wrzawa, że nie można było nic słyszeć. Była to rozległa kwadratowa sala, w której stały tylko krzesła i trzy długie stoły. W kącie zaś ustawione były wielkie mechaniczne noże, dla krajania próbek. Całe sztuki krajały się tam na paski, ekspedyowano ich rocznie przeszło za sześćdziesiąt tysięcy franków. Od rana do nocy, noże cięły jedwabne materye, wełniane tkaniny i płótno, z brzękiem kos. Potem układano z nich książeczki, zszywano lub klejono. Pomiędzy oknami znajdowała się mała drukarnia dla odbijania etykiet.
— Ciszej! — wołała od czasu do czasu pani Aurelia, nie mogąc słyszeć czytania Dyonizy.
Gdy pierwsze spisy były już gotowe, pozostawiła ją przy stole, pogrążoną w dodawaniu. Lecz niezadługo znowu się zjawiła, sadzając przy niej pannę de Fontenailles, która w wyprawach nie była już potrzebną. Miała ona też dodawać dla przyśpieszenia roboty. Zjawienie się markizy, jak ją złośliwie przezwała Klara, poruszyło cały oddział. Śmiano się, przedrwiwano Józefa, dotkliwe słowa dochodziły przezedrzwi.
— Proszę się nie usuwać, pani mi wcale nie przeszkadzasz — powiedziała Dyoniza, zdjęta wielką litością. Możemy obie korzystać z jednego kałamarza.
Panna de Fontenailles, zniedołężniona przez swój upadek, nie zdobyła się nawet na podziękowanie. Musiała pić. chuda jej twarz, miała bowiem barwę ołowianą, jedne tylko ręce białe i delikatne, zdradzały jeszcze wysokie pochodzenie.
W jednej chwili jednakże śmiechy ucichły, wzięto się gorliwie do pracy... gdyż ukazał się Mouret, obchodzący znowu oddziały. Ale stanął zdziwiony, że nie widzi Dyonizy. Znakiem przywołał panią Aurelię i oboje, usunąwszy się na bok, szeptali z sobą przez chwilę.
Musiał ją o coś wypytywać, bo oczami wskazała na salę próbek, poczem zdawało się, że mu z czegoś zdaje sprawę, zapewne opowiadała mu, że dziewczyna płakała zrana.
— Bardzo dobrze — powiedział on głośno, zbliżając się. — Proszę mi spisy pokazać.
— Bądź pan łaskaw wejść tutaj — rzekła starsza. — Uciekłyśmy od hałasu.
Poszedł za nią do sąsiedniego pokoju. Klara doskonale zrozumiawszy o co chodzi, powiedziała, iż najlepiejby zaraz posłać po łóżko. Lecz Małgorzata prędzej ciskała jej okrycia, żeby ją zająć i zamknąć jej usta. Alboż druga nie jest dobrą koleżanką? nikt nie miał prawa mieszać się do jej interesów, — oddział stawał się jakby współuczestnikiem, sklepowe uwijały się żwawiej, a Lhomme i Józef udawali ślepych i głuchych. — Inspektor Jouve zauważywszy taktykę pani Aurelii, zaczął się przechodzić pode drzwiami sali próbek, miarowym krokiem szyldwacha, pilnującego, aby nikt nie przeszkadzał zwierzchnikowi.
— Proszę podać panu spisy — powiedziała wchodząc starsza.
Dyoniza podała je i nie spuściła potem oczu. Zrazu zadrżała nieco, lecz opanowała się prędko i blada jej twarz była zupełnie spokojna. Mouret przez chwilę zdawał się być pogrążony w czytaniu, nie patrzał na nią. W sali panowało milczenie. Pani Aurelia zbliżywszy się do panny de Fontenailles, która nawet nie odwróciła głowy, okazała niezadowolenie z rachunków, mówiąc półgłosem:
— Idź panna pomagać przy pakowaniu... bo nie jesteś biegła w rachunkach.
Ta podniosła się i wróciła do oddziału, gdzie ją przyjęto szeptami. Józef czując na sobie drwiące oczy panien, począł krzywo pisać. Klara uszczęśliwiona z przybywającej pomocnicy, poniewierała nią jednak przez nienawiść dla wszystkich kobiet pracujących w magazynie. „Cóż to za głupota stać się przedmiotem miłości parobka, kiedy się jest markizą!” Jednakże zazdrościła tej miłości.
Tymczasem pani Aurelia nie wiedziała pod jakim pozorem mogła wyjść z sali. Dreptała, oglądała noże mechaniczne, złoszcząc się, że jej mąż nie obmyśli sposobu wywołania jej; ale on nie ma instynktu do interesów pierwszej wagi, umiałby umrzeć z pragnienia, stojąc przy źródle. Małgorzata zdobyła się na rozum, prosząc o pewną informacyę.
— Idę natychmiast — odpowiedziała starsza.
Widząc godność swą ocaloną w oczach szpiegujących ją panien, pozostawiła nakoniec Moureta sam na sam z Dyonizą, zbliżywszy ich z sobą poprzednio. Miała w tej chwili swoją imperatorską minę, że panny nie odważyły się nawet uśmiechnąć.
Mouret złożył powoli spisy na stole. Patrzał na dziewczynę siedzącą z piórem w ręku. Nie odwracała ona oczu, tylko zbladła jeszcze więcej.
— Czy pani przyjdziesz wieczorem? — spytał się półgłosem.
— Nie, panie; nie mogę — odrzekła.
— Bracia moi będą dziś na obiedzie u stryja i obiecałam połączyć się z nimi.
— Ależ noga, stąpasz trudno.
— O! dojdę szczęśliwie, od rana czuję się daleko lepiej.
Teraz on zbladł wobec tej spokojnej odmowy. Usta drgały mu nerwowo, ale się powściągał, rzekł więc z miną uprzejmego pryncypała:
A gdybym o to prosił? Przecież wiesz pani jaki mam dla niej szacunek?
Dyoniza zachowała postać pełną poszanowania, mówiąc:
— Jestem wzruszoną dobrocią pana. Dziękuję za te zaprosiny, ale raz jeszcze powtarzam, że przyjąć nie mogę, gdyż bracia będą mię oczekiwali.
Ciągle udawała, że go nie rozumie. Drzwi były otwarte i czuła, że cały magazyn ją popycha ku niemu. Paulina po przyjacielsku nazwała ją głupią; inne szydzić z niej będą, jeżeli odrzuci zaprosiny. Pani Aurelia, która się usunęła, Małgorzata, która coraz głośniej krzyczała, Lhomme odwracający się dyskretnie — wszyscy pragnęli jej upadku i rzucali ją na pastwę pryncypałowi. Oddalony szmer inwentarza, te miliony towarów wykrzykiwanych, przerzucanych rękami, były jakby gorący wiatr, którego namiętny powiew dochodził aż do niej.
Zapanowało milczenie. Chwilami szum tłumił słowa Moureta.
— A więc kiedy pani przyjdzie? — zapytał znowu.
To proste pytanie zmieszało Dyonizę. Na chwilę utraciła swój spokój i wyjąkała:
— Nie wiem... nie mogę...
Uśmiechnął się i próbował ją wziąść za rękę, którą ona cofnęła.
— Czegóż się pani boisz?
Lecz ona podniosła zaraz głowę i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała z odważnym i słodkim swym uśmiechem:
— Nie boję się niczego... Tylko każdy robi to co chce, nieprawda? Otóż ja — nie chcę.
Podczas gdy siedziała milcząca dał się słyszeć szelest, obróciwszy się, ujrzała drzwi zamykające się zwolna. Był to inspektor Jouve, do którego obowiązków to należało. Dokonawszy tego, zaczął poważnie znów się przechadzać, jakby na warcie. Zdawało się, iż nikt nie spostrzegł tego. Jedna tylko Klara szepnęła jakieś słówko pannie de Fontenailles, której ani jeden rys w twarzy nie poruszył się.
Dyoniza podniosła się jednak, a Mouret rzekł głosem ciohym i drżącym:
— Pani, ja cię kocham... wiesz o tem oddawna, a więc nie igraj ze mną okrutnie, udając nieświadomość. Nie bój się niczego. Ze dwadzieścia razy chciałem cię już przywołać do mego gabinetu... Byliśmy sami, potrzebowałbym tylko zasunąć drzwi. Lecz jak widzisz nie chciałem i odzywam się tu, gdzie każdy wejść może... kocham cię Dyonizo!
Z bladą twarzą słuchała go, patrząc mu ciągle w oczy.
— Powiedz mi pani, dlaczego się wzbraniasz? Alboż nie masz obowiązków? Bracia są dla ciebie ogromnym ciężarem. Wszystko o co poprosisz, wszystko czego zażądasz...
Powstrzymała go jednem słowem.
— Dziękuję, zarabiam obecnie więcej niż mi potrzeba.
— Ależ ja ci wolność ofiaruję, życie w zbytkach i rozkoszy. Stworzę twój własny świat, zabezpieczę mały majątek!
— Nie chcę, dziękuję, nudziłabym się próżnując. Od dziesiątego roku życia zarabiałam już na chleb.
Zrobił rozpaczliwy ruch, ona pierwsza mu się opierała. Aby posiąść, potrzebował tylko wyciągnąć rękę, inne bo oczekiwały jego kaprysu jak pokorne sługi; a ta mówiła „nie”, nie pozorując tego niczem. Jego żądza, tak długo powstrzymywana, chłostana przez opór, doprowadziła go do szału; zdwajał swoje ofiary coraz więcej.
— Nie, nie, dziękuję — odpowiadała.
Wyrwał mu się wtedy z serca okrzyk:
— Czyż nie widzisz, że cierpię!... Tak cierpię jak dzieciak.
Łzy zwilżyły mu oczy znowu, nastało milczenie, słychać było po za drzwiami, zwalniający się zgiełk inwentarza. Był to jakby konający głos tryumfu, — jakby przez dyskrecyę cichszy akompaniament do tej porażki pryncypała.
— Gdybym chciał jednakże! — powiedział, chwytając ją porywczo za ręce.
Nie cofnęła ich, oczy się jej zamgliły, czuła iż ją siła opuszcza. Ciepło gorących jego rąk, udzielało się jej, przejmowało ją rozkosznem omdleniem. Mój Boże, jakże go ona kochała! i z jakiem uniesieniem rzuciłaby mu się na szyję, żeby pozostać na jego piersi.
— Ja pragnę tego, ja chcę — powtarzał odchodząc od siebie. — Czekam cię wieczorem, a gdybyś nie przyszła przedsięwezmę środki.
Stawał się brutalnym. Wydała słaby krzyk, uczuwszy ból w ściskanych rękach. Odzyskała odwagę. Jednem szarpnięciem, uwolniła się. Potem wyprostowana, poważna, rzekła:
— Nie, pozostaw mię pan w spokoju... Nie jestem jakąś Klarą, którą się nazajutrz porzuca. Zresztą, pan kochasz pewną osobę... tak, tę panią Desforges, co tu przychodzi. Pozostań pan z nią. Ja się dzielić nie chcę.
Osłupiał z zadziwienia. Co ona mówi i czego chce? Nigdy dziewczętom obieranym przezeń w oddziałach, nie chodziło o to, żeby je kochał. Powinien roześmiać się z tego, lecz ta postawa dumna a tkliwa, do reszty mąciła mu serce.
— Otwórz pan drzwi, to nieprzyzwoicie, żeśmy tu sam na sam.
Usłuchał jej, z szumem w skroniach, nie wiedząc jak ukryć swe cierpienia, przywołał panią Aurelię, uniósł się gniewem z powodu wielkiego zapasu rotond; mówił, że trzeba zniżyć ceny i zniżać je póty, żeby ani jedna nie pozostała. Było to regułą magazynu: co rok wymiatano wszystko, sprzedawano ze stratą sześćdziesięciu procent, jedynie aby ani jeden stary model i ani jedna sztuka materyi wyszłej z mody, nie pozostała w magazynie. Bourdoncle, goniąc za Mouretem, czekał nań przez chwilę pod drzwiami zamkniętemi przez Jouve’a, który z miną poważną szepnął słówko na ucho. Zniecierpliwiony, nie śmiał jednak przerwać sam na sam dyrektora. „Czyż to podobna! w taki dzień... z tą nędzną dziewczyną.” Kiedy wyszedł nakoniec, Bourdoncle przystąpił i zaczął sprawozdanie o zbyt wielkich zapasach materyi fantazyjnych. Mouret doznał ulgi, mógł się wykrzyczeć do woli.
— Cóż to sobie myśli Bouthemont — zawołał i oddalił się, zapowiadając, iż nie ścierpi tego aby nabywający towary, pozbawiony był węchu i zaopatrywał magazyn nad potrzebę.
— Co się z nim stało? — pytała pani Aurelia zmieszana jego wymówkami.
Panny również ze zdumieniem spoglądały po sobie. O szóstej godzinie inwentarz był ukończony. Słońce jeszcze świeciło, to płowe letnie słońce, którego złote odblaski wpadały przez oszklenie hall. Wśród ciężkiego powietrza ulic, zmęczone rodziny powracały z przedmieść, z ogromnemi bukietami, ciągnąc dzieci za sobą. Oddziały milkły jeden po drugim. W galeryi słychać było jeszcze spóźnione wygłaszanie; kilku subiektów wypróżniało pułki. Potem i to ucichło. Z całej wrzawy pozostało w powietrzu drżenie, po nad ogromną masą wyładowanych towarów. Obecnie przedziały, szafy, pudła, były opróżnione; ani jeden metr materyi, ani jeden przedmiot nie pozostał na miejscu. Rozległe magazyny okazywały tylko skielet swego urządzenia; świeciły pustkami jak w dzień instalacyi. To opustoszenie służyło namacalnym dowodem, że wszystko poruszono, że inwentarz został z całą ścisłością spisany. Na ziemi leżało towarów za szesnaście milionów, był to przypływ morza, zalewający stoły i kontuary. Subiekci zatopieni po ramiona, zaczynali porządkować przedmioty. Spodziewano się skończyć do dziesiątej godziny.
Gdy pani Aurelia, należąc do pierwszego stołu, powracała z obiadu, przyniosła z sobą sprawdzoną cyfrę dokonanych w tym roku obrotów, całość wynosiła osiemdziesiąt milionów, o dziesięć milionów więcej, niż roku zeszłego.
— Jeżeli pan Mouret jeszcze z tego nie będzie zadowolony, to już nie wiem, czego żądać może — dodała: — Patrzcie, stoi tam u szczytu wielkich wschodów z wściekłą miną.
Panny poszły mu się przyjrzeć; stał sam jeden z twarzą zasępioną, po nad milionami, piętrzącemi się u stóp jego.
— Czy pani pozwoli mi odejść? — spytała Dyoniza. — Na nicbym się teraz zdać nie mogła z moją nogą, a mam być na obiedzie u mego stryja z braćmi...
Powstało ogólne zadziwienie: a więc nie uległa? Pani Aurelia wahała się chwilę, prawie odrzuciła jej prośbę, głosem krótkim i niezadowolonym. Klara z niedowierzaniem wzruszała ramionami, mówiąc:
— Dajcież pokój, nie ma w tem nic osobliwego, po prostu nieobce.
Paulina dowiedziała się o tem rozwiązaniu zagadki, będąc z Delochem przy wyprawach. Żywa radość młodzieńca wprawiła ją w gniew.
— Cóż panu przyjdzie z tego, znów cię to cieszy, że jest tak głupia, iż odepchnęła fortunę?
Bourdoncle nie śmiejąc przystąpić do Moureta, w tem jego odosobnieniu się ponurem, przechadzał się pośród ogólnego szmeru, sam zbity z tropu i zaniepokojony.
Jednakże Dyoniza zeszła na dół z małych wschodów na lewo, powoli kulejąc i opierając się o poręcz, spostrzegła gromadkę śmiejących się subiektów. Posłyszała swe imię i czuła, że ciągle mówią o jej awanturze. Nikt jej nie spostrzegł.
— Dajcież pokój! to tylko wybiegi — mówił Favier — опа jest nawskroś zepsuta... tak, wiem o jednym, którego gwałtem zdobyć chciała.
Mówiąc to, patrzył na Hutina, który dla zachowania godności podstarszego, stał oddalony o cztery kroki i nie wdawał się w żarty. Lecz mu pochlebiały zazdrośne miny innych, że raczył szepnąć:
— Uprzykrzyła mi się strasznie.
Dyoniza ugodzona głęboko w serce, uchwyciła się poręczy. Pewnie ją spostrzeżono, bo się rozbiegli ze śmiechem.
On ma słuszność! oskarżała siebie za dawną niewiadomość swych uczuć, myśląc o nim. Lecz jakże on podły i jak nim pogardzała obecnie! Wielki zamęt ją opanował: nie byłoż to dziwnem, że przed chwilą znalazła siłę odepchnąć ukochanego człowieka, a wówczas czuła się tak słabą wobec tego nędznika, o którego miłości tylko marzyła. Jej rozum i męztwo, błąkały się wśród własnych sprzeczności. Pospieszyła przejść przez hallę.
Podniosła instyktowo głowę, właśnie kiedy inspektor otwierał drzwi zamknięte od rana; spostrzegła Moureta; stał ciągle u góry wschodów, na centralnym przystanku, panującym nad galeryą, ale zapomniał o inwentarzu, nie widział swego państwa, swych magazynów, swych bogactw. Wszystko znikło: szumne wczorajsze zwycięztwa, kolosalna jutrzejsza fortuna. Zrozpaczonem okiem ścigał Dyonizę i gdy znikła za drzwiami, nic już nie pozostało, cały dom zaległa pustka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.