Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XLII

„Sądzę, że conajwyżej mógł tylko spojrzeć na tę prostą drogę. To, co ujrzał, wydało mu się snać zagadkowe, bo nie raz i nie dwa przerywał opowiadanie aby wykrzyknąć: „O mało wówczas z rąk mi się nie wyśliznął. Nie mogłem go spenetrować. Kim on był?“ I spojrzawszy na mnie błędnemi oczami, ciągnął dalej, wykrzykując tryumfalnie i szydząc z Jima. A mnie wydaje się teraz, że rozmowa tych dwóch ludzi poprzez zatokę była najbardziej śmiertelnym z pojedynków, na które Los kiedy spoglądał zimnym wzrokiem, wiedząc, jaki koniec nastąpi. Nie, Brown nie zdołał zatargać duszą Jima, lecz — chyba że bardzo się mylę — potrafił zmusić tego człowieka, będącego zupełnie poza jego władzą, aby wysączył aż do dna gorycz tej walki. Tacy oto wysłańcy świata — którego Jim się wyrzekł — ścigali go, docierając aż do jego kryjówki; biali ludzie „stamtąd“, gdzie żyć nie chciał, uważając że jest tego niegodzien. Oto wszystko co dotarło do Jima — groźba, wstrząs, niebezpieczeństwo dla jego dzieła. Zdaje mi się, że właśnie smutna świadomość tego — nawpół żal a nawpół rezygnacja — przebijająca z niewielu słów wypowiedzianych przez Jima, utrudniała tak bardzo Brownowi przeniknięcie jego charakteru. Niejeden z wielkich ludzi zawdzięcza swą wielkość głównie temu, że umie odkryć w jednostkach, których chce użyć za narzędzie, taką właśnie siłę, jaka jest potrzebna dla wyznaczonego im zadania; a Brown, jakby naprawdę był wielki, miał szatański dar wyczucia najbardziej dodatnich i najsłabszych stron w swych ofiarach. Przyznał mi, że Jim nie należał do ludzi dających się ujeździć pochlebstwem i zgodnie z tem postarał mu się przedstawić jako człowiek, który stawia nieustraszenie czoło pechowi, naganom i klęsce. Dowodził że przemycenie kilku strzelb nie było wielką zbrodnią. A jeśli chodzi o przybycie Browna do Patusanu, to kto ma prawo powiedzieć, że nie zamierzał prosić o żywność? Te djabły wcielone przyjęły ich odrazu ogniem z obu brzegów, nie myśląc nawet o nic pytać. Brown wysunął ten argument z najwyższą czelnością, bo w gruncie rzeczy sprężysta akcja Daina zapobiegła wielkim klęskom; Brown mówił mi wyraźnie, że spostrzegłszy, jak wielką jest osada, postanowił odrazu podpalić ją z obu końców natychmiast po wylądowaniu i strzelać do każdego kto się tylko nawinie, aby ludność przerazić i steroryzować. Dowodził, wstrząsany atakiem kaszlu, że wobec tak wielkiej nierówności sił była to jedyna droga, która dawała jaką taką możliwość dobrnięcia do celu. Ale Jimowi tego nie powiedział. Co się tyczy głodu i niewygód, przez które przeszli, wszystko to było prawdziwe; wystarczało spojrzeć na bandę Browna. Na ostry świst gwizdawki ukazali się wszyscy jego ludzie, stanąwszy rzędem na kłodach, tak że Jim mógł ich zobaczyć. Jeśli zaś chodzi o zabicie tamtego człowieka — no tak, zabili go, to jest prawda, ale czyż nie prowadzą wojny, krwawej wojny, czyż nie przyparto ich do muru? A przytem ów człowiek został zabity jak się patrzy — dostał strzał przez piersi — nie jak ten nieborak leżący teraz w zatoce. Przez sześć godzin musieli słuchać, jak umierał z wnętrznościami poszarpanemi przez loftki. W każdym razie było to tylko życie za życie... Brown mówił do Jima ze znużeniem i niedbałością, niby człowiek, którego zły los ścigał bez wytchnienia, aż wreszcie wszystko stało mu się obojętne. Gdy zapytał z pewnego rodzaju szorstką, rozpaczliwą otwartością, czy on, Jim — znajdujący się teraz na prostej drodze — nie rozumie, że „jak przyjdzie ratować chyłkiem życie, wszystko jedno człowiekowi ilu się na tamten świat przespaceruje, trzech, trzydziestu czy trzystu“ — gdy o to pytał, zdawało się że demon szepcze mu rady do ucha.
„ — Wzdrygnął się na to — chwalił się Brown przede mną. — Bardzo prędko przestał odgrywać rolę sprawiedliwego. Stał tam, zapomniawszy języka w gębie i patrzył, ponury jak noc — nie na mnie, tylko w ziemię“. — Brown wypytywał dalej, czyżby Jim nic nie miał sam na sumieniu, że taki okropnie jest twardy dla człowieka, usiłującego się wydostać ze śmiertelnej pułapki w pierwszy lepszy dostępny mu sposób — i tak dalej, i tak dalej. A przez wszystkie te szorstkie słowa przewijała się nić subtelnych aluzyj do ich wspólnej krwi i domniemanych jednakowych przeżyć — wstrętne napomknienia o wspólnej winie, o jakichś tajnych wspomnieniach, które miały jednoczyć ich serca i umysły.
„W końcu Brown rzucił się na ziemię jak długi i śledził Jima z pod oka. A Jim stał i rozmyślał po swojej stronie zatoki, uderzając prętem o nogę. Domy jak okiem sięgnąć były ciche, rzekłbyś pomór wymiótł wszelkie tchnienie życia; lecz z wnętrza ich wiele niewidzialnych oczu patrzyło na dwóch ludzi przedzielonych zatoką, na łódź osiadłą u brzegu i ciało trzeciego człowieka nawpół zanurzone w błocie. Po rzece krążyły znów czółna, gdyż Patusan odzyskiwał wiarę w stałość ziemskich instytucyj od powrotu swego białego pana. Prawy brzeg, tarasy domów, tratwy przycumowane wzdłuż brzegu, nawet dachy szop kąpielowych były pokryte ludźmi, którzy — znajdując się poza zasięgiem słuchu i prawie że wzroku — wytężali oczy ku pagórkowi za ostrokołem radży. Cisza panowała wewnątrz rozległego, nieforemnego pierścienia lasów, który był przecięty w dwóch miejscach przez blask rzeki.
„ — Czy pan przyrzeknie stąd wyjechać? — zapytał Jim. Brown podniósł i opuścił rękę, jakby rezygnował ze wszystkiego i zgadzał się na nieuniknione. — I wydać broń? — ciągnął dalej Jim. Na to Brown usiadł i wlepił w niego oczy poprzez zatokę.
„ — Wydać broń? Chyba że przyjdziecie ją wyjąć z naszych zesztywniałych rąk. Myśli pan że dostałem bzika ze strachu? O nie! Broń i łachmany, które mam na sobie, oto cały mój majątek, poza paru strzelbami na statku; zamierzam sprzedać to wszystko na Madagaskarze, jeśli będę mógł dotrzeć tak daleko — żebrząc po drodze od statku do statku.
„Jim nic na to nie odpowiedział. Wreszcie, odrzucając pręt, który trzymał w ręku, rzekł jakby do siebie:
„ — Nie wiem czy będę miał siłę...
„ — Pan nie wie! A przed chwilą żądał pan, abym wydał broń! To wcale niezłe — krzyknął Brown. — Co będzie, jeśli powiedzą panu tak i tak, a postąpią ze mną zupełnie inaczej? — Opanował się z wysiłkiem. — Chyba pan ma jednak władzę, bo inaczej cóżby znaczyła ta cała rozmowa? — mówił dalej. — Pocóż pan tu przyszedł? Dla zabicia czasu?
„ — Dobrze — rzekł Jim, podnosząc nagle głowę po długiem milczeniu. — Będzie pan miał albo wolną drogę, albo otwartą bitwę. — Zawrócił na pięcie i odszedł.
„Brown wstał natychmiast, ale nie wdrapał się na kopiec, póki nie zobaczył Jima znikającego między najbliższemi domami. Nigdy go już więcej nie widział na oczy. W drodze powrotnej spotkał Corneliusa, gramolącego się nadół z głową wsuniętą w ramiona. Metys zatrzymał się przed Brownem.
„ — Dlaczego pan go nie zabił? — spytał cierpko z niechęcią.
„ — Bo lepiej sobie z nim poradziłem — rzekł Brown, uśmiechając się wesoło.
„ — Nie wierzę! — zapewnił energicznie Cornelius. — To niemożliwe. Mieszkam tu od tylu lat. — Brown popatrzył na niego z ciekawością. Życie tego kraju, uzbrojonego przeciw niemu, było skomplikowane; czuł, że wielu rzeczy nigdy zapewne nie przeniknie. Zgnębiony Cornelius przesunął się chyłkiem koło Browna, dążąc w stronę rzeki. Opuszczał swych nowych przyjaciół; zniósł jeszcze jeden zawód ze zgryźliwym uporem, od którego jego starcza, żółta twarzyczka jakby się jeszcze bardziej skurczyła; schodząc, rzucał tu i tam ukośne spojrzenia, nie wyrzekając się bynajmniej myśli, którą był opętany.
„Odtąd wypadki toczą się szybko bez przerwy, wypływając z głębi ludzkich serc jak strumień z mrocznego źródła, widzimy na ich fali Jima — głównie oczami Tamb’ Itama. Oczy dziewczyny śledziły go także, lecz życie jej było zbyt blisko z jego życiem splecione; trzeba tu wziąć pod uwagę jej namiętność, zdumienie, gniew, a przedewszystkiem strach i miłość nie umiejącą przebaczyć. Jeśli chodzi o Tamb’ Itama — który nie rozumiał nic z tego co zaszło, tak jak i wszyscy — tylko jego wierność w grę wchodzi; wierność i wiara w swego pana tak silna, że nawet zdumienie Tamb’ Itama przechodzi w pełne smutku poddanie się tajemniczej klęsce. Tamb’ Itam ma oczy tylko dla jednej postaci i wśród swego oszołomienia zachowuje się jak opiekun pełen czujności i posłuszeństwa.
„Jego pan wracał po rozmowie z białym, idąc zwolna ulicą ku ostrokołowi. Wszyscy się radowali, że go znów widzą między sobą, bo w czasie jego nieobecności każdy się lękał nietylko o jego życie; obawiano się również i tego, coby nastąpiło gdyby Jim został zabity. Wszedł do jednego z domów, gdzie przebywał stary Doramin; biały tuan pozostał tam długi czas sam na sam z głową bugiskich osadników. Niema wątpliwości że rozprawiali o tem, jak pokierować biegiem wypadków, lecz żaden mąż nie był obecny przy tej rozmowie. Tamb’ Itam, trzymając się tak blisko drzwi jak tylko się dało, usłyszał że jego pan mówił: „Dobrze. Powiadomię wszystkich, iż takiem jest moje życzenie; lecz chciałem mówić z tobą, Doraminie, sam na sam i przed innymi, albowiem znasz moje serce równie dobrze, jak ja znam twoje i wiem czego pragniesz najbardziej. A przytem zdajesz sobie sprawę, że nie mam nic innego na myśli prócz dobra ludu“. Pan Tamb’ Itama ukazał się we drzwiach, podniósłszy zasłonę; wierny sługa ujrzał przelotnie starego Doramina, który siedział na krześle z rękami na kolanach i patrzył w ziemię u swych stóp. Potem Tamb’ Itam poszedł za tuanem do fortu, dokąd cała starszyzna bugiska i mieszkańcy Patusanu zostali wezwani na naradę. Tamb’ Itam pragnął bitwy. „Przecież byłoby to tylko zdobycie drugiego wzgórza!“ zawołał do mnie z żalem. Jednak w mieście wielu ludzi miało nadzieję, że widok tylu odważnych mężów, gotujących się do boju, spowoduje odwrót chciwych cudzoziemców. Byłoby to bardzo pomyślne. Odkąd przybycie Jima zostało oznajmione o brzasku przez wystrzał armatni z fortu i bicie w wielki bęben, strach wiszący nad Patusanem załamał się i ustąpił niby fala, która odpływa od skały, zostawiając kipiącą pianę podniecenia, ciekawości i przewidywań bez końca. Połowa mieszkańców została wysiedlona z domów dla celów obronnych i obozowała na ulicy z lewej strony rzeki, skupiona naokoło fortu, spodziewając się że lada chwila opuszczone siedziby na zagrożonym brzegu buchną płomieniem. Wszyscy pragnęli gorąco jaknajprędszego rozstrzygnięcia sprawy. Za staraniem dziewczyny rozdano żywność między uciekinierów. Nikt nie wiedział, co biały tuan zrobi. Niektórzy utrzymywali, że położenie jest niebezpieczniejsze niż za czasów wojny z Szeryfem Alim. Wówczas wielu ludzi nie dbało o nic, a teraz każdy miał coś do stracenia. Śledzono z ciekawością ruchy czółen, krążących między obiema częściami miasta. Parę bugiskich łodzi wojennych leżało na kotwicy w środku łożyska, strzegąc rzeki; nić dymu unosiła się nad ich dziobami; załogi gotowały ryż na południowy posiłek, gdy Jim, po rozmowach z Brownem i Doraminem, przeprawił się przez rzekę i wszedł do fortu wrotami od strony rzeki. Ludzie wewnątrz ostrokołu otoczyli go tłumnie, tak że z trudnością torował sobie drogę ku domowi. Nie widziano go od jego powrotu, bo w ciągu nocy zamienił tylko kilka słów z dziewczyną — która zeszła do rzeki zaraz po jego wylądowaniu i natychmiast udał się do starszyzny oraz zbrojnych mężów na drugim brzegu.
„Lud witał go okrzykami. Jakaś stara kobieta wzbudziła ogólny śmiech; przedarła się przez tłum jak szalona i gniewnym głosem wezwała Jima do pilnowania jej dwóch synów (byli obaj przy Doraminie), aby im zbóje nic złego nie wyrządzili. Kilku z pomiędzy obecnych starało się ją odciągnąć, ale wyrywała się im, krzycząc: „Puśćcie mnie! Cóż to ma znaczyć? Wasz śmiech jest nieprzystojny. Przecież to okrutni, krwiożerczy zbóje, łaknący morderstw!“
„ — Puśćcie ją — rzekł Jim, a gdy cisza nagle zapadła, rzekł zwolna: — Nikomu nic się nie stanie. — Wszedł do domu, zanim przebrzmiało wielkie westchnienie ulgi i głośne pomruki radości.
„Było jasne, że Jim postanowił dać Brownowi wolną drogę do morza. Zbuntowany los Jima nim zawładnął. Biały tuan musiał po raz pierwszy przeciwstawić swą wolę jawnej opozycji.
„ — Mówiono dużo podczas obrad, a mój pan milczał z początku — rzekł Tamb’ Itam. — Nastał mrok i wówczas zapaliłem świece na długim stole. Wodzowie siedzieli po obu stronach, a pani stała po prawej ręce tuana.
„Gdy Jim zaczął mówić, przezwyciężanie oporu — do którego nie był przyzwyczajony — zdawało się umacniać go jeszcze niezłomniej w raz powziętej decyzji. Oświadczył, że biali oczekują odpowiedzi tam na wzgórzu. Ich wódz mówił do Jima w języku swego ludu i wyjaśnił wiele rzeczy, trudnych do przetłumaczenia na inną mowę. Ci ludzie zbłądzili; cierpienie uczyniło ich ślepymi na różnicę między dobrem a złem. To prawda, że jest już kilka ofiar, lecz poco narażać się na dalsze straty? Jim oświadczył swym słuchaczom, zgromadzonej starszyźnie, że ich dobro jest jego dobrem, ich straty jego stratami, ich żałoba jego żałobą. Rozejrzał się wkoło po zasłuchanych, poważnych twarzach i przypomniał, że nie od dziś walczą i pracują ramię w ramię. Odwaga Jima jest im znana... Przerwał mu pogwar obecnych... I wiedzą że nie oszukał ich nigdy. Mieszkają z nim przez długie lata. Jim kocha ten kraj i jego lud bardzo wielką miłością. Gotów jest odpowiadać własnem życiem za każdą krzywdę, któraby mogła ich spotkać, gdyby pozwolili się wycofać brodatym białym ludziom. Są to złoczyńcy, ale i los był dla nich okrutny. Czy Jim udzielił kiedy Bugisom złej rady? Czy jego słowa kiedykolwiek sprowadziły na lud cierpienie? zapytał. Uważa że będzie najlepiej, jeśli pozwolą odjechać białym rabusiom i ich sługom — jeśli im pozwolą ujść z życiem. Niewielki to będzie dar.
„ — Ja, któregoście wypróbowali, który dotrzymywałem wam zawsze wierności, proszę was, aby ich puścić wolno. Zwrócił się do Doramina. Stary nakhoda ani drgnął. — Zatem — rzekł Jim — wezwij Daina Warisa, twego syna a mojego przyjaciela, bo ja w tym boju dowodzić nie będę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.