Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XLIV

„Zdaje mi się że odtąd nie zamienili już ani słowa. Łódź wjechała w wąski boczny przesmyk, gdzie popychano ją, wpierając wiosła w kruszące się brzegi; mrok był tak wielki, jakby olbrzymie czarne skrzydła rozpostarły się nad mgłą, która zapełniała przesmyk aż do wierzchołków drzew. Z gałęzi sypały się wielkie krople poprzez mroczne opary. Na mruknięcie Corneliusa Brown rozkazał swym ludziom nabić broń.
„ — Daję wam sposobność porachowania się z nimi, zanim się to skończy, wy nędzne pokraki — rzekł do swej bandy. — Tylko mi nie zmarnować okazji, hołoto“. — Cichy pomruk rozległ się po tej przemowie. Cornelius robił zamieszanie, kłopocząc się o bezpieczeństwo swego czółna.
„Tymczasem Tamb’ Itam dotarł do celu podróży. Wskutek mgły spóźnił się trochę, lecz wciąż wiosłował spokojnie, trzymając się blisko południowego brzegu. Niebawem pojawiło się słońce, niby żar w matowej, szklanej kuli. Brzegi po obu stronach rzeki podobne były do ciemnych smug; rozróżniało się w nich jakby zarysy kolumn — a wysoko w górze cienie poskręcanych gałęzi. Na wodzie leżała wciąż gęsta mgła, ale straż pilnowała czujnie przejazdu, bo gdy Tamb’ Itam zbliżył się do obozu, postacie dwóch ludzi wyłoniły się z białych oparów i donośne głosy go zagabnęły. Gdy odpowiedział, ukazało się zaraz czółno i Tamb’ Itam udzielił nowin wioślarzom. Wszystko dobrze. Troski minęły. Wysłuchawszy tego, ludzie w czółnie puścili burtę jego łódki i znikli natychmiast. Płynął dalej, póki go nie doszły głosy niosące się spokojnie po wodzie i wreszcie ujrzał pod mgłą — która zaczęła się podnosić, wirując — blask wielu małych ognisk, rozpalonych na piaszczystem wybrzeżu, na tle wyniosłych, cienkich drzew i krzaków. Stała tu również straż na warcie i okrzyknęła Tamb’ Itama. Rzucił w odpowiedzi swe imię i paru ostatniemi uderzeniami wiosła wpędził łódkę na brzeg. Obóz był wielki. Nad ludźmi, przykucniętymi w licznych grupkach, unosił się stłumiony gwar wczesnych rozmów porannych. Cienkie nitki dymu wiły się zwolna wśród białej mgły. Dla wodzów pobudowano niewielkie szałasy wzniesione nad ziemią. Gdzieniegdzie stały małe piramidy z muszkietów, a długie włócznie tkwiły pojedyńczo, wbite w piasek przy ogniskach.
„Tamb’ Itam przybrał minę pełną powagi i kazał się zaprowadzić do Daina Warisa. Przyjaciel białego tuana spoczywał na wysokiem legowisku zrobionem naprędce z bambusów, pod dachem z tyczek okrytych matami. Dain Waris nie spał; jasny ogień palił się przed jego łożem, przypominającem prymitywny ołtarz. Jedyny syn nakhody Doramina odpowiedział łaskawie na powitanie. Tamb’ Itam przedewszystkiem wręczył mu pierścień, który świadczył o prawdzie słów posłańca. Dain Waris, wsparty na łokciu, rozkazał mu mówić i zdać sprawę ze wszystkiego co zaszło. Tamb’ Itam zaczął od słów uświęconych zwyczajem: „Wieści są pomyślne“, poczem powtórzył słowa Jima. Białym ludziom, odjeżdżającym za zgodą całej starszyzny, dozwala się przejechać wdół rzeką. W odpowiedzi na parę pytań Daina Tamb’ Itam opisał przebieg ostatnich obrad. Dain Waris słuchał uważnie, bawiąc się pierścieniem, który wsunął wreszcie na wskazujący palec prawej ręki. Dowiedziawszy się o wszystkich nowinach, Dain odprawił Tamb’ Itama, rozkazując mu aby się posilił i wypoczął. Polecono natychmiast gotować się do popołudniowego powrotu. Potem Dain Waris wyciągnął się znów na łożu z otwartemi oczami, a jego świta przygotowywała mu posiłek u ogniska; siedział tam również Tamb’ Itam, rozmawiając z ludźmi, którzy zbliżali się powoli aby się dowiedzieć o ostatnich nowinach z miasta. Słońce pożerało mgłę. Ustawiono czujne straże wzdłuż głównego łożyska rzeki, gdzie każdej chwili spodziewano się ujrzeć łódź białych.
„Wówczas to Brown zemścił się na tym świecie, któremu dokuczał wzgardliwie i zuchwale przez lat dwadzieścia i który w końcu odmówił mu daniny: powodzenia w zwykłym rabunku. Zemsta Browna była aktem zimnego okrucieństwa, które cieszyło go jeszcze na łożu śmierci, jak wspomnienie zuchwałego wyzwania. Kazał wysiąść pocichu swym ludziom na brzeg wyspy przeciwległy obozowi Bugisów i powiódł ich w tamtą stronę. Cornelius usiłował się wymknąć w chwili gdy lądowali, lecz uległ po krótkiej chwili milczącego szamotania się i poprowadził bandę przez najmniej zwarte zarośla. Brown trzymał w jednej wielkiej pięści kościste ręce Corneliusa za jego plecami i od czasu do czasu przynaglał go wściekłym szturchańcem. Metys milczał jak ryba, upadły na duchu lecz wierny swemu celowi, którego osiągnięcie zaczynało przed nim mętnie majaczyć. Na skraju lasu ludzie Browna rozstawili się w ukryciu i czekali. Widzieli cały obóz jak na dłoni; nikt nie patrzył w ich stronę. Bugisom nie przeszło nawet przez głowę, aby biali mogli wiedzieć o wąskim przesmyku z drugiej strony wyspy. Wreszcie Brown uznał, że chwila odpowiednia nadeszła i krzyknął: „Dalej w nich!“ Czternaście strzałów zagrzmiało jak jeden.
„ — Tamb’ Itam mówił mi, że cały obóz osłupiał; padło wielu zabitych i rannych, lecz z tych co ocaleli nikt się nie poruszył czas dłuższy po pierwszej salwie. Wreszcie któryś z nich krzyknął, a po tym krzyku wielki wrzask zdumienia i trwogi wydarł się ze wszystkich ust. Ślepy, paniczny strach pędził rozkołysaną ludzką gromadę po brzegu tam i z powrotem, niby stado bydła lękające się wody. Niektórzy skoczyli odrazu do rzeki, większość zaś dopiero po ostatniej salwie. Trzy razy ludzie Browna strzelali w tłum, a Brown, który sam jeden ukazał się na skraju lasu, klął i wrzeszczał: „Celuj nisko! Celuj nisko!“
„Opowiadał mi Tamb’ Itam, że jeśli chodzi o niego, zrozumiał odrazu po pierwszej salwie, co się stało. Choć kule go nie dosięgły, padł na ziemię i leżał jak martwy, tylko oczy trzymał otwarte. Na dźwięk pierwszych strzałów Dain Waris, wyciągnięty na posłaniu, zerwał się i wybiegł na brzeg, w sam czas aby dostać kulą w czoło przy drugiej salwie. Tamb’ Itam widział, jak Dain rozkrzyżował nagle ramiona, zanim upadł. Dopiero wówczas wielki strach ogarnął Tamb’ Itama. Biali ludzie odeszli tak jak przyszli — niewidzialni.
„W taki to sposób Brown wyrównał swe porachunki ze złym losem. Niech Pan zauważy, że ten okropny zamach odznacza się pewną wyższością, jakby był dziełem człowieka, który — pod pokrywką pospolitych swych namiętności — jest narzędziem prawa — jako abstrakcji. Nie była to rzeź zwykła i zdradziecka; była to nauka, kara — przejaw jakiejś ciemnej i straszliwej cechy ludzkiej natury, cechy, która — obawiam się tego — nie tkwi w nas tak bardzo głęboko, jak to sobie chętnie wyobrażamy.
„Potem biali wycofują się, niewidzialni dla Tamb’ Itama i zdają się niknąć zupełnie z przed ludzkich oczu; a i szkuner znika także, jak zwykle rzeczy skradzione. Lecz krąży historja o dużej białej łodzi, którą parowiec handlowy napotkał w miesiąc później na oceanie. Znajdowały się w niej dwa wyschnięte, żółte, mówiące szeptem szkielety o szklistych oczach; zwierzchnikiem ich był trzeci szkielet, który oświadczył że się nazywa Brown. Opowiedział iż jego szkuner, dążący na południe z ładunkiem jawajskiego cukru, został ciężko uszkodzony i zatonął. Tylko właściciel statku i jego dwaj towarzysze uratowali się z załogi liczącej sześć osób. Obaj majtkowie umarli na parowcu, który ich wziął na pokład. Brown pozostał przy życiu abym mógł się z nim spotkać i stwierdzam, że wypełnił do końca to, co mu było przeznaczone.
„Jak się zdaje, banda Browna zapomniała przy odjeździe odczepić czółno Corneliusa. Na samym początku strzelaniny Brown puścił wolno metysa, kopnąwszy go na pożegnanie. Gdy Tamb’ Itam dźwignął się z pośród martwych, ujrzał „Nazarejczyka“, który biegał tam i z powrotem po brzegu wśród trupów i gasnących ognisk, wydając słabe okrzyki. Nagle rzucił się ku rzece i wśród zapamiętałych wysiłków starał się zepchnąć na wodę jedną z bugiskich łodzi. — „Potem — ciągnął dalej Tamb’ Itam — stał, patrząc na ciężkie czółno i drapał się w głowę, póki mnie nie zobaczył“.
„ — Co się z nim stało? — zapytałem. Tamb’ Itam spojrzał mi prosto w oczy i uczynił wyrazisty ruch prawą ręką.
„ — Uderzyłem go dwa razy, tuanie — rzekł. — Kiedy zobaczył że się zbliżam, rzucił się gwałtownie na ziemię i zaczął wrzeszczeć, wywijając nogami. Darł się jak przerażona kura, póki nie poczuł ostrza; wówczas ucichł i leżał wpatrzony we mnie, aż wreszcie życie wyszło mu z oczu.
„Potem już Tamb’ Itam dłużej nie zwlekał. Rozumiał jak ważną jest rzeczą, aby pierwszy przywiózł do fortu okropne nowiny. Z oddziału Daina Warisa wielu mężów zostało przy życiu, ale w najwyższym popłochu niektórzy przepłynęli rzekę, inni znów rzucili się w gąszcze. W rzeczywistości zaś nie zdawali sobie wcale sprawy, kto na nich uderzył, nie wiedzieli czy więcej białych zbójców się nie pokaże, czy nie zawładnęli już całym krajem. Wyobrażali sobie, że padają ofiarą jakiejś olbrzymiej zdrady, że są skazani na zupełną zagładę. Podobno niektórzy z nich wrócili małemi grupkami dopiero po upływie trzech dni, kilku jednak usiłowało puścić się natychmiast z powrotem do Patusanu. Jedno z czółen wartujących na rzece znalazło się niedaleko obozowiska w chwili ataku; wprawdzie z początku wioślarze skoczyli do wody i popłynęli ku przeciwnemu brzegowi, ale potem wrócili do czółna i ruszyli przerażeni w górę rzeki. Tamb’ Itam wyprzedził ich o godzinę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.