Przejdź do zawartości

Małe kobietki/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
PRÓBY.

— Mamy dziś pierwszego czerwca; Kingsowie jadą jutro nad morze, a ja jestem wolna! Trzy miesiące wakacji! jakże ich używać będę! — wołała Małgosia, wróciwszy do domu w upalny dzień. Ludka leżała na sofie strasznie znużona, Eliza zdejmowała zakurzone buciki, Amelka zaś przyrządzała lemonjadę, żeby ochłodzić całą gromadkę.
— Jakże się cieszę, że ciotka March dziś wyjechała! — rzekła Ludka. Byłam w śmiertelnej obawie, że mię zechce wziąć z sobą. Gdyby nalegała, nie mogłabym odmówić, a tymczasem w Plumfield niewiele jest weselej, jak na cmentarzu. Jakżem rada, żem się uwolniła! Dużo było krętaniny zanim się wybrała stara jejomość, i ogarniał mię strach, ile razy do mnie przemówiła, bo skutkiem gorącej chęci wykręcenia się od tej podróży, byłam tak niezwykle usłużna i słodka, że się aż lękałam, czy jej nie będzie żal rozłączyć się ze mną. Krzątałam się póki nie usiadła wygodnie w powozie, ale i wówczas zdjęła mię jeszcze obawa, bo wychyliwszy na odjezdnem głowę, zapytała: — Ludwiko, czy nie chcesz pojechać? — Więcej już nic nie słyszałam, bom się odwróciła i jak tchórz biegłam bez tchu, aż do zakrętu drogi, tam dopiero czując się bezpieczną.
— Biedna Ludka! wpadła do domu, jakgdyby ją niedźwiedzie goniły — rzekła Eliza, głaszcząc siostrze nogi z macierzyńską czułością.
— Co będziesz robiła przez wakacje? — spytała Amelka.
— Będę długo leżeć w łóżku i próżnować — odparła Małgosia z głębi kołyszącego się fotela. — Musiałam całą zimę wcześnie wychodzić z domu i pracować dla innych, więc teraz chcę wypocząć i nabawić się dosyta.
— Hm! — rzekła Ludka — takie drzemiące życie nie przypadłoby mi do smaku. Ja będę przesiadywać z książką, na gałęzi starej jabłoni.
— Elizo, my także przerwijmy lekcje, bawmy się tylko i wypoczywajmy — odezwała się Amelka.
— I owszem, jeżeli mama pozwoli. Chciałabym się nauczyć kilku piosnek i oporządzić moją dziatwę na lato, bo strasznie obdarta i potrzebuje sukienek.
— Co mama na to powie? — spytała Małgosia, zwracając się do pani March, która szyła w tak zwanym „mamy kąciku“.
— Poświęćcie tydzień na próbę; zdaje mi się, iż w sobotę wieczorem przyznacie, że rozrywka bez pracy jest równie uciążliwa, jak praca bez rozrywki.
— O nie! będzie nam wyśmienicie, jestem pewna! — rzekła Małgosia z radością.
— Wnoszę toast wiecznych rozrywek bez mozołów! — wykrzyknęła Ludka, wstając ze szklanką w ręku, gdyż właśnie piły lemonjadę.
Po ogólnym i wesołym toaście, zaczęły próbę od wałęsania się przez cały dzień. Nazajutrz Małgosia zeszła na dół dopiero o dziesiątej godzinie; samotne śniadanie jej nie smakowało, a pokój wydał się smutny i nieporządny, bo Ludka nie napełniła wazonów kwiatami, Eliza nie starła kurzu, Amelka zaś nie poukładała rozrzuconych książek. Prócz „kącika mamy“, który wyglądał, jak zwykle, wszystko było w przykrym nieładzie; tam więc usiadła, żeby „czytać i wypoczywać“, to jest ziewać i marzyć o ładnych sukniach letnich, które chciała sobie kupić za otrzymaną pensję. Ludka spędziła ranek nad rzeką z Arturem, a popołudniu z płaczem czytała „Szeroki, szeroki świat“, siedząc wysoko na jabłoni. Eliza zaczęła wszystko wynosić ze skrytki, gdzie mieszkała jej dziatwa, ale zmęczywszy się przed dokonaniem dzieła, zostawiła swój apartament w największym nieładzie i poszła grać, rada, że nie potrzebuje zmywać talerzy. Amelka uporządkowała altankę, włożyła swą najładniejszą białą suknię, uczesała się w loki i usiadła rysować pod powojami w nadziei, że ją kto zobaczy i zapyta: „kto jest ta młoda artystka?“ Ponieważ tylko jakiś podżyły jegomość przyglądał się jej dziełu z zajęciem, poszła na przechadzkę, ale się zaziębiła na deszczu i wróciła do domu zmoknięta.
Przy herbacie udzieliły sobie doznanych wrażeń i zgodziły się na to, że dzień był rozkoszny, chociaż niezwykle długi. Małgosia, która kupiła popołudniu śliczną suknię z niebieskiego muślinu i pokrajała ją w bryty, przekonała się, że jej prać nie można, a ten zawód skwasił ją nieco. Ludka przepaliła sobie skórę na nosie, pływając po rzece i głowa ją rozbolała od zbyt długiego czytania. Elizę zmęczyło porządkowanie gabineciku i uczenie się kilku piosenek naraz. Amelka była zasmucona, że sobie zniszczyła suknię, bo nazajutrz miało być zebranie u Kasi Brown i biedna nie miała się w co ubrać. Ale to były tylko drobnostki i dziewczęta zapewniały matkę, że próba idzie doskonale. Uśmiechała się ona w milczeniu i wraz z Anną robiła za nie wszystko, chcąc, żeby dom był przyjemny i żeby maszynerja gospodarska nie ustawała. Dziwna rzecz, jak się nieznośny i niemiły stał ten czas przeznaczony zabawie i próżnowaniu. Dni były coraz dłuższe, a pogoda ciągle się zmieniała, równie jak temperamenty. Jakieś kapryśne usposobienie ogarnęło je wszystkie; szatan podsuwał ich nieczynnym rękom rozmaite figle. Magłosia, chcąc się znaleść u szczytu rozkoszy, odrzuciła szycie, ale tak jej się czas dłużył, że zaczęła krajać i psuć suknie, by mieć takie jak panna Moffat. Ludka czytała tak wiele, że oczy wypowiedziały jej służbę, książki obrzydły i przez zbytnią drażliwość, poróżniła się nawet z poczciwym Arturem. Stan jej był tak niemiły w ogólności, iż byłaby już wolała pojechać z ciotką March. Elizie było bardzo dobrze, bo zapominając ciągle, że się ma tylko bawić i wcale nie pracować, wracała chwilami do dawnych zwyczajów. Mimo to i dla niej ciężkie było powietrze i nieraz bywała tak zakłóconą wewnętrznie, że nawet szarpnęła biedną chorą Joannę i nazwała ją „straszydłem“. Amelce gorzej było jak innym, bo nie umiała sobie radzić; ile razy siostry zostawiły ją samą, wprędce jej doskonała i ważna osóbka stawała się dla siebie wielkim ciężarem. Lalek nie lubiła, czarodziejskie bajki wydawały jej się dziecinne, rysować bezustanku nie mogła. — Zebrania wieczorne i pikniki sprawiają wielką przyjemność, jak są dobrze urządzone, — myślała sobie. — Gdybym miała piękny dom i pełno miłych panienek w gościnie, lub gdybym podróżowała, przeszłoby rozkosznie; ale ponieważ siedzę w miejscu z trzema samolubnemi siostrami i z jednym wyrostkiem, musiałam stracić cierpliwość. Oto jej wrażenia po kilku dniach rozrywek, kaprysów i nudów.
Żadna nie chciała przyznać, że zmęczona próbą; ale w piątek wieczorem rade były, że się tydzień kończy. Pani March, chcąc by nauka głębsze wywarła wrażenie, postanowiła w dowcipny sposób położyć koniec tej próbie. Uwolniła na cały dzień Annę, by się dziewczętom dał we znaki system samych rozrywek.
Gdy wstały w sobotę rano, nie palił się ogień w kuchni, nie było śniadania w jadalnym pokoju, a matka nie pokazywała się wcale.
— Boże mój, co się stało? — wykrzyknęła Ludka, patrząc wokoło siebie z rozpaczą.
Małgosia pobiegła na górę i wkrótce wróciła spokojniejsza, lecz jakoś nieswoja i jakby zawstydzona.
— Mama nie jest słaba tylko bardzo zmęczona i przesiedzi cały dzień w swoim pokoju, a nam pozwala radzić sobie jak chcemy. Zdumiona jestem, bo jej się to nigdy nie zdarza, ale mówi, że ten tydzień był bardzo ciężki; więc zamiast narzekać, powinnyśmy radzić sobie.
— Cóż w tem trudnego? Ta myśl mi się podoba, bo mi już tęskno do zajęcia, — ale to będzie tylko zabawką, — dodała spiesznie Ludka.
W samej rzeczy, to małe zajęcie przyniosło im ogromną ulgę i chętnie wzięły się do dzieła, lecz przekonały się wkrótce, że „gospodarowanie wcale nie jest zabawką“ jak słusznie mówiła często Anna. W śpiżarni było dużo zapasów, więc gdy Eliza i Amelka nakryły stół, Małgosia z Ludką przyniosły śniadanie. Uczyniwszy to, dziwiły się, że służącym praca wydaje się ciężką.
— Zaniosę co mamie, chociaż powiedziała, że sama będzie o sobie pamiętać, — rzekła Małgosia, i z powagą matrony usiadła na głównem miejscu za imbrykiem.
Zanim się wzięły do jedzenia, Ludka zaniosła na górę tacę, z ukłonem od kucharki. Herbata była bardzo gorzka, bo się przegotowała; omlet się przypalił; ale pani March przyjęła wszystko z podziękowaniem i uśmiała się serdecznie po jej wyjściu.
— Biedne duszyczki, boję się, że im ciężko, ale nie będą się dłużej męczyć, i wyjdzie im to na dobre, — pomyślała, kładąc obok nieudanego śniadania smaczniejsze mięsiwa, w jakie się zaopatrzyła, a ten macierzyński podstęp bardzo im był na rękę.
Dużo było narzekań na dole, i wielkie niepowodzenia trapiły naczelną kucharkę. — Nie kłopocz się, ja zrobię obiad i będę służącą, a ty bądź panią; szanuj ręce, przyjmuj gości i wydawaj rozkazy, — rzekła Ludka, znająca się jeszcze mniej od Małgosi na kuchennych sprawach.
Ta uprzejma propozycja została chętnie przyjęta, i Małgorzata poszła do bawialnego pokoju, a chcąc go naprędce uporządkować, zmiotła śmiecie pod sofę i otworzyła okno, by sobie oszczędzić ścierania kurzu.
Ludka zaufana w swe siły, dla zakończenia sporu, natychmiast zaniosła na pocztę bilecik zapraszający Artura na obiad.
— Trzeba się było zastanowić lepiej nad tem, co podasz, zanim pomyślałaś o gościach, — rzekła Małgosia, dowiedziawszy się o tym grzecznym, lecz nierozważnym kroku.
— Jest pekeflejsz i dużo kartofli, — dodam szparagów i morskiego raka „dla smaku“, jak mówi Anna; będziemy też mieli sałatę. Nie umiem jej wprawdzie zaprawiać, ale się nauczę z książki. Jeżeli chcesz elegancji, to podam nawet blanc-manger, poziomki i kawę.
— Nie rób tyle potraw Ludko, bo tylko pierniki i konfitury potrafisz tak zrobić, że jeść można. Umywam ręce od tego obiadu, i kiedyś zaprosiła Artura, weźże na siebie odpowiedzialność i miej o nim staranie.
— O to cię tylko proszę, byś grzeczną dla niego była i żebyś mi pomogła zrobić budyń. Wszak wesprzesz mię radą, jak w czem pobłądzę, prawda? — rzekła Ludka trochę urażona.
— Dobrze; ale ja wiem to tylko, że trzeba podać chleb i niektóre jeszcze drobiazgi; spytaj się lepiej mamy o pozwolenie, zanim co przyrządzisz, — powiedziała roztropnie Małgosia.
— Ma się rozumieć, że to zrobię, przecież nie jestem szalona, — i pobiegła rozgniewana, że jej siostra nie ufa.
— Podaj, co chcesz, i daj mi pokój. Zjem obiad na mieście, bo się nie chcę trudzić domowemi sprawami, — rzekła pani March, gdy Ludwisia poszła się z nią rozmówić. Nigdy nie lubiłam gospodarstwa, i dziś będę sobie świętować, czytać, pisać, oddawać wizyty i bawić się.
Widząc, że matka zajęta zazwyczaj, leży dziś wygodnie na sofie i czyta od rana — Ludka doznała takiego wrażenia, jakgdyby miała przed sobą niezwykłe zjawisko natury; zaćmienie słońca, trzęsienie ziemi lub wybuch wulkanu możeby jej nie zdziwiły więcej.
— Jakoś wszystko dziwacznie idzie, — myślała schodząc na dół. Eliza płacze, niezawodnie stało się coś złego jej lalkom! Jeżeli Amelka będzie się uprzykrzać, to się jej zaraz pozbędę.
Źle usposobiona wbiegła Ludka do bawialnego pokoju i zastała Elizę, płaczącą nad kanarkiem Pipem, który leżał w klatce martwy, z łapkami rozpaczliwie wyciągniętemi, jakgdyby prosił o pożywienie.
— Ja sama winnam temu, zapomniałam o nim; nie miał już ani jednego ziarnka, ani kropli wody.... Ach Pipie! Pipie! jak mogłam być tak okrutną! — wołała Eliza, biorąc biedaka w ręce, żeby go wskrzesić. Ludka zajrzała w nawpół otwarte oczki, dotknęła serduszka, a widząc, że zimny i sztywny, potrząsnęła głową i ofiarowała na trumnę pudełko od domina.
— Włóż go w piec, może się rozgrzeje i ożyje, — powiedziała Amelka, nie tracąc jeszcze nadziei.
— Zagłodził się już, nie trzeba go piec, kiedy nie żyje. Zrobię mu całun, pochowam w grobie i nigdy nie będę mieć innego ptaka, nigdy mój Pipie! bom tego nie warta, — szeptała Eliza, siedząc na ziemi z ulubieńcem w rękach.
— Pogrzeb odbędzie się dziś popołudniu, i wszyscy pójdziemy. Nie płacz Elizo; szkoda go, ale się wszystko jakoś nie wiedzie w tym tygodniu, a Pipowi najgorzej dała się odczuć próba. Zrób całun i połóż go w mem pudełku, a po obiedzie urządzimy ładny pogrzeb, — rzekła Ludka zaczynając odczuwać, że za wiele rzeczy wzięła na swoją odpowiedzialność.
Zostawiając Elizę siostrom, by ją pocieszały, udała się do kuchni, gdzie panował rozpaczliwy nieład. Przypasała duży fartuch, przygotowała stos talerzy do zmycia, — wtem spostrzegła, że ogień wygasł.
— Miły początek! — mruknęła, zamykając drzwiczki od pieca i energicznie rozżarzała węgle.
Rozpaliwszy ogień, postawiła wodę i poszła na targ. Ożywiona przechadzką, przyniosła do domu zbyt młodego raka morskiego, przestarzałe szparagi i dwa garnczki kwaśnych poziomek, w przekonaniu, że wszystko jest doskonałe. Wróciwszy, zastała piec rozgrzany do czerwoności; Anna zostawiła bochenek chleba do upieczenia, a Małgosia postawiła go, żeby wyrósł, i zapomniała o tem. Właśnie gdy była zajęta przyjmowaniem Salusi Gardiner w bawialnym pokoju, drzwi otworzyły się szeroko i ukazała się postać zawalana sadzami i mąką, spocona, rozczochrana — i spytała z przerażeniem:
— Czy chleb dosyć już wyrósł, gdy wybiega z niecki?
Salusia śmiać się zaczęła, Małgosia skinęła głową i podniosła brwi jaknajwyżej, skutkiem czego zjawisko znikło, i nie zwlekając dłużej, wstawiło chleb do pieca. Pani March zeszła nadół, zajrzała tu i owdzie, co słychać, i rzuciła słowo pociechy Elizie, szyjącej całun przy ukochanym nieboszczyku, położonym uroczyście w pudełko od domina. Dziwne uczucie osamotnienia ogarnęło dziewczęta, gdy jej szary kapelusz znikł za rogiem domu, i rozpacz je ogarnęła, kiedy w kilka minut potem nadeszła na obiad panna Crocker.
Była to osoba cienka i żółta jak pająk, miała spiczasty nos i ciekawe oczy, którym nic nie uszło. Przytem z zamiłowaniem roznosiła plotki. Dziewczęta jej nie lubiły, ale miały zaleconą grzeczność z powodu jej podeszłego wieku, ubóstwa i osamotnienia. Małgosia przysunęła fotel i starała się ją zabawić, a panna Crocker sypała pytania, ganiła wszystko i opowiadała historję o swych znajomościach.
Mowa ludzka nie zdoła oddać trosk i męczarni, jakie przeszła Ludka owego ranka. Obiad jej był powodem do bezustannych żarcików. Wstydząc się już zasięgać rady, wywiązywała się sama jak mogła najlepiej ze swego zadania, lecz się okazało, że na kucharkę trzeba czegoś więcej, jak energji i dobrej woli. Szparagi gotowała całą godzinę i martwiła się, że chociaż główki są miękkie, reszta coraz twardsza. Chleb się przypalił, bo wszystko porzuciła dla przyprawienia sałaty, która się tak nie udała, że nie można jej było podać na stół. Rak przedstawił jej się jak szkarłatna tajemnica, więc póty weń stukała, póki nie wyszedł ze skorupy; wówczas chude jego członki ukryła w gaju z liści od sałaty. Kartofle były niedogotowane, bo się z nimi spieszyła, żeby nie czekały szparagi. Blanc-manger zbiło się w masę, a poziomki okazały się niedojrzałe.
— Mogą jeść pekeflejsz i chleb z masłem, jeżeli głodni, tylko żałuję, żem się daremnie przemęczyła cały ranek, — myślała Ludka, dzwoniąc na obiad o pół godziny później jak zwykle. Zgrzana, zmęczona, znękana, patrzyła na ucztę przygotowaną dla Artura, przyzwyczajonego do wykwintu, i dla panny Crocker, której ciekawe oczy spostrzegały zaraz ujemności, a gadatliwy język roznosił wszystko po świecie.
Biedna Ludka byłaby się chętnie schowała pod stół, gdy kosztowano jedną potrawę po drugiej, a żadnej nie można było jeść. Amelka chichotała, Małgosia miała zrozpaczoną minę, panna Crocker wykrzywiała wzgardliwie usta, Artur jaknajwięcej śmiał się i rozmawiał, żeby nadać wesoły ton tej śmiesznej scenie. Najwięcej liczyła Ludka na owoce, ocukrzyła je bowiem dobrze i przygotowała do nich garnuszek śmietanki. Twarz ochłonęła jej trochę, i odetchnęła z głębi piersi, gdy ładne kryształowe talerzyki obchodziły wkoło, i wszyscy mile spoglądali na różowe wysepki, pływające w morzu ze śmietanki. Panna Crocker skosztowała pierwsza, ale skrzywiła się okropnie i czemprędzej napiła się wody. Ludka, która nie chciała jeść tych poziomek z obawy, że ich zabraknie, bo znikły bardzo po obraniu z korzonków, patrzyła na Artura; jadł odważnie, chociaż wykrzywiał trochę usta i oczy spuszczał w talerz. Amelka zamiłowana w przysmakach wzięła naładowaną łyżkę, drgnęła, schowała twarz w serwetę i spiesznie wstała od stołu.
— Cóż to jest? — wykrzyknęła drżąca Ludka.
— Wzięłaś sól zamiast cukru, i śmietanka jest skwaśniała, — odparła Małgosia z tragicznym gestem.
Ludka z jękiem rzuciła się na krzesło, gdyż przypomniała sobie, że na samym końcu posypała poziomki solą, która stała na stole w kuchni, a śmietankę zapomniała wstawić w wodę. Kolory wystąpiły jej na twarz, i była już blizka łez, ale się spotkała z oczami Artura, który mimo bohaterskich wysileń miał tak śmiejące się spojrzenie, że nagle uderzyła ją komiczna strona tej sprawy, i serdecznym śmiechem pociągnęła wszystkich za sobą, nawet pannę Crocker. Nieszczęsny ten obiad skończył się zatem na chlebie z masłem i oliwkach, wśród żartów i wesołości.
— Nie mam teraz odwagi sprzątać, więc się zajmijmy pogrzebem, — rzekła Ludka, gdy wstali od stołu, a panna Crocker gotowała się do odejścia, by czemprędzej opowiadać nową historję innym znajomościom obiadowym.
Przez wzgląd na Elizę, przybrali wszyscy poważne miny; Artur wykopał w gaju grób pod paprociami, i Pip został tam złożony ze łzami i przykryty mchem przez swą panią. Wieniec z fijołków i mokrzycy umieścili na kamieniu, z napisem ułożonym przez Ludkę, podczas gdy przyrządzała obiad.

Tu leży Pip March,
Zmarły 7-go czerwca;
Kochany, srodze żałowany,
I nieprędko zapomniany.

Po skończonym obrzędzie, usunęła się Amelka do swego pokoju, podziałało na nią bowiem wzruszenie i rak morski; ale nie miała gdzie się położyć, bo łóżek nie posłano, i boleść jej bardzo zmniejszyło zbijanie poduszek. Małgosia pomagała Ludce sprzątać resztki od obiadu, co trwało do połowy popołudniu — i tak się tem zmęczyły, że zamiast kolacji chciały się ograniczyć na herbacie z grzankami. Artur zrobił ten uczynek miłosierny, że wziął Amelkę na przejażdżkę, bo skwaśniała śmietanka widocznie miała wpływ na jej temperament.
Pani March przyszedłszy po południu do domu, zastała starsze dziewczęta strasznie zapracowane, a spojrzenie rzucone na kredens objaśniło ją, jak się powiodła próba.
Zanim gosposie wypoczęły, przybyli goście; musiały się więc gorączkowo spieszyć, żeby ich przyjąć. Trzeba było potem zrobić herbatę, kupić niektóre rzeczy i uszyć kilka ściegów odkładanych do ostatniej chwili. Gdy mglisty i cichy zmrok zapadł, zeszły się jedna po drugiej w altanie, gdzie pięknie kwitły czerwcowe róże, a siadając każda westchnęła, jakgdyby ze zmęczenia lub ze smutku.
— Jakiż to był okropny dzień, — powiedziała Ludka, bo się zwykle pierwsza odzywała.
— Krótszy się zdawał jak inne, ale taki niemiły, — rzekła Małgosia.
— Zdawało się, żeśmy nie u siebie w domu, — dodała Amelka.
— Nie mogło być inaczej bez mamy i bez Pipa, — rzekła z westchnieniem Eliza, spoglądając łzawemi oczami na pustą klatkę.
— Mama już jest, moja droga, a ptaszka będziesz miała jutro, gdy zechcesz.
To mówiąc, pani March zajęła miejsce wśród nich z takim wyrazem twarzy, jakgdyby i ona nie lepiej użyła swych wakacji.
— Powiedzcie mi dziewczęta, czy macie już dosyć tej próby, czy chcecie ją przedłużyć jeszcze na tydzień? — zapytała, gdy Eliza przytuliła się, a inne zwróciły do niej pogodne twarze, jak kwiaty kierujące się za słońcem.
— Ja więcej nie chcę, — zawołała Ludwisia stanowczo.
— Ja także! — przywtórzyły tamte.
— Uważacie zatem, że lepiej mieć trochę obowiązków i żyć nieco dla innych; czy tak?
— Nie opłaci się próżnować i wałęsać się, — zauważyła Ludka potrząsając głową. — Jestem już znużona i wezmę się porządnie do wyuczenia się czego.
— Przypuśćmy, żebyś się uczyła gotować proste potrawy; to jest pożyteczna umiejętność, bez której trudno obejść się kobiecie, — rzekła pani March, śmiejąc się w duchu z obiadu Ludki. Spotkała bowiem pannę Crocker i dowiedziała się od niej szczegółów.
— Mamo, czyś ty umyślnie wyszła i porzuciła wszystko, żeby zobaczyć jak sobie poradzimy? — zawołała Małgosia, która ją o to podejrzewała cały dzień.
— Tak, chciałam was przekonać, o ile wygoda ogółu zależy od wiernego pełnienia obowiązków jednostek. Pókiśmy z Anną wszystko za was robiły, dobrze wam było, chociaż nie zdawałyście się szczęśliwe ani zadowolone. Dla nauczki chciałam wam pokazać, jakie skutki stąd wynikają, gdy każdy myśli tylko o sobie. Czy nie czujecie, że jest przyjemniej pomagać sobie nawzajem, mieć obowiązki, czyniące wypoczynek pożądanym, i starać się, żeby dom był wygodny i przyjemny dla wszystkich?
— Będziemy się starać, mamo! będziemy się starać! — wykrzyknęły dziewczęta.
— Jeżeli tak, to wam radzę dźwignąć znowu swe ładunki małe, bo chociaż niekiedy wydają się zbyt utrudzające, jednakże są pożyteczne i stają się nawet lżejsze, gdy je umiemy nosić. Praca jest zbawienną rzeczą i każdy może jej mieć dużo; powstrzymuje nas od nudów i przewinień, zbawienna jest dla zdrowia i dla umysłu, i budzi uczucie siły i niezależności, lepsze od blasku lub pieniędzy.
— Będziemy pracować jak pszczółki, i z upodobaniem, — powiedziała Ludka. Ja się nauczę gotować przez wakacje, i następny obiad już pójdzie jak z płatka.
— A ja wyręczę mamę w zrobieniu koszul dla ojca; wprawdzie nie bardzo lubię szyć, ale to będzie lepiej, niż tracić czas nad przerabianiem sukien, które i tak ujdą! — rzekła Małgosia.
— Ja się nietyle będę zajmować lalkami i fortepianem, a zato codzień odrobię lekcje. Jestem głupiutka więc powinnam uczyć się, nie bawić, — postanowiła Eliza. Amelka poszła za jej przykładem, bohatersko oznajmiając:
— Ja będę pracowała nad dziurkami od guzików i nad starannem wysławianiem się.
— Bardzo dobrze; kiedy tak, jestem zupełnie zadowolona z próby i sądzę, że się możemy na niej ograniczyć. Tylko nie wpadnijcie w drugą ostateczność i nie pracujcie jak niewolnice. Oznaczcie sobie godziny na zabawę, żeby każdy dzień był pożyteczny i przyjemny, a dobrem użytkowaniem czasu przekonajcie mię, że oceniacie jego wartość. W ten sposób młode lata spłyną wam rozkosznie, starość nie będzie wzbudzać żalu i życie wasze przedstawi piękny obraz pomyślności, mimo ubóstwa.
— Zapamiętamy to mamo! — rzekły, i tak istotnie uczyniły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.