Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XLV

„Gdy Tamb’ Itam, wiosłując jak szalony, dotarł do osady, kobiety, stłoczone na pomostach przed domami, wyczekiwały powrotu małej flotylli Daina Warisa. Miasto miało wygląd odświętny; gdzieniegdzie widać było mężczyzn — zbrojnych jeszcze w lance lub strzelby — którzy chodzili lub stali w grupkach na brzegu. Chińskie sklepy otwarto wcześnie, lecz targ był pusty; placówka, stojąca jeszcze wciąż u rogu fortecy, dostrzegła Tamb’ ltama i krzyknęła o jego przybyciu do załogi. Brama była szeroko rozwarta. Tamb’ Itam wyskoczył z czółna i wbiegł do fortu na łeb na szyję. Pierwszą osobą, jaką napotkał, była dziewczyna, która szła właśnie od strony domu.
„Tamb’ Itam stał przed nią jakiś czas, zadyszany, z drżącemi ustami, błędnemi oczyma, w potarganem odzieniu; stał i milczał, jakby nagły czar padł na niego. Wreszcie wybuchnął:
„ — Zabili Daina Warisa i wielu innych.
„Dziewczyna klasnęła w ręce; pierwsze jej słowa były: „Zamknij bramy“. Większość ludzi z załogi wróciła już do swych domów; Tamb’ Itam zwołał i popędzał tych nielicznych, którym z kolei wypadło pełnić służbę. Dziewczyna stała na dziedzińcu wśród ogólnej bieganiny.
„ — Doramin! — krzyknęła rozpaczliwie do mijającego ją Tamb’ Itama. Gdy przebiegał koło niej po raz drugi, odpowiedział szybko na jej myśl:
„ — Tak. Ale cały proch w Patusanie jest u nas. — Schwyciła go za ramię, cała drżąca i szepnęła, wskazując na dom:
„ — Poproś go tutaj.
„Tamb’ Itam wbiegł po stopniach. Pan jego spał.
„ — To ja, Tamb’ Itam — krzyknął ode drzwi — przynoszę wieści, które czekać nie mogą. — Zobaczywszy, że Jim odwraca głowę na poduszce i otwiera oczy, wybuchnął odrazu: — Tuanie, to jest dzień klęski, dzień przeklęty! — Pan jego dźwignął się na łokciu i słuchał — zupełnie jak przedtem Dain Waris. A Tamb’ Itam zaczął opowiadać; usiłował pokolei zdać sprawę ze wszystkiego, nazywając Daina Warisa „Panglima“. Gdy rzekł: — Wówczas Panglima zawołał do naczelnego ze swych wioślarzy: „Dajcie Tamb’ Itamowi coś do zjedzenia“ — Jim wstał i spojrzał na niego z tak zmienioną twarzą, że słowa uwięzły w gardle wiernego sługi.
„ — Mów dalej — rzekł Jim. — Czy nie żyje?
„ — Obyś żył wiecznie! — zawołał Tamb’ Itam. — To była zdrada straszliwa. Na odgłos pierwszych strzałów Panglima wybiegł i padł...
„Pan Tamb’ Itama podszedł do okna i uderzył pięścią w okiennicę. W pokoju zrobiło się jasno; wówczas pan zaczął mówić spokojnym głosem lecz bardzo prędko, rozkazując Tamb’ Itamowi aby zebrał flotyllę łódek dla natychmiastowego pościgu, aby poszedł do tego, do tamtego — aby porozsyłał gońców; mówiąc to wszystko, usiadł na łóżku i sznurował śpiesznie trzewiki; nagle podniósł głowę.
„ — Dlaczego tu stoisz? — zapytał z bardzo czerwoną twarzą. — Nie trać czasu. — Tamb’ Itam wcale się nie poruszył.
„ — Wybacz mi, tuanie, ale... ale... — zaczął się jąkać.
„ — Co takiego? — krzyknął pan głośno ze strasznem spojrzeniem i pochylił się naprzód, ściskając oburącz brzeg łóżka.
„ — Nie jest bezpiecznie dla twego sługi iść tam pomiędzy lud — rzekł Tamb’ Itam po chwili wahania.
„Wówczas Jim zrozumiał. Wycofał się ze świata wskutek błahostki — jednego porywczego skoku, a teraz oto drugi świat, dzieło jego własnych rąk, wali mu się w gruzach na głowę. Nie jest bezpiecznie dla jego sługi iść między jego własny lud! — Zdaje mi się, że właśnie wtedy Jim postanowił stawić czoło nieszczęściu w jedyny sposób, jaki uważał za możliwy; ale wiem tylko to, że bez słowa wyszedł z sypialni i usiadł przy długim stole, gdzie zajmował zawsze pierwsze miejsce, kierując sprawami swego świata i głosząc dzień po dniu prawdę, która z pewnością żyła w jego sercu. Ciemne potęgi nie wydrą mu poraz drugi spokoju! Siedział jak kamienny posąg. Tamb’ Itam, pełen szacunku, napomknął o przygotowaniach do obrony. Dziewczyna, którą Jim kochał, weszła i zaczęła mówić do niego, lecz gdy poruszył ręką — przeraziła się niemą prośbą o milczenie, jaką ów ruch wyrażał. Wyszła na werandę i siadła na progu, jakby własnem ciałem chciała zagrodzić drogę niebezpieczeństwu.
„Jakie myśli przechodziły Jimowi przez głowę — jakie wspomnienia? Któż to może powiedzieć! Wszystko przepadło; stracił znów ludzkie zaufanie, zawiódłszy już raz pokładaną w nim wiarę. Wyobrażam sobie iż właśnie wówczas usiłował pisać — do kogoś — ale tego zaniechał. Samotność ogarniała go znowu. Ludzie powierzyli mu swoje życie — i oto do czego doszło; a tymczasem nigdy — jak mówił — nigdy nie będą w stanie go zrozumieć. — Żaden odgłos z domu nie przenikał nazewnątrz. Później, ku wieczorowi, Jim zbliżył się do drzwi i zawołał na Tamb’ Itama.
„ — Cóż tam? — zapytał.
„ — Wiele jest płaczu. A także i wiele gniewu — rzekł Tamb’ Itam. Jim podniósł na niego oczy.
„ — Wiesz o tem — szepnął.
„ — Tak, tuanie — rzekł Tamb’ Itam. — Twój sługa wie i bramy są zamknięte. Będziemy musieli walczyć.
„ — Walczyć! O co? — zapytał.
„ — O życie.
„ — Niema dla mnie życia — powiedział Jim. Tamb’ Itam usłyszał krzyk dziewczyny stojącej u drzwi.
„ — Kto wie? — rzekł Tamb’ Itam. — Odwaga i chytrość pozwolą może nam uciec. A przytem wiele jest trwogi w sercach mężów. — Tamb’ Itam wyszedł, snując niejasne myśli o łodziach i otwartem morzu i zostawił Jima z dziewczyną.
„Nie mam odwagi powtórzyć tego co mi mówiła o chwilach, które spędziła na mocowaniu się z Jimem o swoje szczęście. Ciągnęło się to z godzinę lub dłużej. Niepodobna przeniknąć czy miał jeszcze jakąś nadzieję — czego oczekiwał, co sobie wyobrażał. — Był nieugięty; a im bardziej się czuł osamotniony wśród swego uporu, tem wyżej zdawał się jego duch wznosić ponad gruzy walącego się życia. „Walcz!“ krzyczała do niego. Nie mogła zrozumieć! Nie było już o co walczyć. Jim chciał dowieść swej siły w inny sposób i pokonać sam los złowrogi. Wyszedł na dziedziniec; za nim ukazała się bez tchu dziewczyna, chwiejąc się na nogach, z rozpuszczonemi włosami, oszalałą twarzą i oparła się o framugę drzwi.
„ — Otwórzcie bramy — rozkazał Jim. — Potem zwrócił się do ludzi z załogi i pozwolił im wrócić do domów.
„ — Na jak długo? — zapytał jeden z nich nieśmiało.
„ — Nazawsze — rzekł Jim posępnie.
„Cisza padła na miasto po pierwszym wybuchu rozpaczy i lamentu, który przewiał nad rzeką jak poryw wichru z rozwartego przybytku żałości. Lecz szeptem obiegały wieści, napełniające serca zgnębieniem i straszną niepewnością. Zbójcy mieli podobno wrócić na wielkim statku i naprowadzić jeszcze wielu innych, a wówczas nie byłoby już schronienia w tym kraju dla nikogo. Poczucie groźnego niebezpieczeństwa — jak podczas trzęsienia ziemi — przeniknęło wszystkie dusze; ludzie zwierzali się pocichu jeden drugiemu ze swych podejrzeń, spoglądając po sobie, jakby straszliwy los ich nawiedził.
„Słońce zniżało się ku lasom, gdy przyniesiono ciało Daina Warisa do kampongu Doramina. Czterech ludzi je dźwigało, zakryte jak przystoi białym całunem, który stara matka kazała zanieść do wrót nad rzeką, aby tam na syna oczekiwał. Złożono młodego wodza u stóp Doramina, starzec siedział bez ruchu długi czas nad zwłokami, z rękoma opartemi o kolana, i patrzył w ziemię. Pędy palm kołysały się łagodnie, a listowie drzew owocowych poruszało się nad jego głową. Wszyscy bez wyjątku ludzie z bugiskiego plemienia byli tam obecni w pełnem uzbrojeniu. Stary nakhoda podniósł wreszcie oczy. Potoczył niemi zwolna po tłumie, jakby szukał nieobecnej twarzy. Broda jego znów opadła na piersi. Szepty wielu ludzi mieszały się z lekkim szmerem listowia.
„Malaj, który przywiózł do Samarangu Tamb’ Itama i dziewczynę, również tam się znajdował. Był mniej rozgniewany niż wielu innych, jak mi opowiadał, lecz przejmowała go zgroza i osłupienie wobec „niespodzianek losu, który wisi nad ludzkiemi głowami jak chmura brzemienna gromem“. Mówił dalej, że gdy ciało Daina Warisa zostało odsłonięte na znak Doramina, ujrzeli tego, którego zwano często przyjacielem białego władcy; leżał, nic nie zmieniony, z lekko rozchylonemi powiekami, jakby miał się zaraz obudzić. Doramin pochylił się trochę więcej, rzekłbyś szukając czegoś, co upadło na ziemię. Ogarnął ciało od stóp do głów badawczym wzrokiem — może szukał na niem rany. Niewielki znak od kuli znajdował się na czole; nikt nie wyrzekł ani słowa, tylko jeden z obecnych pochylił się i zdjął srebrny pierścień z zimnej, sztywnej ręki. W milczeniu podał go Doraminowi. Szept przerażenia i zgrozy przebiegł po tłumie na widok tego ogólnie znanego symbolu przyjaźni. Stary nakhoda wpatrzył się weń i nagle wydał wielki, dziki krzyk z głębi piersi, ryk bólu i wściekłości, potężny jak ryk ugodzonego bawołu, napełniając wielkim strachem serca ludzi, wstrząśniętych niezmiernym jego gniewem i żałością, które przejawiały się tak wyraźnie bez słowa. Zapadła głucha cisza, gdy czterech ludzi dźwignęło ciało i niosło na stronę. Złożyli je pod drzewem; w tejże samej chwili wszystkie kobiety należące do domu Doramina wybuchnęły jednym przeciągłym jękiem, a potem zaczęły zawodzić ostremi głosami. Słońce zachodziło; w przerwach wrzaskliwego lamentu rozlegały się wysokie, monotonne głosy dwóch starców, śpiewających wersety z koranu.
„Mniej więcej w tym samym czasie Jim, oparty o łożysko armaty, patrzył na rzekę zwrócony tyłem do domu, we drzwiach zaś stała dziewczyna, zdyszana jak po gwałtownym biegu i patrzyła na niego poprzez dziedziniec. Tamb’ Itam trzymał się niedaleko od swego pana, czekając cierpliwie na dalszy rozwój wypadków. Nagle Jim, który był jakby zatopiony w spokojnych rozmyślaniach, obrócił się ku niemu i rzekł:
„ — Czas już z tem skończyć.
„ — Słucham, tuanie? — rzekł Tamb’ Itam i podszedł żwawo do swego pana. Z chwilą gdy Jim się odwrócił, dziewczyna ruszyła z miejsca i zeszła na dziedziniec. Nikogo z domowników nie było wówczas w pobliżu. Chwiała się zlekka i mniej więcej w połowie drogi zawołała na Jima, który zdawał się znowu wpatrywać spokojnie w rzekę. Odwrócił się i oparł plecami o armatę.
„ — Czy będziesz się bił? — krzyknęła.
„ — Niema o co się bić, nic nie jest stracone — odrzekł i o krok się ku niej posunął.
„ — Czy uciekniesz? — krzyknęła znowu.
„ — Ucieczka jest niemożliwa — rzekł i zatrzymał się; dziewczyna przystanęła także i milcząc, pożerała go wzrokiem.
„ — Więc pójdziesz tam? — wyrzekła powoli. Jim spuścił głowę. — Ach! — krzyknęła, wpatrując się w niego — jesteś szalony, albo jesteś obłudny. Czy pamiętasz, jak wtedy w nocy zaklinałam cię abyś odszedł ode mnie, a ty powiedziałeś, że nie możesz? Że to jest niepodobieństwo! Niepodobieństwo! Pamiętasz, jak powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz? Dlaczego? Ja ciebie o to nie prosiłam. Obiecałeś z własnej woli — pamiętaj.
„ — Cicho, ty moje biedactwo — rzekł. — Nie byłbym ciebie wart, gdybym został.
„Tamb’ Itam mówił, że w czasie tej rozmowy zaczęła się śmiać głośno i obłędnie jak opętana. Jego pan objął głowę rękami. Był w codziennem ubraniu, tylko nie miał kapelusza. Nagle przestała się śmiać.
„ — Po raz ostatni — krzyknęła groźnie — pytam, czy będziesz się bronił?
„ — Nic mi się stać nie może — rzekł z ostatnim przebłyskiem wzniosłego egoizmu. Tamb’ Itam ujrzał jak pochyliła się naprzód, wyciągnęła ramiona i pobiegła do pana. Rzuciła mu się na piersi i objęła go za szyję.
„ — Ach! Ale ja ciebie zatrzymam — o tak! — krzyknęła. — Jesteś mój!
„Szlochała na jego ramieniu. Niebo nad Patusanem było krwawe, ogromne, jakby zalane posoką uchodzącą z otwartej żyły. Wielkie, purpurowe słońce gnieździło się wśród szczytów drzew, a las poniżej miał czarne, odpychające oblicze.
„Tamb’ Itam mówił mi, że owego wieczoru niebiosa wyglądały gniewnie i przerażająco. A ja najzupełniej mu wierzę, gdyż wiem, że tego dnia cyklon przeszedł o sześćdziesiąt mil od brzegu, choć tam na miejscu czuło się tylko leniwy powiew.
„Nagle Tamb’ Itam ujrzał, że Jim chwyta dziewczynę za ręce i stara się je rozluźnić. Zawisła na nich z głową wtył odrzuconą; włosy jej dotykały ziemi. „Chodź tu!“ zawołał pan na Tamb’ Itama; ten podbiegł i pomógł ją złożyć na ziemi. Trudno było rozpleść jej palce. Jim pochylił się nad dziewczyną, spojrzał głęboko w jej twarz i natychmiast rzucił się ku przystani. Tamb’ Itam popędził za nim, lecz odwróciwszy głowę, zobaczył że pani zdołała się dźwignąć na nogi. Zaczęła biec w ich stronę; po kilku krokach padła ciężko na kolana.
„ — Tuanie! tuanie! — zawołał Tamb’ Itam — spojrzyj za siebie! — Ale Jim był już w czółnie i stał, trzymając wiosło. Nie obejrzał się. Tamb’ Itam ledwie zdążył się wdrapać do czółna, gdy już odpływało. Dziewczyna klęczała u wrót ze splecionemi rękami. Pozostała czas jakiś w tej błagalnej pozycji, wreszcie skoczyła na nogi.
„ — Jesteś wiarołomca! — krzyknęła za Jimem.
„ — Przebacz mi! — zawołał.
„ — Nigdy! Nigdy! — odpowiedziała.
„Tamb’ Itam wziął wiosło z rąk Jima, ponieważ nie wypadało aby jego pan wiosłował, a on siedział bezczynnie. Gdy dosięgli drugiego brzegu, tuan Jim zakazał Tamb’ Itamowi iść dalej; lecz Tamb’ Itam posuwał się za nim w pewnej odległości, wspinając się po zboczu w stronę kampongu Doramina.
„Zaczynało się zmierzchać. Gdzieniegdzie migotały pochodnie. Widok Jima zdawał się porażać zgrozą przechodniów, którzy śpiesznie usuwali się nabok aby zrobić wolne przejście białemu. Z góry dochodziło zawodzenie kobiet. Dziedziniec był pełen zbrojnych Bugisów w otoczeniu świt i patusańskiego ludu.
„Nie wiem właściwie, w jakim celu się zgromadzili. Czy były to przygotowania do wojny, czy do zemsty, czy do odparcia grożącego napadu? Wiele dni upłynęło, zanim ludzie przestali wyczekiwać ze drżeniem powrotu białych brodaczy w łachmanach — a właściwego stosunku owych ludzi do białego władcy Patusanu nigdy nie potrafili zrozumieć. Nawet dla tych prostych dusz biedny Jim pozostał mętną zagadką.
„Doramin siedział w fotelu naprzeciw zbrojnego tłumu, samotny, olbrzymi, zrozpaczony, z parą pistoletów skałkowych na kolanach. Gdy się biały tuan ukazał, ktoś krzyknął i wszystkie głowy naraz skierowały się ku Jimowi; tłum rozpadł się na prawo i lewo, a on szedł tą drogą pośród odwróconych spojrzeń. Ścigały go szepty, pomruki: „On jest sprawcą całego zła!“ „To czarownik!“... Jim słyszał to... może!
„Kiedy znalazł się w świetle pochodni, zawodzenie kobiet nagle ustało. Doramin nie podniósł głowy i Jim stał przed nim czas jakiś w milczeniu. Potem spojrzał na lewo i skierował się tam miarowemi krokami. Matka Daina Warisa siedziała w kucki u jego głowy; siwe, potargane włosy zasłaniały jej twarz. Jim zbliżył się powoli; podniósł nakrycie, spojrzał na zmarłego przyjaciela, poczem opuścił całun bez słowa. Wrócił zwolna ku Doraminowi.
„ — Przyszedł! Przyszedł! — przebiegało po wszystkich ustach, wzniecając szmer towarzyszący krokom Jima.
„ — Wziął wszystko na własną głowę — rzekł ktoś głośno. Jim usłyszał to i zwrócił się do tłumu.
„ — Tak. Na własną głowę.
„Kilku ludzi cofnęło się. Jim czekał chwilę przed Doraminem, a potem rzekł łagodnie:
„ — Przyszedłem pełen żalu. — Czekał znów. — Przyszedłem gotów na wszystko i bezbronny — powtórzył.
„Ociężały starzec pochylił wielkie czoło jak wół pod jarzmem i usiłował powstać, chwytając z kolan skałkowe pistolety. Z gardła dobywał mu się zduszony, nieludzki bełkot; dwaj dworzanie dźwignęli go z tyłu. Ludzie zauważyli, że pierścień upuszczony przez Doramina spadł i potoczył się aż do stóp białego, a biedny Jim spojrzał wdół na talizman, co otworzył mu drogę do sławy, miłości i powodzenia — wprowadził go za mur lasów obramowanych białą pianą — wgłąb wybrzeża, które w blasku zachodniego słońca wygląda zaiste jak twierdza nocy. Doramin, starając się utrzymać na nogach, tworzył z dwoma podtrzymującymi go ludźmi ruchomą, chwiejną grupę; jego małe oczka błyskały dziko; spoglądał z wyrazem obłąkanego bólu i wściekłości, co zauważyli bliżej stojący ludzie; wkońcu, podczas gdy Jim stał z gołą głową, wyprężony w świetle pochodni, patrząc mu prosto w twarz, Doramin zawisł ciężko lewem ramieniem na szyi pochylonego młodzieńca, wniósł powoli prawą rękę i strzelił w pierś przyjacielowi swego syna.
„Tłum, który się rozpadł za Jimem z chwilą kiedy Doramin podniósł broń — po strzale rzucił się naprzód zgiełkliwie. Mówią, że biały cisnął w prawo i lewo — na wszystkich tych ludzi — dumne, nieugięte spojrzenie. Potem, z ręką na ustach, padł na twarz, martwy.

„I na tem koniec. Jim znika — nie uzyskawszy przebaczenia, otoczony mętną tajemnicą, z sercem nieprzeniknionem, zapomniany — i niezwykle romantyczny. Nawet w najszaleńszych dniach swych chłopięcych rojeń nie mógł wymarzyć tak czarownej wizji, tak tryumfalnego wyniku! Bo może w tem krótkiem mgnieniu, gdy rzucił wkoło po raz ostatni dumnym, nieugiętym wzrokiem, może ujrzał oblicze owej wyśnionej sposobności, która, jak wschodnia oblubienica, stanęła zakwefiona u jego boku.
„Oto widzimy go, nieznanego zdobywcę sławy, jak się wyrywa z ramion zazdrosnej miłości na znak, na zew wzniosłego egoizmu. Odchodzi od żywej kobiety, aby zawrzeć bezlitosne śluby z mglistym ideałem postępowania. Pytam się siebie, czy jest teraz zupełnie zadowolony? Powinniśmy to wiedzieć. Jest jednym z nas; a czyż nie stawiłem się kiedyś, jak duch wywołany zaklęciem, aby świadczyć o niezłomnej jego wierności? I chyba się nie pomyliłem tak bardzo. Teraz go już niema, ale przychodzą dni, gdy rzeczywistość jego istnienia narzuca mi się z olbrzymią, z porywającą siłą; a jednak — daję na to słowo — są takie chwile, kiedy Jim rozpływa mi się przed oczami jak odcieleśniony duch, błądzący wśród namiętności tej ziemi, gotów poddać się karnie wezwaniu swego własnego świata cieniów.
„Któż to wie? Odszedł z sercem nieprzeniknionem — a biedna dziewczyna wiedzie w domu Steina głuche, martwe życie. Stein bardzo się w ostatnich czasach postarzał. Czuje to sam; mówi często: „Trzeba będzie wkrótce opuścić to wszystko... opuścić“ — i smutnym ruchem ręki wskazuje na swoje motyle.

Wrzesień 1899 — lipiec 1900





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.