Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Lord Jim |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Tamb’ Itamowi, stojącemu za krzesłem Jima, wydało się że piorun w niego uderzył. Słowa Jima wywarły olbrzymie wrażenie. „Puśćcie ich, tak będzie najlepiej według mojego zdania, które jeszcze nigdy was nie zawiodło“ — nalegał Jim. Wszyscy zamilkli. Wśród mroku dziedzińca słychać było stłumiony gwar i dreptanie tłumu. Doramin podniósł ciężką głowę i wyrzekł, że wprawdzie czytać w sercach równie jest trudno jak dotknąć ręką nieba, ale... zgadza się. Inni wypowiadali kolejno swe zdanie. „To najlepszy sposób“ — „Puścić ich wolno“ — i tak dalej. Ale większość obecnych rzekła poprostu, że „ufają tuanowi Jimowi“.
„W tym prostym sposobie poddania się jego woli tkwi rdzeń sytuacji: ich wiara, jego prawość — a także świadectwo tej lojalności Jima, stawiającej go we własnych oczach na poziomie nieskazitelnych ludzi, co nigdy nie opuścili szeregu. Słowa Steina: „To romantyk! romantyk!“ zdają się dźwięczeć nad tamtym krajem, który już nigdy nie zwróci Jima światu — obojętnemu na jego upadki i cnoty — nie zwróci go owej namiętnej, niewyczerpanej miłości, co mu odmówiła ofiary z łez, ogłuszona wielkim bólem i wiecznem rozstaniem. Od chwili gdy kryształowa prawość Jima — w ciągu ostatnich trzech lat jego życia — pokonała zwycięsko ludzką ciemnotę, bojaźń i gniew, Jim już mi się nie ukazuje tak jak go widziałem po raz ostatni — nakształt białej plamki, chłonącej całe światło pozostałe na mrocznym brzegu i pociemniałem morzu; wydaje mi się większy i bardziej żałosny w osamotnieniu swego ducha, który nawet dla tej, co go kochała najgłębiej, pozostał okrutną i niezgłębioną tajemnicą.
„Jim ufał widać Brownowi; nie miał powodu nie wierzyć jego opowieści, której prawdę zdawała się stwierdzać szorstka otwartość, pewien rodzaj męskiej szczerości, z jaką Brown brał na siebie odpowiedzialność za swe postępki i ich skutki. Ale Jim nie znał niepojętego wprost egotyzmu Browna; nie wiedział, że tego człowieka ogarniało poprostu szaleństwo, gdy napotykał na opór przeciwstawiający się jego woli; Brown szalał wówczas z oburzenia i mściwej wściekłości, jak zawiedziony autokrata. Lecz chociaż Jim brał słowa Browna za dobrą monetę, bał się widać, aby nie zaszło jakieś nieporozumienie, mogące zagrażać starciem i rozlewem krwi. Dlatego też, natychmiast po odejściu malajskiej starszyzny, poprosił żeby dziewczyna dała mu coś do zjedzenia, bo ma zamiar opuścić fort i objąć dowództwo w mieście. Gdy się opierała temu ze względu na jego zmęczenie, odrzekł, że mogłoby się coś wydarzyć, czegoby potem nigdy sobie nie darował.
„ — Jestem odpowiedzialny za życie każdego człowieka w tym kraju — rzekł. Z początku był posępny; dziewczyna usługiwała mu, biorąc od Tamb’ Itama talerze i półmiski (z serwisu ofiarowanego przez Steina). Po jakimś czasie twarz Jima się rozjaśniła; powiedział dziewczynie, że pozostawi jej dowództwo fortu jeszcze na jedną noc. — Niema dla nas snu, kochanie — rzekł — póki nasz lud jest w niebezpieczeństwie. — Później dodał żartobliwie, że ona jest najmężniejsza ze wszystkich. — Gdybyście oboje z Dainem Warisem przeprowadzili to, coście chcieli, ani jeden z tych biedaków nie żyłby już dzisiaj.
„ — Czy oni są bardzo źli? — zapytała, opierając się o jego krzesło.
„ — Ludzie czasem źle postępują, choć nie są wiele gorsi od innych — rzekł po chwili wahania.
„Tamb’ Itam szedł za swym panem aż do przystani u fortu. Noc była jasna lecz bezksiężycowa i środek rzeki zalegały ciemności, lecz woda u obu brzegów odbijała blask licznych ognisk, „jakby w noc Ramadanu“, wyraził się Tamb’ Itam. Łodzie wojenne sunęły cicho mrocznym szlakiem, lub leżały na kotwicy wśród głośnego plusku. Tej nocy Tamb’ Itam miał dużo do roboty, wiosłując lub chodząc za swym panem tam i z powrotem po ulicy wśród palących się ognisk, a także i dalej na skraju miasta, gdzie niewielkie oddziały stały w polu na warcie. Tuan Jim wydawał rozkazy, które wykonywano natychmiast. Naostatku udali się do ostrokołu radży, obsadzonego tej nocy przez ludzi Jima. Stary radża uciekł wczesnym rankiem, z większą częścią swych kobiet, do małego domku niedaleko wsi, położonej wśród dżungli nad jednym z dopływów rzeki. Kassim, który został w Patusanie, był obecny na obradach i z miną pełną gorliwości wyjaśniał swe zabiegi dyplomatyczne z dnia poprzedniego. Traktowano go bardzo ozięble, ale to go nie pozbawiło uśmiechniętego, spokojnego ożywienia; oświadczył że jest zachwycony, gdy Jim powiedział mu ostro, iż zamierza tej nocy obsadzić ostrokół radży własnymi ludźmi. Po zakończeniu obrad widziano Kassima, jak przed domem zaczepiał to tego, to owego z rozchodzącej się starszyzny i rozpowiadał głośno zadowolonym tonem, że mienie radży będzie zabezpieczone w czasie jego nieobecności.
„Około dziesiątej ludzie Jima weszli do ostrokołu, który górował nad ujściem zatoki. Jim zamierzał tam pozostać, póki Brown nie przejedzie. Rozpalono niewielkie ognisko na płaskim, porosłym trawą przylądku przed ścianą z bali, gdzie Tamb’ Itam ustawił małe, składane krzesełko dla swego pana. Jim przykazał Malajowi, aby sprobował się przespać. Tamb’ Itam przyniósł matę i położył się niedaleko, ale spać nie mógł, choć wiedział że musi się udać w drogę z ważną misją, nim noc upłynie. Jego pan chodził tam i na powrót ze spuszczoną głową i rękami splecionemi na plecach. Twarz jego była smutna. Gdy pan się zbliżał do Tamb’ Itama, ten udawał że śpi, nie chcąc, aby pan wiedział iż wierny sługa go obserwuje. Wreszcie pan zatrzymał się przy nim, popatrzył na niego i rzekł pocichu: „Już czas“.
„Tamb’ Itam wstał natychmiast i zaczął się zbierać. Miał wyruszyć ze zleceniem wdół rzeki, wyprzedzając łódź Browna o godzinę lub więcej, aby zawiadomić urzędowo Daina Warisa, iż pozwolono ostatecznie białym przejechać swobodnie i że ich zaczepiać nie trzeba. Jim nie chciał nikomu innemu powierzyć tego zlecenia. Przed wyruszeniem Tamb’ Itam poprosił o dowód raczej ze względów formalnych, gdyż dzięki swemu stanowisku przy Jimie był ogólnie znany.
„ — Zlecenie jest ważne, o tuanie, przecież mam zanieść twe własne słowa. — Pan włożył rękę naprzód do jednej kieszeni, potem do drugiej i wreszcie zdjął ze wskazującego palca srebrny pierścień Steina, który zwykle nosił, i dał go Tamb’ Itamowi. Gdy Tamb’ Itam wyruszył ze swą misją, obóz Browna na kopcu był ciemny, tylko przez gałęzie jednego z drzew, ściętych przez białych ludzi, jaśniał niewielki krąg żaru.
„Poprzedniego dnia nad wieczorem Brown dostał od Jima złożoną kartkę papieru ze słowami: „Droga jest wolna. Proszę wyruszyć z rannym przypływem, w chwili gdy wasza łódź znajdzie się na wodzie. Niech pańscy ludzie będą ostrożni. Zarośla po obu stronach zatoki i ostrokół u przesmyka pełne są zbrojnych ludzi. Nie udałby się Panu żaden wybryk, ale nie myślę aby Pan pragnął rozlewu krwi“. Brown przeczytał kartkę, podarł ją na drobne kawałki, i zwracając się do Corneliusa, który ją przyniósł, rzekł szyderczo: „Żegnaj, drogi przyjacielu“. Cornelius był popołudniu w forcie i snuł się ukradkiem naokoło domu. Jim wybrał go na posłańca, ponieważ metys umiał po angielsku i znany był Brownowi; nie groziło więc niebezpieczeństwo, aby który z ludzi Browna zastrzelił go przez omyłkę w zdenerwowaniu, jak to się mogło zdarzyć Malajowi zbliżającemu się o zmierzchu.
„Cornelius nie odchodził po oddaniu kartki. Brown siedział przy małem ognisku; wszyscy inni leżeli.
„ — Mógłbym panu powiedzieć coś, czego by pan się chętnie dowiedział — burknął Cornelius. Brown nie zwrócił na to uwagi. — Nie zabił go pan — ciągnął metys — i co pan ma za to? Mógł pan dostać od radży pieniędzy, poza rabunkiem wszystkich domów bugiskich, a teraz pójdzie pan z kwitkiem.
„ — Lepiej pan się stąd zabieraj — warknął Brown, nie spojrzawszy nawet na Corneliusa. Lecz ten opadł na kłodę obok Browna i jął szeptać bardzo prędko, dotykając jego łokcia od czasu do czasu. Przy pierwszych słowach metysa Brown żachnął się i rzucił przekleństwo. Cornelius powiedział mu poprostu o zbrojnym oddziale Daina Warisa w dole rzeki. Z początku Brown myślał, że jest zaprzedany i zgubiony, lecz po chwili zastanowienia uznał, iż nie mogło tu chodzić o podstęp. Nie odpowiedział nic, a Cornelius zauważył po chwili tonem zupełnie obojętnym, że jest jeszcze inny przejazd rzeką, dobrze mu znany.
„ — To wcale pożyteczna wiadomość — rzekł Brown, nastawiając uszu; Cornelius zaś zaczął rozpowiadać, co się dzieje w mieście i powtórzył wszystko, o czem mówiono podczas obrad, plotkując jednostajnie przyciszonym głosem prosto do ucha Browna, jak się mówi wśród śpiących ludzi, których się nie chce obudzić.
„ — On myśli że mnie unieszkodliwił, co? — mruknął Brown bardzo cicho.
„ — Tak. To dureń. Niewiniątko! Zjawił się tu i obdarł mię — ciągnął monotonnie Cornelius — i wkradł się w zaufanie wszystkich ludzi. Ale gdyby zaszło coś takiego, żeby przestali mu wierzyć, coby się wówczas z nim stało? A ów Bugis, Dain, który czeka w dole rzeki na pana, panie kapitanie, to ten sam, który zapędził was na kopiec, kiedyście się pokazali. — Brown zauważył niedbale, że byłoby lepiej spotkania z nim uniknąć, na co Cornelius oświadczył równie obojętnym tonem, jakby w zamyśleniu, że zna pewien przesmyk, dość szeroki aby łódź Browna mogła objechać od tyłu obóz Warisa. — Tylko musicie przywarować cicho — dodał — bo w jednem miejscu przejeżdża się tuż za obozem. Bardzo blisko. Rozłożyli się nad rzeką, a łodzie wyciągnęli na brzeg.
„ — Oho, już my potrafimy przyczaić się jak mysz pod miotłą — niech się pan nie boi — rzekł Brown. Cornelius wymówił sobie, że jeśli się podejmie służyć za pilota, jego czółno będzie holowane przez łódź Browna. — Muszę prędko wrócić — wyjaśnił.
„Dwie godziny przed świtem najdalej wysunięte placówki dały znać do ostrokołu, iż biali zbójcy schodzą do swej łodzi. W bardzo krótkim czasie wszyscy zbrojni ludzie Patusanu byli w pogotowiu, lecz wybrzeża rzeki pozostały takie spokojne, że gdyby nie ogniska wybuchające zamglonemi płomieniami, możnaby było myśleć, iż miasto śpi jak w czasie pokoju. Gęsta mgła leżała bardzo nisko na wodzie, tworząc coś w rodzaju złudnego, popielatego światła, które nic nie rozjaśniało. Gdy wielka łódź Browna wysunęła się z zatoki na rzekę, Jim stał na przylądku przed ostrokołem radży — w tem samem miejscu, gdzie po raz pierwszy postawił nogę na gruncie Patusanu. Zamajaczył przed nim cień poruszający się wśród szarości, samotny, bardzo wielki a jednak prawie nieuchwytny dla oka. Szmer cichej rozmowy dochodził stamtąd. Brown, siedzący u steru, usłyszał że Jim mówi spokojnie:
„ — Droga wolna. Puśćcie się lepiej z prądem póki jest mgła; ale ona niedługo już się podniesie.
„ — Tak, wkrótce będzie wszystko widać — odparł Brown.
„Pod ostrokołem trzydziestu czy czterdziestu ludzi wstrzymało oddech, stojąc z muszkietami gotowemi do strzału. Właściciel statku, Bugis, którego widziałem na werandzie Steina, był właśnie wśród nich i opowiadał mi że łódź, okrążająca wówczas bardzo blisko przylądek, rzekłbyś stała się na chwilę ogromna i spiętrzyła się u brzegu nakształt góry.
„ — Jeśli się panu opłaci poczekać dzień u ujścia rzeki — zawołał Jim — postaram się panu posłać trochę żywności — bawołu, jadalne korzenie, co będę mógł. — Cień łodzi sunął dalej.
„ — Dobrze. Niech pan przyśle — rzekł we mgle bezbarwny, głuchy głos. Nikt z licznych, uważnych słuchaczy nie rozumiał znaczenia tych słów; Brown i jego ludzie odpłynęli w swej łodzi, niknąc jak widma bez najlżejszego szmeru.
„I tak oto Brown — niewidzialny we mgle — opuścił Patusan ramię w ramię z Corneliusem siedzącym w rufie.
„ — Może pan dostanie małego bawołu — rzekł Cornelius. — O tak. Bawołu. I trochę jadalnych korzeni. Dostanie pan, jeśli on tak powiedział. On zawsze mówi prawdę. Ukradł mi wszystko co posiadałem. Zapewne pan woli małego bawołu niż złupienie wielu domów.
„ — Radziłbym panu trzymać język za zębami, bo mógłby ktoś wyrzucić pana za burtę w tę przeklętą mglę — rzekł Brown. Łódź zdawała się stać w miejscu; nic nie było widać, nawet rzeki tuż przy burcie, tylko pył wodny unosił się i ściekał skroplony po brodach i twarzach. Brown mówił mi, że to było bardzo dziwne. Każdemu z nich się zdawało, iż dryfuje sam jeden w czółnie, przeczuwając niejasno obecność prawie niedostrzegalnych widm, wzdychających i pomrukujących.
„ — Więc panby mnie wyrzucił za burtę, co? — burknął Cornelius. — Jabym i tak wiedział, gdzie jestem. Mieszkam tu od wielu lat.
„ — Ale jeszcze za krótko, żeby coś widzieć wśród takiej mgły — rzekł Brown, wyciągnąwszy się wygodnie; ręka jego zwisała z niepotrzebnej sterownicy, kołysząc się tam i sam.
„ — Wcale nie. Zupełnie wystarczająco — warknął Cornelius.
„ — To bardzo pożyteczne — oświadczył Brown. — Więc mam wierzyć, że pan znajdzie tak na ślepo tę odnogę rzeki, o której pan mówił?
„Cornelius odmruknął coś na to. „Czy jesteście zanadto zmęczeni aby wiosłować?“ spytał po chwili milczenia.
„ — Nie, na Boga! — krzyknął Brown nagle. — Wy tam, do wioseł! — Rozległ się we mgle głośny stukot, który się przemienił po chwili w miarowy zgrzyt niewidzialnych wioseł o niewidzialne dulki. Zresztą wciąż nic się nie dostrzegało i gdyby nie lekkie pluskanie zanurzanych w wodzie piór, można było pomyśleć że wiosłują w balonie między chmurami, jak mi Brown opowiadał. Potem już Cornelius wcale ust nie otworzył, raz tylko zażądał opryskliwie aby wylać wodę z czółna, które holowano za łodzią. Mgła stopniowo bielała i zaczęła się przecierać na przodzie. Z lewej strony Brown ujrzał mrok, niby grzbiet oddalającej się nocy. Nagle wielki konar okryty liśćmi ukazał się nad jego głową; końce cienkich, krętych gałązek, ociekające wodą i nieruchome, zwisały tuż obok burty. Cornelius wziął, milcząc, rękojeść steru z rąk Browna.